niedziela, 27 lutego 2011

O tym, co książkochłony lubią najbardziej :-)

Mój stosik na marzec prezentuje się następująco:
1. "Hiszpański smyczek" - chrapkę mam wielką, zwłaszcza po recenzjach w necie. Otrzymałam od Wydawnictwa "Nasza Księgarnia". 
2. "Diabeł ubiera się u Prady" - książka, którą otrzymałam w ramach wymiany na portalu "Lubimy czytać". Do Agi252 w zamian poleciała "Mariola..."
3. "Opowieść ojca"  - książka, zdobyła moje serce opisem na stronie wydawnictwa. Otrzymałam od Wydawnictwa "Nasza Księgarnia
4. "Dłoń" - książka poruszająca trudny temat kalectwa. Przecież nie tylko łatwe książki istnieją na świecie... Otrzymałam od Wydawnictwa "Nasza Księgarnia"
5. "Awantura o Basię" czytana jest wieczorami z moją Starszą. To chyba pierwsza klasyczna powieść w Jej repertuarze. Zobaczymy... Otrzymałam od Wydawnictwa "Nasza Księgarnia"
6. "Chwała mojego ojca..." - ponownie dzięki wymianie na portalu "Lubimy czytać". Tym razem Izusr wymieniła się ze mną zawartością swojej biblioteczki. Podobnie...
7. "Najgłupszy anioł" i 
8. "Fatalna sława". Dzięki Izusr!
9. Na koniec "We własnym gronie". Książka, która w pewnym momencie osaczała mnie. Otrzymałam od Wydawnictwa "Bellona".
Serdecznie dziękuję za książki Pani Agacie i Panu Patrykowi za książki.
I żeby nie było wątpliwości (nawiązując do gorącej dyskusji, która przetacza się po blogach), ja osobiście jestem bardzo dumna ze współpracy z Wydawnictwami :-)
A na zakończenie dodam, że książkę, która stoi z boku stosiku pt. "Wynalazki Leonarda  Vinci" otrzymałam od portalu Parenting.pl. Niesamowita książka z przestrzennymi ilustracjami. Żałuję, że nie mam smykałki do robienia zdjęć, bo aż się chce stworzyć fotografię oddającą te arcydzieło wydawnicze. 

sobota, 26 lutego 2011

Wielki bal

Kiedy Starsza dostała paczkę od Wydawnictwa Wilga zaadresowaną JEJ imieniem i nazwiskiem, mało nie pękła z dumy. Ale to jeszcze nic. Po otwarciu duma zmieniła się w radość niezmierną! Bo któraż dziewczynka nie ucieszyłaby się po wyjęciu TAKIEJ książki! Na okładce księżniczka i książę, żywe kolory, twarda okładka a w środku... ubieranki!
"Wielki bal" to jedna z tych książek, w których forma przewyższa treść. Rzadko jest to dobra cecha, ale w tym przypadku jest to ogromna zaleta. Książka zawiera krótką historyjkę o "królewskim rodzeństwie, które za dobre zachowanie zostaje zaproszone na swój pierwszy wielki bal. Przygotowania do dworskiego balu trwają. Dzieci, żeby nikomu nie przeszkadzać, a wszystkiemu się przyglądać chowają się w różnych zakamarkach". Zabawa kończy się, kiedy nadchodzi czas przymierzania strojów balowych. W końcu zaczyna się bal, który dla rodzeństwa jest ogromnym przeżyciem. Dzieci szybko jednak czują się zmęczone i idą spać. 
Z fabuły to by było na tyle. Ale nie o fabułę tu chodzi! Do książki dołączone są dwie bardzo porządnie wykonane figurki, które można ubierać w papierowe ubranka zamieszczone na kilku stronach książki. Figurki wykonane są z pianki, dzięki czemu są naprawdę stabilne i trwałe. Dołączonych ubranek jest po prostu mnóstwo! Oprócz tradycyjnych czapek spódnic i spodni są też bransoletki, obroże dla pieska, korony i berła. Historyjka zawarta w książeczce jest tylko tłem dla zabawy, która nastąpiła  po odkryciu figurek. Starsza bawiła się całe popołudnie. Na zdjęciu obok uwidoczniłam ubieranki sporządzone zgodnie z książką i historyjką. Kolejnego dnia Starsza puściła wodze wyobraźni i wymieniała poszczególne części garderoby. Po kilku godzinach z wypiekami na twarzy stwierdziła, że Ona już wie: zostanie stylistką!
Książka jest świetna dla każdego brzdąca, który lubi manualne zabawy. A jeżeli - jak moja Starsza - nie lubi - to kolory i obrazki zamieszczone w tej książce sprawią, że na pewno spróbują!

