poniedziałek, 30 maja 2011

Mam i ja :-)))

Któregoś pięknego dnia u Bazyla zobaczyłam cacko, cudeńko, śliczną rzecz po prostu. Kundelek zdobył moje serce - rozum też. Stał się moim marzeniem. Aby jeszcze bardziej podsycić moje pragnienie posiadania los sprawił, że moja koleżanka zza biurka również zaadoptowała Kundelka. Jak tylko zakończył długą podróż przez ocean i znalazł się u Niej w rękach, z oczkami godnymi Kota ze Shreka poprosiłam, o pożyczenie na jeden dzień, aby pokazać rodzinie. Komentarz Męża: ładny, ale żeby tyle forsy...
Na początku maja mój Mąż pojechał do Warszawy skąd przywiózł mi... futerał do czytnika. Jak to stwierdził: na dobry początek. Cieszyłam się jak dziecko. Moja radość osiągnęła apogeum, kiedy następnego dnia Starsza wręczyła mi tajemnicze pudełko z komentarzem: "Mamusiu to dla Ciebie prezent od nas na dzień Matki. Przepraszam że wcześniej, ale Tatuś już nie mógł wytrzymać..."
Tak więc mam i ja!!!
Czy ktoś ma coś fajnego do czytania na Kundelka? 
Bazyl, dziękuję za skomentowanie komentarza ! :-)

sobota, 28 maja 2011

Koniec i bomba, kto nie czytał ten ...nigdy nie odwiedzi Pałacu Północy

Są takie dni kiedy moje oczy nie przyjmują ani jednej literki, mózg ich nie analizuje, a ręce buntują się przeciwko przewracaniu stron. Na szczęście rzadko. Częściej jest tak, że książkę pochłaniam jak dobre wino. Wzrokiem, smakiem, dotykiem i czym tam jeszcze można. Najgorsze jest jednak to, że nigdy nie wiadomo, pod którym parasolem książka się znajdzie. Są takie, które na początku budzą niechęć, aby po kilkunastu stronach rozpędzić się niczym lokomotywa. "Silimarilion" Tolkiena w mojej głowie nie chciał się rozpędzić. Był jak żółw. Natomiast "Pałac północy" już po kilku stronach pędził niczym japoński ekspres. Chłonęłam książkę. Całą sobą.
Fabuła nie wydaje się zbyt skomplikowana. Kilkoro zagubionych dzieciaków zakłada klub, którego członkowie postanawiają pomagać sobie nawet w najgorszych chwilach życia. Żaden z nich nie przypuszczał, że jeden z członków jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. On i jego siostra bliźniaczka, której właściwie nie zna; nawet nie wie o jej istnieniu. Dzieciaki muszą walczyć z ciemnymi mocami, z przeszłością i własną historią.
Zafon jest autorem, którego znam z powieści dla dorosłych. Chyba każdy czytał  "Cień wiatru" i "Grę anioła". Pierwsza z nich mnie zachwyciła, druga zniechęciła. Byłam więc ogromnie ciekawa, jak będzie z trzecią. Po jej przeczytaniu mogę z całą pewnością stwierdzić, że Zafon powrócił do czołówki moich ulubionych autorów.
"Pałac północy" jest niesamowity. Klimat tej książki poraża od samego początku. Historia jest mroczna, tajemnicza, pełna zagadek i niedomówień. Czytelnik przez cały czas ma przed oczami jakąś zagadkę, niedopowiedzianą historię. Każda z historii na końcu znajduje rozwiązanie i zakończenie... Czy aby na pewno każda?
Książka jest napisana trochę tak jakby autor był na artystycznym głodzie. Jakby nie mógł nadążyć sam za sobą. W powieści nie ma chwili wytchnienia, wszystkie zdarzenia nachodzą jedno na drugie. Tam gdzie jedna zagadka znajduje rozwiązanie powstają dwie kolejne. I ten KLIMAT! Stare domy, rudery, tunele, zburzony dworzec, krzyki dzieci, dom dziecka... z jednej strony straszne, ale z drugiej tak magnetyczne, że nie można się oderwać.
Jak to u Zafona jest też miejce na fantastykę, na nadprzyrodzone zjawiska i tajemnicze istoty. Zresztą nawet gdyby tak nie było to i tak książka jest warta polecenia.
Małym zgrzytem jest nadmiar górnolotnego słownictwa. Trudno po lekturze znaleźć w książce te miejsca bo jest ich naprawdę niewiele. Jednak były takie zwroty, które budziły we mnie skojarzenia z górnolotnymi opisami zastosowanymi w dziełach humanistycznych myślicieli.
Ze względu na ostatnią uwagę książka stanowi tort ale bez wisienki. Podkreślam jednak, że tort jest przepyszny i naprawdę godny polecenia !

piątek, 27 maja 2011

Taaaaka ryba!

