Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Prószyński i S-ka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Prószyński i S-ka. Pokaż wszystkie posty

piątek, 21 maja 2021

Taterniczki. Miejsce kobiet jest na szczycie

Po premierze książki „Taterniczki. Miejsce kobiet jest na szczycie" w sieci zawrzało. Pojawiło się wiele, bardzo różnych komentarzy. Że zbyt wiele feminizmu, że niewłaściwe podejście do tematu, że jednostronne spojrzenie na problem... A mi się bardzo podobała. Tak zwyczajnie, bez żadnych podtekstów i skojarzeń. Że jest trochę feminizmu? No to chyba po tytule widać, że będzie o kobietach silnych i mocnych, a tam, gdzie one, tam dążenie do sprawiedliwego traktowania, na równi z płcią odmienną. Poza tym to nie o feminizm tu chodzi, tylko o to, że kobiety też potrafią i są całkiem niezłe w te klocki :-)
Książka składa się z dwóch części. Pierwsza traktuje o historii taternictwa ze szczególnym uwzględnieniem kobiet i ograniczeń związanych głównie... z modą! Wyobrażacie sobie Panie w powłóczystych kiecach i kapeluszach, chodzących po tatrzańskich ścieżkach? Omdlewały, musiały być noszone i dostawały spazmów na widok najmniejszych przepaści.
„Walery Eljasz w Ilustrowanym przewodniku do Tatr, Pienin i Szczawnic tłumaczy żółtodziobom, jak należy przygotować się na wysokogórską wyprawę. Ile wziąć sztuk pościeli (!), serów, mleka, jakie stroje włożyć. Gdy czytamy jego opisy, podróż do Morskiego Oka wygląda bardziej jak zakładanie obozu pod Everestem przy licznej asyście szerpów. (...) Zarówno opis, jak i obrazki mrożą krew w żyłach, bo pokazują towarzystwo całkowicie nieprzygotowane, plączące się w długich zwiewnych sukniach, na eksponowanych półkach skalnych”.
Autorka w bardzo ciekawy sposób przybliża czytelnikowi historię taternictwa i obecności kobiet w tych majestatycznych górach. Pokazuje, że już od samego początku dziewczyny musiały walczyć o to, aby panowie choć zauważyli ich obecność, nie mówiąc o szacunku. Panie traktowane były raczej jak kule u nogi niż równorzędne partnerki. Poznajemy kolejne mistrzynie taternictwa, które musiały naprawdę pokazać wiele, aby zasłużyć na szacunek panów. W tej części książki rzeczywiście dość sporo szeroko pojmowanego feminizmu, ale nic dziwnego. Sama się denerwowałam, kiedy czytałam o pobłażliwym (graniczącym z pogardą) podejściem panów do koleżanek taterniczek. Jak szczupła – na pewno nie da rady. Jak potężniejsza – babo-chłop. No coś okropnego. Dopiero, kiedy kobietka pokazała, co potrafi… Należy podkreślić, że musiała umieć więcej niż niejeden pan, aby zasłużyć na szacunek.
Druga część to wywiady ze współczesnymi taterniczkami. Zarówno tymi czynnymi, jak i tymi, które wspinaczkę mają już za sobą. I - co ciekawe - dopiero w tej części widać wyraźnie, że obie płcie są winne temu, że kobiet jest tak mało w górach. Pomijając fakt, że kobiety z natury są słabsze (za to zwinniejsze i często lżejsze) to dochodzi do głosu tzw. babski foch. No i jesteśmy w domu. Panie często skaczą sobie do gardeł i nie potrafią przejść do porządku dziennego nad czymś, co dla Panów nie ma najmniejszego znaczenia. Po raz kolejny okazuje się, że mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus.
Pomijając to - książka fenomenalnie przybliża sylwetki dzielnych polskich taterniczek. To kobiety o ogromnym samozaparciu i harcie ducha. Agna Bielecka, która chowa się gdzieś w cieniu brata, ale wcale nie ustępuje mu w sukcesach. Alicja Paszczak - skromna kobietka, o której sukcesie (polegającym na przejściu Korony Tatr) dowiadujemy się z wpisu męża na facebookowym profilu. Ratowniczka TOPR-u Ewelina Wiercioch. Nie sposób wszystkich wymienić, a wszystkie - naprawdę wszystkie – to mega kobiety o wielkiej sile i umiejętnościach. Co z nich przebija? Na pierwszy rzut oka skromność i niechęć do chwalenia się wyczynami. Po bliższym poznaniu okazuje się, że każda komentuje relacje z mężczyznami, ale wynika to chyba głównie z kierunku rozmowy, jaki nadawała autorka książki. Pewnie, że jest trochę żalu i zgrzytów, ale przecież niejeden raz w ekipach górskich dochodzi do sprzeczek. Zupełnie niedawno pod K2 doszło do awantury, po której rozłam w polskim alpinizmie był bardzo widoczny. Najbardziej konfliktowa była Wanda Rutkiewicz, ale ona po prostu nie uznawała kompromisów. Parła do przodu nie bacząc, ile trupów zostawia za sobą.
Bardzo, bardzo podobała mi się ta książka. Pokazała, że słowa "Tam sięgaj gdzie wzrok nie sięga..." są ponadczasowe i naprawdę należy dążyć do realizacji swoich marzeń. Często są na wyciągnięcie ręki…