Serdecznie dziękuję Pani Agato!

czwartek, 24 lutego 2011

Kasika Mowka

Oto jest dziewczynka. Nieprzeciętnie inteligentna, mądra i egoistyczna...
Oto jest babcia. Poświęcająca się dla wnuczki, osaczająca, zaborcza, walcząca, a jednocześnie niesamowicie wręcz kochająca...
A oto ich życie - zamknięte w czterech ścianach, wręcz przerażające. Kobiety nie potrafią bez siebie żyć, a jednocześnie bywają chwile, kiedy nienawidzą się z całego serca. Krzywdzą się, ranią. 
Dziewczynka w dzieciństwie uchodzi za jedną z najbardziej inteligentnych dzieci w szkole. Przeczytała wszystkie książki znajdujące się w babcinej bibliotece i uważa, że wie wszystko. W wieku dziesięciu lat jest gotowa zdać maturę. Szkoda tylko, że za wiedzą teoretyczną nie idzie zastosowanie tej wiedzy w praktyce. Dziewczynka wychowywana jedynie przez babcię, zamknięta w czterech ścianach nie opanowała podstawowych umiejętności społecznych. Nikt nie pokazał Małej na czym polega życie. Nie umie kroić chleba, zawiązać sznurówek, zaparzyć herbaty. Nie ma przyjaciół, znajomych, a każdy poza babcią to wróg. Co więcej - wśród ludzi ujawnia instynkty wręcz zwierzęce. 
Książka opowiada o tragedii. Pokazuje jak bardzo dzieci uzależnione są od dorosłych. Jak bardzo można je skrzywdzić. Jednocześnie autorka fenomenalnie uchwyciła przełomowy moment, kiedy Kasika z dziecka stała się dorosłym i .... zaczęła odwdzięczać się babci za to co jej zrobiła. Naturalną koleją rzeczy jest to, że wnuczka z podopiecznej powinna stać się opiekunką a babcia wręcz odwrotnie. Niestety...
Trudno mi pisać o tej książce. Może dlatego, że w mojej rodzinie zdarzył się przypadek skrzywdzenia dziecka poprzez chorą nadopiekuńczość i na każdej kartce widziałam ...
Wszystkim, którzy widzą świat przez różowe okulary - polecam. Tym, których okulary są brązowe - też.