TAAAKA ryba!
Dzieci mają różne hobby. Dziewczynki najczęściej zbierają karteczki, laleczki lub inne drobiazgi, są też takie które tańczą, śpiewają, stroją się i udają dorosłe damy. Mojej rodzinie los oszczędził tego typu przyjemności. Moja Starsza....łowi ryby! Tak na serio, prawdziwą wędką i żywymi robakami. Szczerze mówiąc robaki ledwo przeżyłam. Dlaczego? Ano dlatego, że zostały zakupione w piątek, a zawody łowieckie odbyły się w niedzielę. Jak łatwo policzyć, ŻYWE robaki przez dwa dni mieszkały u mnie w lodówce. Za każdym razem kiedy ją otwierałam moja wyobraźnia podsuwała mi obrazy dziurawego pudełka i robali łażących po pomidorach i wędlinie Brrr... 
Wędkarska sielanka
Starsza i Młodszy nie zwracając uwagi na przerażoną Matkę wyrazili prawdziwy zachwyt na widok żywych robali. Dobra - pomyślałam - zobaczymy, czy Starsza będzie taka odważna jak będzie miała "nawlec" żywego robala na haczyk! O dziwo, nawet to nie przeraziło mojej córki. Wprawdzie nadziewał stworzonka na haczyk Tata, ale Ona odważnie podawała je w swych łapkach. Łowienie przyniosło efekt w postaci czterech rybek i piątego miejsca w zawodach. Moja dzielna dziewczynka!!!
W zawodach towarzyszył Starszej dwa lata młodszy przyjaciel rodziny. Jak na początkującego wędkarza przystało pierwszą rybę złowił tuż po "zamoczeniu kija". Trwało to dosłownie pięć sekund! Po powrocie do domu okazał się prawdziwym mężczyzną opisując udane połowy i TAAAKĄ rybę. Żeby nie było wątpliwości - ryby były wielkości małej dłoni. Zresztą wystarczy spojrzeć na zdjęcie. 
Zasłużony dyplom!


wtorek, 24 maja 2011

Jak siedmiolatka aksamit kolorowała...

Rysowanie to nie jest to, co Tygrysy lubią najbardziej. Wręcz przeciwnie – Tygrysy (do grona których zalicza się moja Starsza) lubią tańczyć, biegać, śpiewać, śmiać się, czytać, ale na pewno nie rysować. Kiedy Starsza chodziła do przedszkola rysowanie było obowiązkowe. Każdy rysunek uczyniony w domu był wybłagany, wyszantażowany i wychwalony pod niebiosa. Nieraz zdarzał się rysunek sporządzony z własnej woli, ale były to emocjonalne zrywy. Na przykład któregoś dnia wysmarowała serce i pobiegła wsadzić je za wycieraczkę samochodu pewnej osóbki, za którą Starsza przepada. Teraz z racji zadań domowych rysowanie jest obowiązkowe, co nie znaczy, że lubiane. 
Jak się pewnego dnia okazało, wystarczy dobry pomysł, a Starsza jest w stanie cały dzień spędzić w towarzystwie kredek. Czyżby cud? Nie do końca. Otóż Wydawnictwo Wilga wydało kolorowanki. Niby nic takiego – kolorowanek na rynku co niemiara, ale to nie są zwykłe kolorowanki. To są kolorowanki AKSAMITNE. Trudno to opisać słowami jednak proszę o zerknięcie na fotkę obok. Wyobraźcie sobie, że wszystkie elementy, które na zdjęciu są czarne w rzeczywistości są wypukłe i aksamitne. Przez pierwsze kilkanaście minut po otrzymaniu książeczki w swoje ręce członkowie mojej rodziny (nawet mój mąż) z niedowierzaniem gładzili poszczególne stronice. Starsza przeglądając zawartość książeczek kwiczała z zachwytu, bowiem ich zawartość idealnie pasuje do siedmioletniej panienki. Jest więc pocztówka niespodzianka, szkatułka na skarby, przepiękne motyle, z których można zrobić dekorację, podstawka pod telefon komórkowy, czy też stylowa torebka. Najważniejszym odkryciem były jednak zakładki do książek. Starsza pobiegła po swoje kredki i z zapałem zaczęła kolorować. I co odkryła? „Mamusiu tu bardzo trudno wyjść za linię, tu po prostu muszę rysować starannie!” Zdziwiona złapałam za kredki i odkryłam, że wypukły aksamit rzeczywiście niejako wymusza staranne kolorowanie. Starsza była wniebowzięta :-) 
Książeczki są naprawdę godne polecenia. Może niekoniecznie chłopcom, ale na pewno każda dziewczynka będzie zachwycona. Ważne jest również to, że to nie są to tylko kolorowanki. Po pierwszym przewertowaniu małe czytelniczki na pewno chętnie sięgną po klej i nożyczki. A przecież każda Mama wie, że prace manualne w tym wieku to podstawa. 
Polecam wszystkim i czekam na serię z aksamitnymi samochodami dla Młodszego!