środa, 28 kwietnia 2021

Powrót z piekła - Lwowska odyseja

Kiedy cztery lata temu wpadła mi w ręce książka pt. "Pora westchnień, pora burz", zakochałam się w niej bez pamięci. Przeżyłam rozczarowanie, gdy okazało się, że książka właściwie się nie kończy, a dalsze losy bohaterów pozostaną mi na długo nieznane. Pierwszy tom? Jakże to? Tak bez uprzedzenia? Długo śledziłam strony wydawnictwa Prószyński sprawdzając, czy nie pojawiła się kontynuacja losów członków lwowskiej rodziny Lindnerów. Czas mijał, a ja ciągle pamiętałam. Trochę jak przez mgłę, ale wyczulona byłam na nazwisko autorki jak na żadne inne. Sporo czasu minęło… Ostatnio zdziwiłam się bardzo, kiedy okazało się, że pierwszy tom został wznowiony w zupełnie innej okładce niż lata temu, a wraz z nim został wydany od razu drugi. Oba stanowią cykl zwany „Lwowską odyseją”. Co więcej – zaraz, zarutko ukaże się trzeci tom. Oniemiałam ze szczęścia. Oczywiście pierwszy tom przeczytałam jeszcze raz i upewniłam się, że nadal mnie zachwyca...
Już tytuł podpowiada, że obserwować będziemy głównie losy Gustawa – głowy rodziny – który został zesłany na Sybir. I rzeczywiście, pierwsze rozdziały to opis trudnego losu Polaków zesłanych w głąb Rosji. Łagier Smolnyj leży na takim odludziu, że Rosjanie nie martwią się ewentualnymi ucieczkami więźniów. Po prostu uciec nie ma dokąd. Gustaw radzi sobie jak może. Pomagają mu w przetrwaniu inni więźniowie oraz Rosjanka Oksana. Każdy list od Marianny to święto i relikwia pomagająca przeżyć to piekło. Ten wątek jest taki pierwotny – pełen legend i wierzeń. Bohaterem jednej z opowieści jest Hartag - pół człowiek, pół niedźwiedź, który jest syberyjską legendą na miarę europejskiego potwora z Loch Ness. Przyznam się, że miałam ciarki na rękach czytając opowieść współwięźnia Akima o tym, jak porywa ludzi i czerpie z ich śmierci moc.
We Lwowie też sporo zmian. Sytuacja odwraca się o 180 stopni, kiedy wybucha wojna niemiecko - radziecka. Niemcy zaczynają wprowadzać swoje porządki tak odmienne od radzieckich. Żołnierz ze wschodu to prostak w szlafroku i z karabinem na sznurku. Żołnierz niemiecki to dżentelmen w odprasowanym mundurze i wypastowanych butach. Ten dżentelmen jednak jest dużo bardziej okrutny i zabija z większą premedytacją. Marianna i Lilka muszą się nauczyć żyć w nowej rzeczywistości. Śmierć przeplata się z narodzinami, a szczęście ze łzami rozpaczy.
Czytanie kolejnych rozdziałów książki sprawiało mi naprawdę masę przyjemności. Autorka ma świetne pióro, dzięki któremu czytelnikowi łatwo chłonąć atmosferę tamtego Lwowa – jeszcze polskiego Lwowa. Kamieniczki i ulice zostały tak ślicznie przedstawione w powieści, że zmusiły mnie do odpalenia map Google i „upuszczenia ludzika” na lwowskie ulice. Rzeczywiście coś przepięknego.
W powieści naprawdę sporo się dzieje. Przeplatanie wątku lwowskiego i sybirskiego powoduje, że czytelnik ciągle czeka na rozwiązanie zaistniałych sytuacji. Tu nie ma miejsca na nudę i stagnację… Połączenie prawdziwej historii z losami bohaterów i umieszczenie akcji na ulicach, które nawet dziś można zobaczyć… uwierzcie mi – wrażenie niesamowite.
Trudno znaleźć wady tej powieści. Już w recenzji pierwszego tomu rozpływałam się w zachwytach i aż niezręcznie to powtarzać, ale trzeba. Pani Magdalena Kawka jest mistrzynią słowa pisanego. Jej opisy miejsc, bohaterów, czy też uczuć wbijają się w moją wyobraźnie i nijak nie chcą jej opuścić. Tak plastycznego operowania słowem dawno nie miałam przyjemności podziwiać. Do tego trzeba podkreślić, że – pomimo czasu wojny, który przecież jest bardzo okrutny – powieść emanuje ciepłem i nadzieją. Na lepszy los i lepsze jutro. Bohaterowie nie poddają się, walczą i hartują. Podejmują każdą pracę nie bacząc, czy wypada czy nie. Pomagają ludziom bez względu na narodowość. Kiedy trzeba pomóc Rosjaninowi Marianna bez zastanowienia robi to. Jak się potem okazuje dobre uczynki wracają ze zdwojona siłą. Niestety wielu bohaterów, z którymi się zżyłam i których szczerze polubiłam – ginie i nie mają tu znaczenia dobre chęci naszych bohaterów.
Piękna książka, warta polecenia. Czytajcie kochani dwa pierwsze tomy "Lwowskiej odysei", a ja przebieram nóżkami w oczekiwaniu na trzeci. Już się nie mogę doczekać!

poniedziałek, 26 kwietnia 2021

Powrót Anny

Uwielbiam prozę Lisy Scottoline i zawsze, gdy widzę Jej nową powieść wiem, że czeka mnie kolejna świetna przygoda. Jej książki przypominają mi powieści Jodie Picoult z tą różnicą, że Scottoline trzyma poziom, a Picoult ostatnio bardzo mnie rozczarowała. „Powrót Anny” to powieść, którą połknęłam w kilka dni i – jak zawsze – skończyłam wielce usatysfakcjonowana. Powieść naprawdę trzyma poziom, a zakończenie wbiło mnie w fotel.
Kiedy poznajemy Maggie, jest ona szczęśliwą żoną Noaha i macochą dla jego syna, Caleba. Macocha to słowo, które nie oddaje więzi, jaka panuje pomiędzy chłopcem, a Maggie. To prawdziwa miłość, zarówno ze strony kobiety jak i jej pasierba. Wszyscy w trójkę tworzą bardzo szczęśliwą rodzinę. W głębi duszy jednak Maggie tęskni za swoją córką z pierwszego małżeństwa – Anną. Straciła prawa do opieki nad dziewczynką zaraz po porodzie. Depresja nie pozwoliła jej zajmować się maleństwem, a były mąż skrzętnie to wykorzystał, uniemożliwiając całkowicie kontakty matki z Anną.
Pewnego dnia Maggie odbiera telefon właśnie od swojej córki. Od tej pory wydaje się, że Maggie żyje jak we śnie. Nie może uwierzyć we własne szczęście, które rośnie, kiedy po pierwszym spotkaniu okazuje się, że Anna jest wspaniałą, silną, młodą kobietą. Spotkania z Anną są coraz częstsze i bardzo szybko Maggie wprowadza ją do swojego życia. Od tego momentu całe szczęśliwe życie wali się jak domek z kart. Anna zostaje zamordowana, a głównym podejrzanym jest mąż Maggie - Noah.
Uwierzcie mi – przez trzy czwarte książki byłam pewna, że jeżeli autorka pisze – „białe”, to jest to białe. Jakże się myliłam! Powieść okazuje się zagadką od początku do końca. Kiedy czytałam zakończenie, przecierałam oczy ze zdziwienia. No, jakże to tak? To wszystko, co przeczytałam jest misternie uplecioną intrygą, mająca pokazać czytelnikowi, że to, co bierzemy za prawdę może okazać się fikcją. Byłam w szoku i miałam ochotę wrócić do początku powieści i zacząć jeszcze raz szukając miejsc, które przeoczyłam, a które uważniejszemu czytelnikowi pozwoliłyby dostrzec niuanse wskazujące, że nie zawsze wilk jest zły, a owca uległa.
I to pióro…. Każda powieść Lizy Scottoline jest tak napisana, że oderwać się od niej nie sposób. Przeczytałam jej wszystkie książki i każda była mistrzostwem świata. „Powrót Anny” też jest rewelacyjny. Autorka nie powtarza pomysłów, a każda powieść jest świeża i niesie coś nowego.
Uważam, że błędem jest stawianie tej powieści na półce podpisanej „thriller psychologiczny”. To żaden thriller. To wspaniała powieść obyczajowa ze sporą ilością elementów prawa procesowego. Oczywiście amerykańskiego – które jest dużo bardziej nieprzewidywalne i pokazowe niż polskie. Sala sądowa i jej niuanse zawsze wychodziły autorce wzorcowo, ale tu stanęła na szczycie swoich umiejętności. Jak pomyślę sobie, że tkała to wszystko wiedząc, że na końcu musi odwrócić wszystko do góry nogami... No szacunek wielki.
"Powrót Anny" to wspaniała powieść, którą powinno się czytać w weekend. Dlaczego? Bo jeżeli zaczniecie w środku tygodnia to będziecie zmuszeni (tak jak ja) czytać ukradkiem w pracy chowając się przed szefem. Po prostu nie mogłam się powstrzymać od lektury ciekawa, jak to wszystko się skończy. Polecam gorąco.