wtorek, 22 lutego 2011

Jillian Westfield wyszła za mąż

Książki mają w sobie magię.  Magię, która pozwala wczuć się w swój nastrój, a następnie albo ten nastrój zburzyć, albo jeszcze bardziej wzmocnić. Są też takie książki, które każą się zatrzymać i zastanowić. Książka "Jillian Westfield wyszła za mąż" to klasyczny przykład literatury kobiecej. Zresztą wydawca wcale tego nie ukrywa co widać po okładce. I dobrze. Bo właśnie kobiety z tej - pozornie banalnej opowieści - wyciągną najwięcej wniosków, docenią to co osiągnęły i przestaną oglądać się za siebie. 
Fabuły streszczać nie będę. Wystarczy w przeglądarkę wpisać tytuł i właściwie nie trzeba czytać książki. Nadmienię tylko, że główna bohaterka cofa się siedem lat - do zwrotnego punktu w swoim życiu, do miejsca w którym dokonała wyboru. Rozstała się ze swoim chłopakiem i podążyła za miłością do człowieka, który zdobył jej serce podczas kilku przypadkowych spotkań. Życie w swoim poprzednim życiu daje wiele możliwości zmiany tego, co już nastąpiło. Tylko czy aby na pewno należy to zmieniać? 
Książka jest prosta w odbiorze, przez co czytelnik bardzo szybko i sprawnie przemyka przez kolejne strony. W trakcie lektury były jednak momenty przy których zatrzymałam się. Kiedy przyjaciółka Jillian traci swoje nienarodzone dziecko, Jillian robi wszystko aby nie doszło do kolejnych poronień. Zna przyszłość i wie, że kolejne straty doprowadzą do tragedii. Taka możliwość ingerencji w przyszłość bardzo mi się podoba. Ale gdy czytałam opisy tęsknoty Jillian za swoją jeszcze nienarodzoną córeczką przyszło mi do głowy, że za nic w świecie nie zmieniłabym nic co mogłoby spowodować że moje dwa skarbki nie pojawiłyby się na świecie.
Najważniejsze jednak jest to, że bohaterka pokazuje jak ważne jest umiejętne wyciąganie wniosków. Z dużym uporem i świadomością efektów, delikatnie i pomału zmienia swoje życie. Jednocześnie porównuje wydarzenia z „obu żyć” (że tak to określę) i ciągle prześladuje ją pytanie „co z tego wyniknie?”
Mocno zaznaczam, że książka jest w swoim ogólnym zarysie bardzo pogodna. A ja uwielbiam książki z tzw. drugim dnem. I to jest właśnie taka pozycja. Pod przykrywką opowiastki o kobiecie, która ma jedyną szansę zmienić swoje dotychczasowe życie pojawia się historia o tym jak wiele trzeba stracić, aby docenić to co się dotychczas miało.
I jeszcze jedno. Książka ta jest wyraźnym dowodem na to, że nie można uszczęśliwiać innych swoim kosztem. To prowadzi tylko i wyłącznie do tego, że wszyscy dookoła są nieszczęśliwi.
Premiera książki 23 lutego wobec czego zapraszam do najbliższej Księgarni. 

sobota, 19 lutego 2011

Orientacja w "terenie" :-)

Kiedy moja Starsza była młodsza uwielbiała bawić się i tańczyć przy piosence "Moja Ulijanko" Uwielbiała pokazywać poszczególne części ciała i wymagała od nas ogromnego zaangażowania w zabawę. A My? My na same słowa tej piosenki dostawaliśmy gęsiej skórki. Pomysłów na inne zabawy tego typu nie było, a szkoda.... 
Niedawno od portalu Parenting.pl dostałam książeczkę pt. "Pokaż oko pokaż nos". Jaka szkoda, że nie trafiła do nas kilka lat wcześniej! Książeczka jest niesamowita. Na okładce napisano, że wewnątrz znajdziemy 102 wierszyki z gestami, ale to mało powiedziane. Wierszyki są świetne, bardzo rytmiczne, wpadające w ucho i w pamięć brzdąców. Ale prawdziwy kunszt ujawnia się dopiero wówczas, kiedy do wierszyków dopasujemy gesty opisane poniżej każdgo z nich. Jeżeli zadamy sobie trud i zapoznamy się z instrukcją do każdej rymowanki to zabawa będzie naprawdę super!
Ja z moją córcią na początku zachłysnęłyśmy się samymi wierszykami. Pierwszy, drugi, dwudziesty i miałyśmy wrażenie, że właściwie kręcimy się w kółko. Dopiero przy drugim podejściu, kiedy oprócz wierszyków zastosowałyśmy się do instrukcji.... to dopiero była zabawa. Nawet Młodszy, który ledwo odróżnia rękę od nogi, a słowa prawa i lewa są zupełną abstrakcją, próbował nas naśladować. 
Dodam jeszcze, że na każdej stronie są piktogramy, dzięki którym można skierować zabawę na określone części ciała. 
A oto kilka najlepszych zdaniem Starszej rymowanek:
"Ile mamy dziurek w nosie?
Może pięć, a może osiem?
Ależ nie! Ależ nie!
Dziurki w nosie mamy dwie!"