Za książeczki wraz ze Starszą ślicznie dziękujemy Wydawnictwu Wilga :-)

poniedziałek, 23 maja 2011

O tym, jak Starsza pokochała medycynę

Od dawien dawna wraz z moją córką bardzo lubimy czytać Zuzię Zołzik. Zuzia ma świetne przygody i jakoś tak przypasowała Starszej Basi. Od pewnego czasu Zuzia ma jednak konkurentkę. Konkurentkę, która coraz częściej wygrywa staczane wieczorem pojedynki o nazwie „Co dziś czytamy?” Konkurentka to Hania Humorek. Przewaga Hani polega głównie na tym, że primo: ma brata (tak jak moja córka), secundo: opowiadania o niej są bardziej „szkolne”, a przecież Starsza to uczennica w 100 % ! (pomińmy milczeniem, że do pierwszej klasy idzie dopiero od września :-)) 
Hania Humorek zdobędzie serce każdego małego czytelnika. Nie jest zbytnio grzeczna. Potrafi oszukiwać rodziców udając, że jest chora. Jednocześnie jest dziewczynką ciekawską, pełną pytań i rozważań. Dzięki temu mali czytelnicy, mogą dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład że mózg, to po łacinie cerebrum, że do uśmiechnięcia się należy użyć siedemnastu mięśni twarzy, oraz do czego służy pępowina. Książka pełna jest humoru tak charakterystycznego dla „małolatów”. Dowcip, który przypadł Starszej do gustu: Jaka jest ulubiona gra szkieletów? Oczywiście gra w kości! 
Należy jednak podkreślić, że obok humoru i beztroskich historyjek, książeczka ociera się o naprawdę ważne problemy. W jednym z opowiadań Hania ma przedstawić przed cała klasą pokaz związany z medycyną. Dziewczynka wpada na pomysł przeprowadzenia PRAWDZIWEJ operacji. Wiadomo, że pacjent ma zieloną skórę, żyje i w środku ma „... mnóstwo wnętrzności. Obrzydliwych flaków”. Ten opis od razu naprowadza myśli czytelnika na żabę. Wniosek: Hania pokroi żywą żabę. I tu zaczyna się dyskusja! Przecież nie wolno męczyć zwierząt! Na szczęście nie podjęłam się tłumaczeń w stylu: To dla dobra innych chorych” choć sama byłam niezmiernie zdziwiona takim obrotem sprawy. Na szczęście sprawa się szybko wyjaśnia. Pacjentka Hani ma na imię Iza i jest... cukinią! Ulga Starszej, że nie doszło do żabobójstwa była ogromna! 
Przygody Hani Humorek doczekały się kilku minipowieści. Jest powieść o Hani, która zostaje gwiazdą, ratuje świat, przepowiada przyszłość. My na razie znamy tylko jeden tom, ale na pewno zdobędziemy kolejne!

czwartek, 19 maja 2011

Osobliwości moich pociech :-)

Ostatnio dowiedziałam się od Starszej dlaczego nie należy nosić kolczyka w nosie. Brzmiało to mniej więcej tak:
Ona: Mamo, wiesz, ja sobie nigdy nie włożę kolczyka do nosa...
Ja (z nieukrywaną ulgą): To dobrze córka, ale skąd takie tematy?
Ona: Wiesz, bo to niebezpieczne...
Ja: ???
Ona: Bo jak się dłubie w nosie to można trafić na ostrą kozę i próbując ją wydłubać, można pokaleczyć palce... 

Znacie książki Pana Leszka Talko? Ja osobiście je uwielbiam. Jednym z bohaterów jest przesympatyczny szkrab zwany Pitulkiem. I tu jest pies pogrzebany. No bo ja już WIEM skąd ksywka Pitulek! Mój Młodszy jak tylko coś jest nie po jego myśli leci do mnie ze łzami w oczach i tuląc się do ramienia wrzeszczy: Mama! Pitul! Pitul! No to przytulam 178 razy na dobę, cóż mi zostaje... 