piątek, 9 października 2020

Miłość w Auschwitz



Dużo ostatnio w literaturze tematyki obozowej. Już trochę drażniące są tytuły, w których drugi człon to "...z Auschwitz". "Tatuażysta z Auschwitz", "Kołysanka z Auschwitz", "Położna z Auschwitz", "Dziewczęta z z Auschwitz"... Większość z nich czytałam i niestety większość z prawdą historyczną ma niewiele wspólnego. Są to niezłe historie, w jakimś stopniu oparte na wydarzeniach, które rzeczywiście miały miejsce, tyle tylko, że tematyka trudna i takie spowszednienie jej jakoś mnie drażni. 
"Miłość w Auschwitz" to książka zupełnie inna. Może mylić okładka, która sugeruje, że mamy do czynienia z kolejną powieścią o miłości w tych trudnych czasach. Rzeczywiście tak jest, ale nie jest to banalna historyjka, a pełna rzetelnych informacji książka, ukazująca dwójkę ludzi, którzy na przekór wszystkiemu postanawiają choć chwilę nacieszyć się wolnością. Autorka już na samym początku zasypuje nas informacjami na temat rodziny Mali Zimetbaum. Przyznam, że byłam zaskoczona, kiedy zamiast kolejnego obozowego love story zaczęłam czytać opracowanie pełne dat, nazw miejscowości i nazwisk przodków Mali. Opowieść o prześladowaniach, o ucieczce do Belgii, o tym jak krąg nienawiści zacieśniał się dookoła Mali i jej rodziny. Chwilę trwało zanim się przestawiłam, ale gdy zrozumiałam, że to nie jest lektura, po której prześliznę się wzrokiem  - wpadłam po uszy. 
Książka opiera się głównie na wspomnieniach o Mali i Edwardzie. Dokumentów i zdjęć nie ma zbyt wiele, a historia młodej pary została w dużej mierze zapomniana. Dlatego najważniejsza relacja pochodzi od osób, które poznały ich już w Auschwitz i byli tak naprawdę biernymi obserwatorami rozgrywającej się tragedii. 
Mala i Edward poznali się w obozie. On był tam od początku, ona przyjechała z zachodniej Europy, z transportem innych Żydów. Od początku była dobrze traktowana przez Niemców, a to głównie dzięki znajomości wielu języków. Sama starała się pomóc współwięźniom jak tylko mogła. Dodatkowy kawałek chleba, łyżka zupy, wykreślenie nazwiska z listy osób przeznaczonych do zagłady, albo dopisanie do listy osób, które w danym dniu miały lżejszą pracę. Drobne gesty, które w tamtych okolicznościach ratowały życie. Mala robiła wszystko, aby przetrwać. Zgubiła ją miłość do Edwarda. Razem uciekli i spędzili na wolności kilka dni. Czy było warto? 
Książka zachwyciła mnie reporterskim podejściem do tematu. Dużo tu faktów, liczb i nazw, ale uwierzcie mi – powieść jest naprawdę ciekawa i bardzo dobrze się ją czyta. Takie reporterskie podejście powoduje, że w czytelniku jest mniej emocji i żalu, za to więcej poczucia bezsilności. Ten moment, kiedy Mala zdawała sobie sprawę, że jej nazwisko w końcu znajdzie się na liście… i to bierne oczekiwanie… straszne. 
Autorka robi wszystko, aby ocalić historię Mali i Edwarda od zapomnienia. Odnajduje członków ich rodzin,, odwiedza miejsca, które były dla nich ważne, odnajduje nawet człowieka, z którym pierwotnie Edward miał uciec, ale to wszystko mało. Na szczęście coraz więcej o tym się mówi, a historia zdaje się ocalała od zapomnienia. 
Czy poruszyło serca?

środa, 7 października 2020

To nie jest mój mąż

Spotkanie Matyldy, jak zawsze, jest dla mnie niesamowitą przyjemnością i przygodą zarazem. Matylda nie spuszcza z tonu i zapewnia czytelnikowi sporą dawkę śmiechu. W pierwszym tomie swoich przygód pt. „Oddaj albo giń” wplątała się w niesamowitą, kryminalną kabałę, po wyjaśnieniu której postanowiła zrobić licencję prywatnego detektywa. Kiedy spotykamy ją w drugim tomie, Matylda właśnie próbuje ciągnąć dwa etaty. Pierwszy w swojej ukochanej bibliotece, a drugi w agencji detektywistycznej. Zlecenie które otrzymała jest dość proste. Należy udowodnić niewierność męża klientki. Sytuacja się komplikuje, kiedy okazuje się, że mąż to nie do końca mąż a dodatkowo właściwie nie wiadomo, gdzie on się podziewa. Na scenę za to wkracza kochanek klientki, który zaraz po tym również znika. Matylda właściwie nie wie czy szuka męża, czy kochanka, co więcej – sama klientka także nie wie na kim jej bardziej zależy. Kiedy na arenę wkracza znana z pierwszego tomu para policjantów – robi się naprawdę ciekawie. 
Zapewniam was jednak, że wątek kryminalny to jedno. Jest wciągający i bardzo pomysłowo pociągnięty, ale języczkiem uwagi tej powieści jest sama Matylda i jej rodzina. Dialogi prowadzone między Panią detektyw, a jej mężem są po prostu przezabawne, a ich czytanie jest czystą przyjemnością. Lekko ciapowaty mąż nie nadąża za skrótami myślowymi swojej małżonki, co doprowadza do wielu nieporozumień i słownych utarczek. Kiedy do tego dodamy jeszcze rezolutną córeczkę, która hołduje zasadzie „co w sercu to na języku”, otrzymujemy iście mistrzowską mieszkankę humoru. Mogłoby nie być wątku kryminalnego, a ja i tak przeczytałabym całą powieść od deski do deski. Przyznam się, że całym sercem uwielbiam twórczość Pani Rudnickiej. Zaczynałam od Natalii, a skończyłam na Matyldzie i nie umiem powiedzieć, która z książek jest moją ulubioną. Styl Pani Rudnickiej powoduje, że wszystkie jej książki czyta się z wielką przyjemnością. Fabuła płynie niczym rwąca rzeka i ani się człowiek obejrzy, a tu koniec. Pozostaje jedynie czekać na kolejne książki autorki.

wtorek, 6 października 2020

Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi.

To jedna z najważniejszych książek, jakie w swoim życiu czytałam. Niesamowicie przejmująca, mówiąca o straszliwościach tego, co działo się zaledwie 80 lat temu w Łodzi, przy ul. Przemysłowej. Jak można dwu, trzyletnie dzieci zamykać w obozach? Jak można pozbawić dziesięcioletniego chłopca najbliższej rodziny? Pytanie "Jak można?”, powtarzane nawet kilka dni nie wyczerpie oburzenia nad okrucieństwem tamtych ludzi. I za co? Za kilogram ziemniaków szmuglowanych do domu, gdzie czekała mama z czworgiem rodzeństwa? Za rodziców, którzy walczyli o Polskę?, Za to, że maluch nie miał domu? 
Książka „Mały Oświęcim” opowiada o losach więźniów zamkniętych w obozie w Łodzi przy ul. Przemysłowej. Obóz ukryty przez światem, z którego nie było ucieczki. Umiejscowiony został na terenie łódzkiego getta, więc jak uciec? Do getta? Żydzi wiedzieli, że za przyprowadzenie małego uciekiniera dostaną bochenek chleba. Nie było nadziei. 
W obozie umieszczano dzieci od 6 do 16 roku życia, ale z relacji świadków wynika, że były tam również dzieci maleńkie, dwu, trzyletnie. Sporadycznie przebywały  tam również niemowlęta, ale ich losy rozpłynęły się w odmętach historii. 
Książka podzielona jest na dwie części. Nie wiem, która zrobiła na mnie większe wrażenie, która mną bardziej wstrząsnęła. Jedna jest straszna przez to, o czym opowiada, druga przez to, jak opowiada. Pierwsza to wspomnienia z obozu. Opis strasznego życia, ponad siły dorosłych, a co dopiero dzieci. Dwie pajdki chleba, brunatna "kawa" i zupa na obiad, która często nie nadawała się do jedzenia, bo pływały w niej szmaty i robaki. Dzieci wiedziały, że nie wolno jeść czarnych robaków, bo się od nich umiera, ale jeżeli są białe albo żółtawe to jak najbardziej. Przy takim wyżywieniu dzieci pracowały od siódmej rano do wieczora. Prace były różne: lżejsze i ciężkie ponad miarę malucha Najgorzej jednak było jak nie było pracy, bo wówczas Niemcy wymyślali różne „ciekawe” zajęcia. Na przykład przelewanie odchodów z wiadra do wiadra, albo przewożenie taczkami piasku raz w jedną raz w drugą stronę. Bite, poniżane, głodne i zalęknione... Niemicy dzieciom zgotowali ten los. 
Druga część książki to spotkania z osobami, których wspomnienia stanowią podstawę części pierwszej. Myślicie, że łatwiejsza część dla czytelnika? Nic bardziej mylnego! To nie są wywiady, a krótkie zdjęcia, chwile byłych więźniów uchwycone przez autorkę na kartach tej książki. Niezmiernie wzruszające krótkie scenki pokazujące, jak obozowy okres wpłynął na współczesne życie tych ludzi. Oto mężczyzna, który co noc budzi się z płaczem. Od tylu lat... co noc... Oto kobieta, która pierwsze słowo wspomnień wypowiada po 7 minutach milczenia. Co działo się w jej głowie przez te siedem minut? Jakie okropności musiała sobie przypomnieć. Z wszystkich wypowiedzi wypływa żal, że tak mało ludzi pamięta o dzieciach z Przemysłowej. Żal, że poprzednia władza próbowała wymazać pamięć o tym obozie. Ta część książki dużo bardziej mną wstrząsnęła. Kiedy uświadomiłam sobie jak straszne wspomnienia Ci ludzie muszą w sobie nosić przez dziesiątki lat. 
To jest książka dokument, książka pomnik i książka pamiętnik. Może zabrzmi to pompatycznie, ale ta książka z twarzą chłopca na okładce powinna być czymś ważnym dla całego naszego kraju. W prostych słowach, bez ogródek, bez zbędnego przekonywania o okrucieństwie opiekunów, (bo do tego nie trzeba przekonywać) strzela w serce czytelnika potwornymi wspomnieniami o losie sześcio, siedmiolatków. 
Na zakończenie dodam, że (choć to może źle zabrzmi w odniesieniu do tej książki) całość bardzo dobrze mi się czytało. Autorka ma wyjątkowo prosty styl, przez co wspomnienia naszych bohaterów nabierają trudnej do określenia ostrości. Wchodzą w duszę czytelnika niczym nóż w masło. I tak już zostają.