środa, 18 maja 2011

Wampiry....

Wiele książek zaczyna się od przeprowadzki. "Karolcia" znajduje koralik przy przeprowadzce, pięcioro dzieci znajduje "coś" po przenosinach do innego domu, nie wspomnę o Ani, która przybywa na Zielone Wzgórze, czy też o Basi, o którą rozpętała się awantura. A Kazio? Kazio wraz z całą rodziną (w skład której obok Kazia wchodzi Mama, Tata artysta, siostra Baśka, brat Staś i pies Wampir) też się przeprowadza. Do Wampirzyc. Celem przeprowadzki jest renowacja starego domu, który w swych czeluściach zawiera skrzynię, właściwie pustą z jednym malutkim wyjątkiem. Wyjątek ten to guzik uruchamiający przejście do  krainy Wampirów. O ekstra! Stwierdziła Starsza. No i wsiąkłyśmy. Obie.
Rodzina Wampirów okazała się przesympatyczna. Rówieśnica Kazia Zuzulinda jest dla chłopca oparciem i przyjacielem, który zrozumie problemy chłopca związane z posiadaniem starszej siostry i młodszego brata. Babcia Fibrycukella to taka prawdziwa babcia; pomaga Kaziowi w kryzysowych sytuacjach i potrafi zaradzić problemom. A dziadek? Cóż dziadek Hengogard zdobył serce mojej Starszej bo: "Ten dziadek to jak mój dziadek prawda mamuś?"
Książka niby prosta. Kilka śmiesznych opowiadań, które zamiast uspokoić dziecko przed snem powodują salwy śmiechu. Bo jak tu się nie śmiać z wujka Drakuli, który pogubił swoje skarpetki? Albo ze Stasia obgryzającego z nudów w łóżeczku główkę czosnku? Starsza chichotała, ale tylko przy pierwszym czytaniu. Kiedy przerobiłyśmy Kazia drugi raz, każdy rozdział budził dyskusję. Okazało się że autorka Iwona Czarkowska w przesympatycznych opowiadaniach przemyciła czytelne nawet dla siedmiolatki problemy związane z tolerancją stereotypami i ogólnie rozumianą innością. Wampiry są przecież przesympatyczne prawda? A co z panującym dookoła przekonaniem, że są złe i wypijają krew? Starszej aż warkocze dęba stanęły tak główkowała. 
Książka jest wesoła, zabawna a jednocześnie mądra. Z niecierpliwością tupiemy nogami oczekując na dalsze przygody Kazia i jego przyjaciół, którzy noszą naszyjniki z główek czosnku... 

Za książkę podziękowania składamy: 

  

niedziela, 15 maja 2011

Iść ciągle iść w stronę słońca !