piątek, 18 września 2020

Na dzielenie sposób nowy, samo wchodzi do głowy.

Dawno, dawno temu, w moje ręce wpadła książka pt. "Na tabliczkę sposób nowy, sama wchodzi do głowy". To były czasy, kiedy moja Starsza (obecnie licealistka) naprawdę nie mogła sobie poradzić z niektórymi działaniami. Siedem razy osiem było nie do przeskoczenia i w żaden sposób nie można było zapamiętać, że wynik tego działania to pięćdziesiąt sześć. Ta książeczka pomogła. A w jaki sposób? Wierszykiem! 

Ile mała mrówka może listków nieść?
Siedem razy osiem to pięćdziesiąt sześć.

Uwierzcie mi, że to niesamowity sposób. Oczywiście nie można liczyć na to, że każde działanie zapamiętamy, wkuwając wierszyk. Na to po prostu szkoda czasu. Ale te trudne... 
Teraz nie mam potrzeby pomagania sobie, ani najbliższym wierszykami, ale z czystej ciekawości zerknęłam do bliźniaczej książeczki, tyle że traktującej o dzieleniu. I jestem zachwycona. Dzielenie z zasady jest troszkę trudniejsze do zapamiętania i tu – patrząc wstecz na edukację mojej córki - chyba więcej wierszyków byłoby w ruchu. Na szczęście moje dzieci nie potrzebują już wierszykowej pomocy, a ja z czystą przyjemnością mogłam czytać wierszykowe „podpowiadanki”, nie stresując się ich przydatnością do użycia w szkolnym życiu pociech. 
Każda rymowanka daje nam świetny sposób na zapamiętanie wyników konkretnych działań. Nie są one już takie wprost, bo też i dzielenie jest trudniejsze niż mnożenie. Autor musiał wykazać się większą pomysłowością, niż przy pierwszym tomiku, a odbiorca musi trochę pogłówkować (choć nie ukrywam, że jest to bardzo przyjemne). Każde działanie jest opatrzone ilustracją, co uprzyjemnia naukę i pobudza wyobraźnię. Zresztą zobaczcie sami. 


Cudowna książeczka, będąca niezawodną pomocą dla małych matematyków. 

czwartek, 17 września 2020

Franka. W obcym domu.

Oleńka. Panienka z Białego Dworu" bardzo mi się podobała. Wiedziałam że wydawnictwo Prószyński wyda drugi tom, ale z niewiadomych mi przyczyn, w zalewie codzienności, gdzieś temat mi uciekł. Kiedy - zupełnie przypadkiem - w moje ręce wpadła powieść pt. "Franka. W obcym domu" w ogóle tych dwóch książek nie skojarzyłam ze sobą. Nie wyobrażacie sobie jak się ucieszyłam, kiedy zorientowałam się, że trzymam w rękach drugi tom "Oleńki...". To była prawdziwa niespodzianka. 
Kiedy spotykamy naszą Panienkę z białego Dworu nie jest ona już Oleńką, a Franciszką Wyrobek – chłopką, która dla sąsiadów będzie odtąd Ignacową Możejko albo Kowalową, a dla swojego męża – Szurą. Nie ulega wątpliwości, że jej postępowanie nie jest podyktowane miłością do Ignacego. Wyszła za mąż po to, aby ratować swoje dzieci - to prawdziwe, czyli Marysię i przygarniętego chłopczyka. Los nie oszczędził France niczego. Zaznała przemocy ze strony męża, rozpaczy po utracie bliskich i złudnej nadziei, że idzie ku lepszemu. Została skazana na poniewierkę po wschodniej części Europy. Nieraz głód i śmierć zaglądały jej w oczy, często nie widziała nadziei na przeżycie kolejnego dnia. Trzymała ją w ryzach miłość do dzieci, których miała coraz więcej. Zawierucha wojenna z wielu dzieci czyniła sieroty, a Oleńka nie miała zamiaru zostawiać krewniaków w potrzebie. Pod koniec powieści miała ich już szóstkę…. 
Tłem dla powieści jest I wojna światowa, nietrudno więc wyobrazić sobie, co spotykało kobietę w trakcie poniewierki. Większość mężczyzn została pognana na front. Trudne czasy i zabory spowodowały, że często Polak był zmuszony strzelać do Polaka. Większość wsi właściwe została zrównana z ziemią. Franka, po wielu perypetiach, trafia do szlacheckiego dworu na Kresach, gdzie w końcu zaznaje nieco spokoju. Niedługo jednak ma szczęście cieszyć się nim, co więcej – opis tego, co spotyka ją i jej rodzinę z rak Ukraińców wstrząsnęła mną dogłębnie. Franka wraz ze swoimi bliskimi uchodzi cało z opresji, a los – jakby chcąc jej wynagrodzić wszystko, co złe - szykuje dla niej wspaniałą niespodziankę. 
Przyznam się, że drugi tom dużo bardziej mnie pochłonął niż pierwszy. Tu działo się naprawdę wiele. Niespokojne, wojenne czasy były przyczyną tego, że Franka nie zaznała ani chwili spokoju. Przeganiana z kąta w kąt, nie ma chwili na złapanie oddechu. 
Czytelnik, obok losów Franki, może śledzić również losy innych barwnych postaci. Róża i Ksawery (rodzeństwo Oleńki) Hipolit i jego córka, Józia… czytelnik ma do wyboru całą gamę charakterów, których losy są naprawdę barwne. Szacunek mój wielki dla autorki za to, że w tym gąszczu nie pogubiła się i nie dopuściła do żadnych nieścisłości. Przynajmniej ja nie zauważyłam. Powieść czytało mi się wspaniale. Gładko, przyjemnie, z wypiekami na twarzy. Jedynie zakończenie – cóż, bardziej zachęcić do oczekiwania na trzeci tom nie było można. Jestem bardzo, ale to bardzo ciekawa, jak potoczą się losy Franki – Oleńki w niepodległej już Polsce. Czasy nadal ciekawe, więc myślę, że będzie się działo! 