Lubię podróże. Bardzo. Uwielbiam wakacje w górach (co zresztą widać na moim awatarze :-)), uwielbiam iść gdzie mnie oczy poniosą. Kiedy łaziliśmy z moim wtedy jeszcze nie mężem po górach tylko we dwójkę było to prostsze. Teraz jesteśmy ograniczeni siłami Starszej (która wchodząc na Śnieżkę zadziwiła nas niezmiernie) oraz porami posiłków i drzemkami Młodszego. Ale dla chcącego nic trudnego. I nic to, że często spotykamy się ze słowami krytyki. Bo kto to widział ciągnąć rocznego malucha na Śnieżkę! A czterolatka na "Trzech Koronach" to już w ogóle przesada. No cóż. Wolę moje dzieci w tych miejscach odpowiednio ubrane i przygotowane, niż turystów w sandałach na Gubałówce. Niestety niewielu turystów jest z tej samej gliny. 
Pani Aldona Urbankiewicz to ta sama glina. Wybrała się w podróż z rocznym synkiem Miśkiem do Norwegii - kraju zimnego i nieprzyjaznego dla wycieczek z maluchami. Wiatr, zimno, mrozy - i co z tego? Mądra Mama rozsądny Tata i wszystko się udało. 
W książce "Z Miśkiem w Norwegii" znalazłam kolejny cel. Celem tym - wbrew pozorom - wcale nie jest Norwegia. Celem jest podróż samochodem przez Europę. Dzięki Pani Aldonie wiem, że jest to możliwe. Krzysiu, jedziecie z nami? 
Książeczka jest niewielka. Mniejsza niż format A5, za to wyjątkowo starannie wydana i co najważniejsze - zawiera zdjęcia z podróży. Autorka opisuje 18 dni bajkowego urlopu, kiedy to wraz z mężem i rocznym synkiem podróżowała po Norwegii. Całą rodziną poznawali przepiękne fiordy, zaprzyjaźniali się z wielorybami (i z tabletkami przeciwko chorobie  morskiej) odwiedzali siedzibę Świętego Mikołaja i zbierali kamienie. To ostatnie oczywiście Misiek. Zafascynowała mnie "urokliwość" tej opowieści. Autorka nie pretenduje do miana super pisarki. Wręcz przeciwnie. Prostym i zwyczajnym językiem, bez zbędnych udziwnień przedstawia nam dzień po dniu podróż w nieznane. Pięknie i wprost opowiada o walce z zimnem, o urokach macierzyństwa które nie zawsze jest kolorowe, o pięknie rowerowych wycieczek i trudach związanych z trzynastym dniem każdego miesiąca. :-) A już historie o zaparzaniu kawki, która była rytuałem podróży i niebieskiej wanience dla Miśka rozrzewniały mnie do końca...  
Książeczka urzekła mnie. Tak po prostu. Nie należy oczekiwać po niej cudów rodem z National Geographic. Ale też nikt nie mówił, że tak będzie. Jest to prosty i ciepły zapis cudownych wakacji. Wakacji rodzinnych, pełnych miłości i ciekawości świata. Mały Mikołaj, który podczas podróży był niewiele młodszy od mojego synka dzięki rodzicom przeżył więcej niż niejeden rodzic. I naprawdę nie ma znaczenia, że niewiele z tego będzie pamiętał. Ważne jest to, że wraz z rodzicami przemierzył kawał świata i na pewno będzie miał pamiątkę w postaci tej książki. 
Chętnych zapraszam na bloga wspaniałej mamy Aldony.  http://babybjoern.blogspot.com. Ależ Misiek urósł ! Pozdrawiam serdecznie Pani Aldono i proszę o jeszcze!

Za książkę serdecznie dziękuję


wtorek, 10 maja 2011

Magia książki ("Ostatnie fado")