Zanim zamkniemy drzwi

To jest taka powieść, którą czyta się w jeden dzień. Zasiadłam z książką pewnego dnia o poranku i ograniczała mnie jedynie godzina 15.00, kiedy to miałam stawić się u moich dzieci w szkole. Chwilę przed wyznaczoną godziną przeczytałam ostatnie zdanie powieści i czułam, że właśnie połknęłam kawał dobrej, psychologiczno–obyczajowej prozy. To była wspaniała podróż przez życie bohaterów, ich uczucia wzloty i upadki. Niesamowita lekcja pokazująca, jak łatwo można zepsuć to, co dobre i jak trudno to naprawić. 
Olga, to zgorzkniała emerytka, którą poznajemy jako straszną zołzę. Już na pierwszych kartach książki widzimy, ile żalu i frustracji w niej drzemie. Te złe emocje skierowane są przede wszystkim przeciw Karolowi – spokojnemu i kulturalnemu starszemu Panu, mającemu pecha być mężem Olgi. Wprawdzie po pewnym czasie poznamy przyczynę tych negatywnych uczuć, ale jeszcze nie teraz. Ich córka Marta dużo lepiej dogaduje się z ojcem. W kontaktach z matką zaciska zęby i modli się o koniec spotkania. Jej mąż, Maciek również nie daje kobiecie powodów do radości. Niby wszystko jest dobrze, ale brakuje tej skry i namiętności. Coś się nie układa, coś kuleje, a wzajemne żale i frustracje nie pozwalają cieszyć się życiem. Wszystko się zmienia w chwili, kiedy do mieszkania nad Olgą wprowadza się przemiły, młody człowiek. Wprowadza on do powieści kilka ciepłych chwil nawiązując relację zarówno z matką, jak i córką. Koniec jest zaskakujący, a czytelnik dochodzi do wniosku, że nie zawsze to, co się wydaje białe, w rzeczywistości jest białe. Nieraz warto zaufać swojej intuicji, a nie polegać na zdaniu ledwo co poznanego człowieka. 
Powieść jest trudna. Tu nie ma różowego tła i happy endu w zwykłym rozumieniu tego zwrotu. Mamy sporo negatywnych emocji i trudność z wykrzesaniem sympatii do głównych bohaterek. Często ich działania powodują zdumienie czytelnika i niedowierzanie, że można postąpić tak nierozważnie. Nie ma emocjonalnego wytchnienia podczas lektury. Postępowanie bohaterek ciągle wywoływało moją frustrację, ale właśnie dlatego nie mogłam oderwać się od tej książki. Byłam ciekawa, czy ten trend pakowania palca w ogień się utrzyma. Czy naprawdę człowiek jest tak destrukcyjny i nie zauważa tego, co ma przed nosem, patrząc i szukając tego samego gdzieś w oddali? 
„Zanim zamkniemy drzwi” to powieść o emocjach, frustracji i błędnych wyborach, ale warto się przy niej zatrzymać. Przecież nie wszystko musi być cukierkowe. Życie nie jest cukierkowe, co więcej – często jest właśnie szare i zupełnie zaskakujące. Warto nieraz przeczytać powieść, która pokaże, jak ważne jest to, aby ze sobą rozmawiać. Jak ważne są zwykłe, ciepłe słowa skierowane do bliskich. Jeden uśmiech może tyle zmienić…

Wilczyca. W pogoni za wolnością

Kompletnie nie wiem jak podejść do recenzji tej powieści. Jestem rozdarta pomiędzy oceną fabuły i naprawdę niezłej historii, jaką powieść przedstawia, a niezbyt odpowiadającym mi piórem autorki powodującym, że książka nabiera takiego reporterskiego sznytu, nie do końca mi odpowiadającego. Do tego powieść jest niespójna i pomija wiele aspektów, które dla wiarygodności całości powieści są niezbędne. Ale zacznijmy może od tego, z czym czytelnikowi przyjdzie zmierzyć się podczas lektury. 
Kiedy poznajemy Karolinę, jest ona młodą, zrozpaczoną dziewczyną, za którą lada chwila mają zamknąć się bramy więzienia. Płacze za utraconą wolnością, pozostawioną pod opieką babci małą córeczką i nad zmarnowanymi szansami. Jak do tego doszło, że trafiła do więzienia? O tym mówi pierwsza część powieści. Karolina, jako dziecko, wychowywała się w wielkim domu, otoczona drogimi przedmiotami, służbą i wszędobylską agresją matki. Nie było dla dziewczyny spokojnego dnia, ani nocy. Regina była – jak dla mnie – chorą psychicznie sadystką, która znęcała się nad własną córką. Biła ją łyżką do butów, kopała, a nawet wyrzucała z domu. Dziewczynka tułała się z kąta w kąt, zagubiona i nieszczęśliwa. Z wiekiem zaczęła uciekać z domu i spędzać więcej czasu w gdańskich klubach. Tam zawierała znajomości... różne znajomości, prowadzące ją do różnych poczynań, nie zawsze legalnych. Pierwsza scena (przed bramą więzienia) chronologicznie powinna znaleźć się gdzieś w połowie książki. Dalej poznajemy życie Karoliny w więzieniu oraz jej dalsze losy, już po wyjściu zza krat. 
Ta powieść to bajka o współczesnym kopciuszku. To opowieść o dziewczynie, która zadaje się z mafią, krzywdzi innych ludzi, a mimo to osiąga sukces. Jej bogaty tatuś wyciąga ją z więzienia i nie ma w dalszej części powieści ani słowa o tym, czy poniosła konsekwencje za swoje czyny. Jedynie dowiadujemy się, że w chwili wyjścia z więzienia do rozprawy jeszcze daleka droga… i to koniec tematu. Nie chciałabym, aby moja nastoletnia córka dorwała tę powieść. Przekaz z niej płynie taki: Szybko żyj nawet kosztem innych i pamiętaj, że szczęście mogą Ci przynieść jedynie pieniądze. Dla nic powinnaś zrobić wszystko, bo są w życiu najważniejsze. 
Drażniła mnie niepomiernie główna bohaterka. Najpierw prześladowana przez własną matkę nigdzie nie szukała pomocy. Nie do uwierzenia jest postawa ojca, który widząc los swojej córki, w ogóle nie reaguje na krzywdę. Tak samo inni – rodzicie przyjaciółki, gosposia, nauczyciele... mało to wiarygodne. Kiedy Karolina dorosła, zbratała się z półświatkiem przestępczym i bez żadnych oporów krzywdziła innych ludzi. Co więcej - nie poniosła za swoje czyny żadnych konsekwencji. A już jej życie „po areszcie” w ogóle do mnie nie przemawia. Karolina bez żadnych wyrzeczeń i działań zamienia je we wspaniałe i dostatnie, wypełnione kwitnącym interesem i kochającą się rodziną. Tak to przynajmniej przedstawia autorka. I kolejne przesłanie: Nie ucz się, nie pracuj, bo nic z tego nie będziesz miała! Jakoś mnie to nie przekonuje, wręcz drażni wszędobylski brak konsekwencji. Bohaterka uczęszcza do elitarnej szkoły dla zdolnej młodzieży, ale nikt z grona pedagogicznego nie interesuje się jej losem. Pragnie się usamodzielnić, ale nie kiwnie palcem, żeby znaleźć uczciwą pracę. W ogóle nie czuje skruchy za przestępstwa których się dopuściła. Niesamowite prawda? No właśnie. Niektóre zdarzenia następują jak dar dobrej wróżki - po prostu są i już. 
Podobno jest to historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, ale ja uważam, że to trochę naciągane stwierdzenie. Inaczej – sama historia jest bardzo ciekawa i jeżeli rzeczywiście na świecie jest istota, która przeżyła tyle, co Karolina, to należą się jej brawa za upór w dążeniu do celu. Nie umniejsza to faktu, że sposób przedstawienia tej historii przez autorkę zupełnie do mnie nie trafił. Te niedociągnięcia i brak konsekwencji bardzo gryzą się z reporterskim charakterem książki, który sugeruje, że historia, choć w części jest prawdziwa. A nie jest, a przynajmniej absolutnie nie daje w siebie wierzyć. 
Trudno ocenić tę powieść dobrze, jeszcze trudniej źle. Ale po drugi tom na pewno nie sięgnę. 