Są takie filmy, których się nie zapomina. Są też książki, które nie opuszczają mojej głowy przez długi, długi czas. To nie są zwykłe książki i nieczęsto się zdarzają. Muszą mieć w sobie... to coś. Magia... Klimat... Oszołomienie... Marzenia... To jest właśnie "to coś". Ulotne, zwiewne, a jednocześnie namacalne do bólu głowy i oczu oczywiście. "Ostatnie fado" wpisuje się w ten opis w stu procentach. Ta książka naprawdę jest magiczna. Książka o miłości do człowieka, do muzyki, o pasji i złudzeniach. 
Aż boję się pisać o treści książki, bo zwykły opis może sprawić, że ta magia pryśnie jak bańka mydlana. Ale kilka słów muszę. Trzy osoby, (a właściwie pięć) trzy historie, które na pierwszy rzut oka niewiele mają ze sobą wspólnego, a jednak splatają się niczym warkocz. Główna historia dotyczy Alicji, która ma do przekazania przesyłkę dla Rose - śpiewaczki fado. Alicja postanawia znaleźć kobietę i osobiście wręczyć jej list. Wyrusza do Lizbony, gdzie wprowadza nas w urocze miejsca, przecudne zakątki, śliczne uliczki i niesamowite historie. Wkoło historii Alicji niczym bluszcz oplata się historia nieszczęśliwego Fernanda, tajemniczej Teresy i cudownych, jedynych w swoim rodzaju mieszkańców lizbońskich uliczek. 
Wewnątrz oładki znajduje się mapa, która pobudza wyobraźnię czytelnika. Możemy zobaczyć gdzie była piekarnia Joanny, Hostel Alicji, czy też kiosk Pedra. Wodząc palcem po mapie odwiedzamy kąty, zaułki i bramy tak specyficzne dla klimatu Portugalii. Po zamknięciu książki czytelnik ma wrażenie że poznał Lizbonę jak rodzinne miasto. 
Książka zachwyciła mnie szczegółami i drobiazgami, które nadają historii klimatu. Opisy są wyśmienite - mogą zachwycać, a jednocześnie pozwalają czytelnikowi delektować się drobiazgami. 
Ja jestem smakoszką kawy, więc mnie urzekł ten oto fragment:
"Na wystawie sklepiku z mosiężnymi czajniczkami i ekspresami do kawy panował chaos. Były tu staromodne czajniczki z wygiętymi jak szyja łabędzia kranikami, przelewowe, trzyczęściowe ekspresy, ekspresy próżniowe z tłoczkami wydobywającymi kawowy aromat ze zmielonych ziaren, oraz drogie wysokociśnieniowe ekspresy domowe renomowanych firm. Na ulicę przenikał zapach świeżo zmielonych ziarenek. W głębi sklepu na półkach z lustrami stały w rzędach słoje i pojemniki z różnymi odmianami kawy - od kenijskich ziaren o smaku owoców i pachnących czekoladą, aromatyzowanych dymem ziarenek z Gwatemalii, po korzenne mieszanki indonezyjskie i doprawioną kardamonem kawę z Bliskiego Wschodu. Prawdziwy skarb - zebrane w dziko rosnących lasach Etiopii ziarna - zamknięto w blaszanym pojemniku ze szklaną przykrywką" Czujecie zapach kawy?
Książka pełna jest takich "aromatycznych" chwil. Czytelnik ma wrażenie, że czas się zatrzymał, jakby oglądał fotografię w sepii ukazującą chwilkę, moment - tak magiczny i niezapomniany. 
Kielich szczęścia przepełnia muzyka. Jest wszędzie, słychać ją na każdej stronie książki. Magiczna, jedyna w swoim rodzaju. To fado. Muzyka powstała w biednych dzielnicach portugalskich miast. Urzekła mnie, wciągnęła zauroczyła. Ma w sobie ogromną dawkę emocji i smutku. 
Na zakończenie dodam, że Wydawnictwo Otwarte stanęło na wysokości zadania. Trudno napisać, że książka jest pięknie wydana. Ona jest wydana... klimatycznie. Okładka o strukturze tak ciekawej, jakby była z materiału, na niej znaczek pocztowy, stempel, odpowiednia stonowana kolorystyka - miód na moją umęczoną atakiem wzorzystych okładek duszę. Zresztą zajdźcie do księgarni i spójrzcie na półkę - klasa!
I tak sobie myślę, że właściwie to niedokończona historia. Można by pokusić się o dalszą część. Tylko nasuwa się pytanie, czy tworzenie drugiej części nie zniszczy magii tej pierwszej... 
I jeszcze jeden fragment:
"Jeśli nie kupię zbioru poezji, który widziałem dzisiaj w księgarni, będę mógł pozwolić sobie na nową muszkę - kalkuluje. Ile lat noszę tę moją? Nawet nie pamiętam"
Już ma wołać ekspedientkę, kiedy nagle reflektuje się: "A po co mi właściwie nowa muszka? A tam". Macha ręką i pospiesznie, jakby się bał, że zaraz zmieni zdanie, wychodzi ze sklepu. Jeszcze tego samego dnia w księgarni na Rua da Prata zostawia całą tygodniową pensję"
Jak tu nie kochać tej książki?

Za książkę serdecznie dziękuję


sobota, 7 maja 2011

Mama i córka

Wydawnictwo Czarna Owca znane jest mi przede wszystkim z trylogii Larssona pt. "Millennium". Wszystkie trzy tomy były naprawdę niezłe i polecam każdemu, kto choć trochę lubi kryminały. "Wielka księga siusiaków", o której pisałam tu też jest książką nietuzinkową. W księgarniach nie brakuje innych książek tego Wydawnictwa, które przyciągają staranną szatą graficzną. "Czarna Owca" jest więc dobrym materiałem na Mamę i można mieć nadzieję, że jej potomstwo będzie trzymało poziom równy rodzicielce. 
Z wielką radością przywitałam informację o narodzinach córki - Wydawnictwa "Czarna Owieczka", planującego wydawać wartościowe książki dla dzieci. Debiutem "Czarnej Owieczki" będzie seria książeczek o Kubusiu, który z podniesioną głową wędruje przez świat pokonując napotykane przeszkody. Książeczki te odwołują się do metody komunikacji Porozumienie bez Przemocy, której autorem jest światowej sławy mediator Marshall B. Rosenberg. Kubuś pomaga małym czytelnikom rozpoznać i nazwać odczucia, które towarzyszą niektórym wydarzeniom w życiu maluchów. Oswaja złość, zazdrość, czy też smutek. Książeczki o Kubusiu polecam przedszkolakom. Nie widziałam szaty graficznej (choć opis Wydawnictwa zachęca) jednak treść poszczególnych książeczek jest naprawdę ciekawa. 