Do boju! Jak w skrajnych sytuacjach pozostać w jednym kawałku, zachować zmysły i nie złapać infekcji

Kilka lat temu czytałam książkę pt. "Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków". Uśmiałam się jak norka, a do tego - już zupełnie na poważnie - dowiedziałam się kilku bardzo ciekawych nowinek na temat... nieboszczyków. Potem przyszedł czas na "Bzyk Pasjonujące zespolenie nauki i seksu". Tu też było wesoło, choć trochę inaczej niż przy Sztywniaku. Bo śmiech śmiechem, ale były też chwile zastanowienia, co zrobić ze zdobytą wiedzą. Nad lekturą najnowszej książki nawet się nie zastanawiałam. Łykałam kolejne strony jak młody pelikan, choć tytuł mnie trochę przystopował, wskazując na tematykę wojskowo - militarną. Niepotrzebnie się przestraszyłam, bo Mary Roach każdy problem przedstawi tak, że lektura książki jest świetną zabawą. 
"Do boju! Jak w skrajnych sytuacjach pozostać w jednym kawałku, zachować zmysły i nie złapać infekcji" - tak brzmi cały tytuł. Dość przydługi, ale wiernie oddaje to, o czym autorka pisze. Mary Roach dotyka prawie każdego tematu, który przyjdzie nam do głowy w związku z wojskiem. Od munduru poczynając, poprzez broń, łodzie podwodne, ludzkie odruchy, choroby grożące żołnierzom podczas wojny - na amputacjach i śmierci kończąc. Czytelnik dowiaduje się, że stworzenie wygodnego i praktycznego munduru wiąże się z milionowymi nakładami finansowymi, pracą setek naukowców i doświadczeniami rodem z najbardziej skomplikowanego laboratorium technicznego. Dowiemy się również, jak bardzo marynarzom łodzi podwodnych dokucza brak światła dziennego, jak jest im ciasno i co robią, żeby pozostać przy zdrowych zmysłach. Dowiemy się, jak walczyć z biegunką, i że jest to przypadłość, przez którą niejeden wielki dowódca przegrał bitwę. Autorka pokazuje nam jak ważna jest walka ze zbyt wysoką temperaturą powietrza i jak ważne jest to, aby nasz organizm prawidłowo się pocił. W szoku byłam, kiedy czytałam o tym, że wielu żołnierzy traci podczas wojny penisy i że można je zrekonstruować i doprowadzić do tego, aby żołnierz wrócił do w miarę sprawnego życia seksualnego. Rodzi to pewne wątpliwości natury etycznej, bo czy dziecko spłodzone podczas takiego stosunku jest dzieckiem tego żołnierza, czy też mężczyzny, którego organ został przeszczepiony? 
Świetna książka, którą czytałam z ogromną ciekawością, a przysłowiowa szczęka co i rusz z hukiem spadała na podłogę. Autorka przekazuje zdobytą wiedzę w bardzo ciekawy i dostępny sposób, co jeszcze bardziej wzmaga w czytelniku chęć poznania wojskowych nowinek. Jeżeli dodamy do tego wyjątkowo dowcipne pióro autorki, otrzymujemy dzieło quasi popularno-naukowe, ale za to wyjątkowo ciekawe i porywające. Bardzo podobał mi się rozdział, w którym autorka pokazuje czytelnikowi, jak bardzo stres przeszkadza w pracy sanitariuszom. Wykonują oni pewne czynności podczas ćwiczeń po tysiąc razy, a mimo to w sytuacji stresowej potrafią stracić głowę i nie poradzić sobie z najprostszymi czynnościami, które w normalnych warunkach zrobiliby z zamkniętymi oczami. Świetny był też rozdział o bieliźnie i o tym, że w tej kwestii w wojsku Panie są problemem…, ale tylko dla Panów. 
Świetna książka. Jeżeli macie ochotę na spory zasób wiedzy podany w sposób dowcipny i prosty, to ta książka jest dla Was. To naprawdę podróż w nieznane oblicza wojny, które - dzięki Mary Roach - nabierają trochę ludzkiego oblicza.

piątek, 11 września 2020

Dom sekretów

Są takie książki, po lekturze których mam ochotę wsiąść do pociągu i odwiedzić miasto będące miejscem opisywanych zdarzeń. Wołała mnie już Warszawa po lekturze "Kamienicy przy Kruczej", wołał Poznań po całej serii Jeżycjady, czy też Bieszczady po lekturze książki pt. "Koniec świata". Dobrze, że mieszkam w Szczecinie, bo "Sedinum" niesamowicie do mnie przemawiało swoimi opowieściami o masonach, podziemnych korytarzach i starych, szczecińskich kamienicach.
Teraz na tapecie mam Łódź, a to za sprawą książki pt. "Dom sekretów". Łódź niewiele ucierpiała w czasie wojny, choć może mieszkańcy Łodzi na to stwierdzenie się obruszą... To napiszę inaczej. W porównaniu do innych polskich miast, Łódź nie ucierpiała bardzo. Pozostało wiele nienaruszonych kamienic, które często w swoich murach kryją niesamowite sekrety i tajemnice. Z tego faktu skorzystała autorka i utkała na tej kanwie świetną powieść – „Dom sekretów”.
Przy ul. Piotrkowskiej stoi kamienica. Piękna, stara, pamiętająca czasy międzywojenne. To właśnie w tym okresie, na podwórku tej kamienicy spotykają się cztery tak odmienne rodziny: żydowska, polska, niemiecka i rosyjska. Poznajemy rodzinę Goldmanów, córkę fabrykanta Annę Wilhelminę wraz z córką Różą, kolorową Królową, szwaczkę Andzię, stolarza i jego syna i wielu innych. Każda z tych osób wyjątkowa, każda bardzo charakterystyczna. Autorka postarała się jak najwierniej oddać realia tamtej epoki, dzięki czemu uczyniła z tego wątku małe historyczne cacko. Czyta się wyśmienicie, a wyobraźnia działa na wysokich obrotach. Naprawdę wysokich. Cała ówczesna Łódź była tyglem narodowościowym, w którym przeplatały się różne języki i kultury. Cudowna była ta tolerancja i życie obok siebie, ramię w ramię, przedstawicieli tak różnych kultur.
W czasach współczesnych też dzieje się ciekawie. Młoda doktorantka historii postanawia wynająć pokój w tej właśnie kamienicy. Trafia do mieszkania pani Sabiny, która przez ścianę sąsiaduje z młodym, chłopakiem - Filipem. Odziedziczył on mieszkanie po swojej ciotce. Co łączy Dorotę i Filipa? Otóż zwłoki znalezione w schowku, w ścianie mieszkania Filipa oraz tajemnicza szkatułka. Aby rozwiązać zagadkę znaleziska, muszą odszukać dawnych mieszkańców kamienicy i poznać ich losy.
Po lekturze książki wniosek nasuwa się jeden: Nasz świat jest bardzo malutki....
Fabuła książki prowadzona jest dwutorowo, jednak jest jeden bohater, który przewija się i tu, i tu. To Łódź. Specyficzny klimat i cudowny nastrój tego miasta płynie z każdej literki i pochłania czytelnika. To miasto musi być wspaniałe. Zresztą potwierdza to moja córka, która chwilkę tylko była w Łodzi (dwa tygodnie ferii) a wróciła zakochana po uszy.
Ale wróćmy do powieści. Ujął mnie wątek międzywojenny, który w bardzo urokliwy sposób ukazuje to, jak ludzie wtedy żyli, w co się ubierali i jakie problemy ich męczyły. Oczywiście losy głównych bohaterów plotą się nieustannie, ale autorka nie omieszkała wrzucić między nie kilku historycznych ciekawostek i niuansów.
Piękna to powieść – pełna emocji, radości i smutków. Wojennych rozpaczy i powojennych tajemnic. Miłość przeplata się z tragedią rozłąki a nienawiść z uczuciem przyjaźni i wierności. Czyta się jak wspaniałą bajkę dla dorosłych i tylko gdzieś w tyle głowy kłuje myśl, że to taka nie do końca bajka… Polecam.

czwartek, 10 września 2020

Książka kucharska dla miłośników serialu "Przyjaciele". Ten, w którym są wszystkie przepisy.

Na wstępie zaznaczę, że sięgnęłam po tę książkę kucharską nie dlatego, że jestem miłośnikiem wytwarzania kuchennych smakołyków. Absolutnie nie. Do sięgnięcia skłoniła mnie obsesyjna wręcz miłość do serialu "Przyjaciele". Uwielbiam poukładaną Monikę Geller, szaloną Phoebe, czy też postrzeloną Rachel. Męscy bohaterowie też mnie urzekli - trochę gapowaty Ross, dziecinny i niedojrzały Joey, no i oczywiście ostoja męskości (choć nieco karykaturalna) - Chandler. Uwielbiam ten serial i mogę go oglądać nieustannie. Niezmiennie poprawia mi humor i sprawia, że świat jest odrobinkę lepszy. Nic więc dziwnego, że z radością przywitałam książkę pt. „Przyjaciele”. Przeczytałam z wypiekami na twarzy i uznałam, że jest super. Teraz radość sprawiło mi wydawnictwo Prószyński i spółka, wydając książkę z przepisami inspirowanymi wydarzeniami z „Przyjaciół”. 
151 stron i 74 przepisy na kuchenne wspaniałości na pewno uradują niejednego domowego kucharza. Zwłaszcza, że przepisy są proste i zaprezentowane w bardzo przejrzysty sposób. Oczywiście dla miłośników serialu książka ma drugie dno. Odbiorca kulinarny znajdzie przepis na ciasteczka babuni, a miłośnik serialu zaraz będzie miał przed oczami rozpacz Phoebe, kiedy okazało się, że przepis babuni spłonął w pożarze mieszkania. Następnie nasz "miłośnik serialu" uśmiechnie się wspominając niezliczoną ilość partii ciastek pieczonych przez Monikę, która postanowiła odtworzyć przepis. 


Kolejny przykład? Proszę bardzo! Awaryjne grzanki. Grzanki jak grzanki, ale wystarczy dopisek o nieudanej potrawie z indyka z okazji Święta Dziękczynienia i już "miłośnicy” widzą Joey’a, z wielkim indykiem na głowie. Zapewniam Was - tak jest z każdym przepisem. Żałuję tylko, że w ramach dodatku nie ma kulinarnych wpadek bohaterów. Na przykład deser Rachel - angielski warstwowy trifle. Na skutek sklejenia się dwóch stron książki kucharskiej powstaje przekładaniec, na który składają się biszkopty, maliny, krem i... wołowina z groszkiem. Oczywiście Joey nawet taką hybrydą nie pogardził stwierdzając, że jeżeli wszystkie składniki osobno są dobre, to wymieszane też muszą być dobre. No i oczywiście Dżem! Był odcinek pt. "Ten z dżemem" i w książce również jest przepis na pyszny dżem. 
Przeglądałam i piszczałam z radości, kiedy któryś przepis przypominał mi konkretny odcinek. A nawet jeżeli nie przypomniał, bo takie też się zdarzały, to i tak przyjemność z wertowania stron jest ogromna. Książka jest bardzo ładnie wydana i naprawdę robi wrażenie. Podzielona jest ona na pięć rozdziałów: Coś na ząb, Na lunch z Przyjaciółmi, Na obiad i kolację z Przyjaciółmi, Na deser z przyjaciółmi, Drinki i Napoje. Każdy znajdzie tu coś dla siebie i zapewniam Was, że nie chodzi tylko o przepisy. To podróż do kultowego serialu lat 90, który wywoływał uśmiech na wielu twarzach. 



środa, 9 września 2020

Pałac w Moczarowiskach

Bardzo, ale to bardzo mi się podobało! Pani Ulatowska zawsze zabierała mnie w piękne podróże – do pensjonatu Sosnówka czy też do warszawskiej kamienicy przy ul. Kruczej, ale ta powieść urzekła mnie wyjątkowo. To lektura iście bajkowa, która porywa czytelnika do pięknego miejsca, aby mógł spotkać tam arcyciekawych ludzi. Powieść pełna tajemniczości, ludzkich cierpień, a jednocześnie miłości i wiary w to, że w każdym z nas można znaleźć coś dobrego.
Pałac w Moczarowiskach jest miejscem wyjątkowym. Właściciel pałacu, hrabia Ignacy Sęp – Moczarowski, zorganizował tam swoistego rodzaju elitarny pensjonat, w którym goście mogą przenieść się do XIX wieku. Każdy z pensjonariuszy ma do wyboru całą gamę strojów, nie ma możliwości korzystania z telefonów, a o dostępie do Internetu czy telewizora można tylko pomarzyć. Każdy gość, za pociągnięciem odpowiedniej szarfy może wezwać służbę lub kucharza. Sam zamek również jest pełen tajemnic, tajnych przejść i mrocznych zagadek z przeszłości. Goście pałacu to przede wszystkim bardzo bogaci ludzie, do których hrabia nie pała zbytnią sympatią. Na szczęście przypadkowo trafiają do niego zwykli śmiertelnicy, których w normalnych okolicznościach w życiu nie byłoby stać na pobyt w pałacu. Przyjeżdża Magda, dla której życie skończyło się w chwili, gdy została oskarżona o plagiat. Tak przynajmniej myśli. Przyjeżdża Julian, który chwilowo musi ukryć się przed światem. Poznajemy również Leokadię, będącą charyzmatyczną Panią marzącą o chwili wytchnienia. W zupełnie odmienny sposób (a mianowicie przez parkan) przybywa również do Pałacu w Moczarowiskach Huck Finn..., a właściwe to Nikodem..., przepraszam Weronika..., długo tłumaczyć. Pomysłowość i talent autorów do snucia fabuły przekracza wszelkie granice. Powieść czyta się fenomenalnie, szałowo i cudownie. Losy naszych bohaterów plotą się i zazębiają, a czytelnik zaciska pięści, trzymając kciuki za powodzenie snutych planów. Wisienką na torcie jest kamerdyner Onufry, który swoją kwiecistą mową dodaje uroku całej powieści. Pokładałam się ze śmiechu czytając takie oto perełki:

Pan hrabia Ignacy Sęp-Moczarowski herbu Topór poruczył niegodnym mym strunom głosowym wyartykułowanie zaproszenia dla panicza Nikodema na podniosłą uroczystość podniebienną w jego prywatnej sali jadalnej na Zameczku.

albo:

Zdarzali się li goście, co nie chcieli tu dolnych członków postawić, a kiedy życzeniem jakiego było w swej cielesności noc tuże spędzić, na hazard wystawiwszy życie swoje, ten nigdy więcej widziany nie był.