Moja Starsza jest już siedmiolatką i mam wrażenie, że dla niej odpowiedniejsza będzie druga propozycja Wydawnictwa Czarna Owieczka a mianowicie "Wielka księga młodego Filozofa".  Książka promowana jest następująco:

"Wielka księga młodego filozofa w łatwy i fascynujący sposób tłumaczy czym jest filozofia. Młody czytelnik spotka tu kilku wybitnych filozofów oraz zaznajomi się z ważnymi pytaniami, które uczą filozofować. Ta bogato i pięknie ilustrowana książka spodoba się dociekliwym i głodnym wiedzy czytelnikom."


Bardzo jestem ciekawa tej książki !!!

wtorek, 3 maja 2011

Ta książka to po prostu "Misiostwo świata"!

Książki dla dzieci jest produktem, który nie może być średni. Jest albo świetna, albo do bani. Dla siedmiolatki nie ma nic "takiego sobie". W biblioteczce mamy wiele książek, które nie zostały doczytane nawet do połowy i nic nie przekonuje mojej córki, że należy je doczytać do końca, bo a nuż na ostatnich stronach znajdzie coś, co ją oczaruje. Innym razem książka wertowana jest od początku do końca, od końca do początku i od środka we wszystkie możliwe strony. Tak jest z książką pt. "Misiostwo świata". 
Książka jest niezmiernie wciągająca, ciepła, śmieszna i zaskakująca. Pozytywne przymiotniki na jej temat można mnożyć i naprawdę nie jest to przesadą.   Zaskakuje wszystkim - mnogością bohaterów od zwykłych dzieci przez wiele odmian misiów aż do... żółtych spodni i literki "Ą". Zaskakuje też ... nie wiem jak to określić... zwrotami akcji w poszczególnych opowiadaniach. Opowiadania są króciutkie, ale każde z nich ma wiele treści do przekazania. Nie ma tu miejsca dla błahych opowiastek bez treści i morału. Może brzmi to nudno, ale tak nie jest. Autor ma niesamowity dar pisania opowieści, które wciągają dzieciaki jak najlepsza kreskówka, a jednocześnie pobudzają je do dyskusji. Jest opowiadanie o myszce, która kupuje w księgarni ogromną ilość książek tylko po to, aby wyjeść z nich trzy literki s, e i r. Jest też o kotku, który postanowił osiwieć ze zmartwienia, o ćmie, która postanawia wybrać się na księżyc, a także o Pani Koala, która potrzebowała większą kieszeń na brzuszku, jednak bała się, że szycie jej będzie bolesne. Na szczęście krawiec wykazał się pomysłowością i uszył jej... plecak. Jest też o ogromnym smoku, który nie mógł doczekać się swoich truskawek i aby przyspieszyć ich dojrzewanie zawstydził kameleona. Co ma jedno do drugiego? Właśnie. Każde z tych opowiadań jest niesamowicie wciągające, a jednocześnie proste w przekazie: w życiu ważny jest szacunek, tolerancja, każde stworzenie jest inne co nie znaczy, że gorsze. 
Urzekła mnie lekkość z jaką autor stworzył historyjki. Opowiadania są jak kołysanka przed zaśnięciem - delikatne, wyciszające, proste i nieskomplikowane. Uczucie to wzmacniają ilustracje będące wyśmienitym uzupełnieniem poszczególnych historyjek. Zresztą zobaczcie sami. 


Dla mojej rodziny najlepsze opowiadanie rozpoczyna cały tomik. W fabryce czekolady produkującej najlepsze, NAJLEPSZE czekoladki, pracują dwaj bracia odpowiedzialni za jakość wyrobów. Pierwszy z braci bardzo sumiennie sprawdza smak czekoladek nadgryzając każdą z nich. Drugi brat sprawdza wygląd każdej czekoladki... i oczywiście żadna nie przechodzi jego surowej kontroli, ponieważ każda jest  nadgryziona przez brata. Właśnie dlatego najlepsze słodycze na świecie są dla dzieci zupełnie nieosiągalne....

Książka została nagrodzona w II Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren, zorganizowanym przez Fundację "ABCXXI - Cała Polska czyta dzieciom". Uważam, że naprawdę zasłużenie.

Bardzo chciałabym podsumować książkę w sposób, który zachęci Was do sięgnięcia po nią. Długo myślałam jak to zrobić. W końcu postanowiłam zacytować słowa ze strony "Polska ilustracja dla dzieci" To zdanie idealnie oddaje charakter książki: Książka "w sposób nie do końca poważny mówi o bardzo ważnych sprawach w życiu małego i dużego człowieka"

niedziela, 1 maja 2011

Bojowa pieśń tygrysicy

Książka zrobiła na mnie niesmowite wrażenie. W dobie rozwrzeszczanych bahorów i młodzieży, która nie ma żadnych autorytetów (oczywiście upraszczam) pojawia się książka, której autorka twierdzi że wychowanie bezstresowe jest czymś najgorszym co rodzic może zafundować swoim pociechom. Krytykuje wszystko co obecnie uważane jest za tzw. szczęśliwe dzieciństwo. Wizyty u koleżanek są złe, nocowanie u przyjaciół wręcz niszczące, a już posiadanie własnych zainteresowań na pewno doprowadzi w przyszłości do zaburzeń psychicznych. Autorka bezlitośnie rozprawia się z liberalnym wychowaniem na modłę zachodu jednocześnie wychwalając pozę "chińskiej matki". Jaka jest chińska matka?
“Chińska matka wychodzi z założenia, że naukę stawiamy na pierwszym miejscu; szóstka minus to zły stopień; dziecko ma wyprzedzać resztę klasy w matematyce o dwa lata; nie należy chwalić dzieci publicznie; jeśli dziecko kiedykolwiek poróżni się z nauczycielem lub instruktorem, zawsze stajemy po stronie nauczyciela lub instruktora; dzieci mogą uczestniczyć jedynie w zajęciach, w których jest szansa na zdobycie medalu; złotego, oczywiście.”
Ja jestem przeciwna! Może rzeczywiście w Chinach taki model się sprawdza. Może tam wszystkie dzieci są takie nieszczęśliwe. Ale w Stanach (gdzie mieszka rodzina Chua) czy w miastach europejskich taki model - moim zdaniem - jest nie do przyjęcia. Amy Chua twierdzi, że robi wszystko dla dobra swoich córek, ale dla mnie jest tyranem i potworem. Sama o sobie pisze, że w kółko wrzeszczała na dziewczynki. Co więcej -  stosowała wobec nich kary cielesne, a trzyletnią Lulu która sprzeciwiła się wykonaniu jej poleceń wystawiła za drzwi domu na kilkustopniowy mróz.
I tu pojawiła się rysa. Zarówno w chińskim modelu matki jak i w mojej ocenie autorki. Amy zupełnie nie poradziła sobie z sytuacją, którą sama sprowokowała. Lulu kategorycznie odmówiła wykonania polecenia. Co więcej - odmówiła powrotu do domu. Skończyło się tym, że Amy musiała przekupić córkę i zafundować jej gorącą kąpiel z ciastkami i mlekiem. Wiedziałam już, że książka nie jest pochwałą chińskiego sposobu wychowania, ale pokazuje, że każde dziecko jest inne i matka powinna to wiedzieć najlepiej.
Rodzina Amy Chua żyje w Ameryce. Ojciec dziewczynek jest Żydem, a dziewczynki egzotyczną mieszanką żydowskiej tradycji i chińskiego modelu życia. Starsza Sophia została "przewidziana" do gry na fortepianie. Młodsza Lulu - do skrzypiec. Każda z dziewczynek jest inna, każda ma zupełnie inny temperament. W stosunku do Sophii metoda chińskiej matki sprawdza się w stu procentach. Sophia pracuje ponad swoje siły, właściwie nie ma innych zajęć. Matka ma obsesję do tego stopnia, że potrafi zwalniać dziewczynki ze szkoły, aby więcej ćwiczyły. Co więcej - na każde wakacje dziewczynki zabierały instrumenty ze sobą aby kilka godzin dziennie ćwiczyć. Skrzypce - nie ma problemu, ale fortepian? Chińska matka i z tym dawała sobie radę. W końcu nastąpił przełom. Jedna z córek klasycznie zbuntowała się stwierdzając, że matka jest nienormalna, a ona serdecznie nienawidzi grać. 
Książę pochłonęłam i bardzo mi się podobała. Nie opuszcza mnie jednak pytanie, co autorka chciała osiągnąć pisząc tę książkę? Doszczętnie skrytykowała model wychowania znany i stosowany przez większość rodziców, ukazując jednocześnie porażkę swoich metod. I co dalej? Jeżeli przyjmiemy, że Amy chciała po prostu przedstawić historię swojej rodziny, to nie udało się. Po zamknięciu książki czułam niedosyt informacji zarówno o Sophii, której talent oszałamiał, jak i o mężu, który jest tylko gdzieś w tle - bez charakteru, jako element tła. 
Nie ulega jednak wątpliwości, że książkę warto było przeczytać choćby po to, aby poznać silną kobietę, która swoją siłą niszczy najbliższym życie. 

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Prószyński i S-ka za co serdecznie dziękuję.