Wspaniałe, nieprawdaż?
Każdy bohater powieści - a jest ich naprawdę sporo – ma wyjątkowo wyrazistą i barwną duszę. Każdy budzi w czytelniku sympatię i zmusza do gorącego kibicowania jego zamierzeniom. Nawet dzik o trzech nogach, o imieniu Piotruś, budzi ogromną sympatię.
Czytałam jak oszalała, rankami i wieczorami. Kiedy dotarłam do końca bardzo żałowałam, że powieść się skończyła i moja podróż do Pałacu w Moczarowiskach dobiegła końca. Tu nawet nie chodzi o to, że chciałam poznać, jak potoczą się losy bohaterów. Samo czytanie tej powieści sprawiało mi dziką przyjemność. Mam wrażenie, że gdyby duet Ulatowska - Skowroński mieli za zadanie ułożyć instrukcję obsługi sokowirówki, byłaby ona naprawdę poruszającym i ciekawym utworem.
Podróż do Pałacu na długo pozostanie w moim sercu i w mojej pamięci. Pokochałam Nikę i Pawełka, szczerze kibicowałam Magdzie i Leo, nawet drobny oszust Julian zamieszkał w kąciku mojej duszy. Po cichutku mam nadzieję, że ukaże się II tom, jako że na to wskazuje zakończenie powieści. Byleby szybko.

czwartek, 23 lipca 2020

Ten jeden jedyny

„Ten jeden jedyny” to taka klasyczna babska literatura. Dodam, że w określeniu „babska literatura” nie widzę nic złego. Ot powieść skierowana do kobiet, mówiąca o uczuciach i miłości, z facetami, o których wiele nas marzy i ze szczęśliwym zakończeniem. Przecież nie każda z nas lubi literaturę dla mężczyzn. Nie każda sięga po Clarksona, zatapiając się po uszy w motoryzacyjnych rozważaniach… Każdemu wedle upodobań. 
Trzy przyjaciółki, każda inna. Hanka to samotniczka z wyboru, artystka pracująca w sklepie, jako sprzedawczyni. Marzy o miłości, ale sama nie potrafi jej dać. Każdy facet, który choć trochę się do niej zbliży, jest momentalnie przepędzany. Dlaczego? Ot pytanie… Jeden z nich jest jednak bardzo cierpliwy i czeka na swoją szansę. Naomi (prawdziwe imię to Franciszka) jest mężatką, choć w jej małżeństwie nie najlepiej się dzieje. Naomi, zamiast szukać przyczyny niepowodzeń, próbuje zrekompensować sobie brak szczęścia skokiem w bok. Do tego wszystkiego wprowadza się do nich teściowa Stefania. O niej za chwilę. 
Maja to najbarwniejsza postać tej powieści. Żywiołowa, poszukująca sensu życia i tej jednej, jedynej, największej miłości. Daje się porwać każdemu facetowi, który odrobinkę przychylniej na nią zerknie. Oczywiście doprowadza to do serii kłopotów, które dotkną każda z naszych bohaterek. 
Książka jest taką odskocznią od dnia codziennego. Łatwa w odbiorze, szybka w czytaniu, sprawia prawdziwą przyjemność i pozwala oderwać się od trosk, choć na chwilkę. Autorka już we wcześniejszych książkach dowiodła, że potrafi pisać dowcipnie i rozbawić do łez. Tu również nie zawiodła. Rozmowy Hani ze swoją pracodawczynią, Ukrainką Galiną, (prowadzącą sklep, w którym Hania pracuje) doprowadziły mnie do łez ze śmiechu. Podobnie rozmowy z Rysiem prowadzącym po sąsiedzku sklep z artykułami dla zwierząt, czy tez perypetie Mai będącej w związku z paskudnym Oktawiuszem. Ubawiłam się po pachy, a humor poprawił mi się na kilka kolejnych dni. 
Nie było mi jednak do śmiechu, gdy poznawałam losy teściowej Naomi – Stefani. Ta kobieta sporo przeżyła i żal mi jej było, kiedy czytałam jak jest traktowana przez własne dzieci. Kibicowałam też jej przeogromnie i trzymałam kciuki, aby wytrwała w postanowieniu. To właśnie ona doprowadziła do przełomu… więcej nie napiszę, bo, po co psuć zabawę. 
„Ten jeden jedyny” to powieść, która na pewno zachwyci niejedną czytelniczkę. Pokazuje, że nie warto gonić za czymś niedoścignionym (w tej powieści to rycerz na białym koniu). Warto przystanąć i rozejrzeć się dookoła siebie, poobserwować otoczenie. Może tuż za rogiem czai się ta prawdziwa miłość na całe życie? 

środa, 22 lipca 2020

Zapłacz dla mnie

Kiedy rozstawałam się z Agatą Stec, a trylogia z jej udziałem wędrowała na półkę, było mi jakoś tak smutno. Zdążyłam przywyknąć do wulgarnej i popędliwej Pani policjant, lubiłam czytać o jej przygodach. Zupełnie nie wiedziałam, czego oczekiwać od nowej powieści Pana Borlika. Troszkę bałam się po nią sięgnąć wiedząc, że nie będzie już tam wszędobylskiej Agaty. Miałam spore wątpliwości, czy nowy bohater zdoła mnie równie zauroczyć, co Ona. 
Powiem tak: było naprawdę super. „Zapłacz dla mnie” to zupełnie nowa jakość pióra Pana Borlika. Owszem, jest taka charakterystyczna szarość w fabule, która czyni wszystkie jego książki kryminałami z pazurem. Ale wszystko pozostałe jest inne - świeże i oderwane od tego, co dotychczas. Autor skutecznie oparł się zaszufladkowaniu i stworzył powieść, którą czytałam z wielkim zainteresowaniem. 
Jakub Ramon wychodzi z więzienia po kilkunastu latach odsiadki za cudze grzechy. Skąd wiemy, że jest niewinny? Ano już w prologu towarzyszymy Ramonowi w wigilijnym patrolu. Wraz z kolegą zauważają pędzący samochód, więc udają się w pościg. Na nieszczęście okazuje się, że w limuzynie siedzi kompletnie pijany polityk, który po kilku zdaniach wymienionych z policjantami, strzela do partnera Ramona. Sprawa szybko zostaje zamieciona pod dywan, a Ramon trafia do więzienia na długie lata. Wychodzi przedwcześnie dzięki … mafii, która w zamian oczekuje od niego jednej drobnej przysługi. Ramon skwapliwie korzysta, ponieważ na boku ma do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Musi odnaleźć zabójcę młodej dziewczyny, ratując głównego podejrzanego z opresji. Wszystko to okraszone jest jeszcze losami młodej dziennikarki, która – chcąc zrobić karierę – zaczyna grzebać tam, gdzie nie powinna. Wpada przez to w niezłe tarapaty, komplikując działania Ramona i wielu innych osób. 
„Zapłacz dla mnie” to powieść, która wchłania czytelnika niczym gąbka wodę. Trudno się od niej oderwać… Ba! Nawet trudno zrobić sobie krótką przerwę na herbatę. Losy Joanny to materiał na kolejną książkę, a śledztwo Ramona jest wciągające i momentami niesamowicie zaskakujące. Nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że jego losy są potwornie niesprawiedliwe, a autor wydaje się tej niesprawiedliwości nie zauważać. Nie wiadomo, co się w więzieniu wydarzyło, że Ramon przeszedł na ciemną stronę mocy. Trudno przejść do porządku dziennego nad tym, że policjant, który przesiedział niesprawiedliwe kilkanaście lat, nie walczy o swoje dobre imię. Co więcej – wykonuje zlecenie mafii właściwie bez mrugnięcia okiem postępując często jak rasowy przestępca. To mi się średnio podobało. Nie ulega jednak wątpliwości, że powieść – jako całość – jest naprawdę godna polecenia. To rasowy kryminał.