"Lewą łapką szary kotek
umył całą szyję.
Umył plecy lewy boczek,
Brzuszek też umyje!
Nie jestem pedagogiem, jednak zdaję sobie sprawę z edukacyjnej wartości takich zabaw. Dlatego naprawdę polecam. Nie dość że Starsza ćwiczy pamięć wkuwając niesamowitą ilość rymowanek (bo jakże bawić się z Młodszym, kiedy nie pamięta się słów) to jeszcze oboje ćwiczą - Starsza strony (lewa prawa), a Młodszy orientację w schemacie ciała. Uczyć przez zabawę - to jest dopiero coś!
Na zakończenie rymowanka, przy której mój dwuletni Młodszy radzi sobie świetnie! (pomijając oczywiście odróżnianie stron :-))
"Prawą stopą narysuję 
na podłodze koło.
Lewą stroną tupnę w środku - 
będzie mi wesoło!" 

Książeczkę dostałam od portalu Parenting.pl, za co serdecznie dziękuję. 

piątek, 18 lutego 2011

O tym jak "Żabka i obcy" Starszą szacunku uczyli

Każdy z nas - książkochłonów - wybiera pozycje do czytania wg swoich własnych, często dla innych niezrozumiałych kryteriów. Jeden dla prozy ulubionego autora da się pokroić, inny dla słonia na okładce gotów jest pójść na koniec świata. Ja książki dla siebie biorę jak leci, jednak dla Starszej - o to już inna historia. Jest jednak znak, któremu ufam bezgranicznie. To logo fundacji "Cała Polska czyta dzieciom". Przeczytałam ze Starszą  wiele książek  tak "oznakowanych" i każda z nich była godna polecenia. 
Książka pt. "Żabka i obcy" jest krótką powiastką budzącą długie dyskusje i głębokie przemyślenia. Bo jak to możliwe, że tak łatwo źle ocenić drugą osobę w sytuacji, kiedy się jej w ogóle nie zna? Ale od początku. Pewnego razu, na skraju lasu zamieszkał ktoś obcy. Zwierzątka żyjące w lesie bardzo się zdenerwowały. Ich zaniepokojenie wzrosło kiedy okazało się, że ten obcy to SZCZUR! Przecież każdy wie, że szczury są wstrętne i śmierdzące, a do tego kradną. Ale czy aby na pewno? Nasz szczurek okazuje się zupełnie inny. Swoimi czynami udowadnia, że jest godny przyjaźni zwierzątek z lasu. Kiedy postanawia odejść "...może do Ameryki..." zwierzątka uświadamiają sobie, że będzie im go bardzo brakowało. 
Uwielbiam takie książki. Po pierwszym czytaniu widać jak w głowie Starszej aż buzuje od przemyśleń i pytań. Po drugim czytaniu córka układa sobie wszystko w głowie, po czym zaczyna PYTAĆ  i co najważniejsze - wysnuwać wnioski. Nie warto oceniać nikogo zbyt pochopnie. Nie można krzywdzić drugiej osoby nieprawdziwymi osądami. I najważniejsze - każdy zasługuje, żeby dać mu szansę. Moja siedmiolatka poradziła sobie zupełnie nieźle.   
Pomijając treść (naprawdę godną polecenia) książeczka zdobyła nas prostotą ilustracji. Nie ma tu nic zbędnego. Każdy obrazek odpowiada treści - jest prosty i wyraźny w swoim przekazie.  Dodam jeszcze, że autor Max Velthuijs był jednym z najbardziej znanych ilustratorów książeczek dla dzieci w Holandii. W 2004 r. otrzymał nagrodę Hansa Christiana Andersena dla ilustratorów. 
Na zakończenie ciekawostka. Książeczka zawiera przedmowę w formie listu Ministra Spraw Europejskich Królestwa Niderlandów Atzo Nicolai do polskich dzieci. A oto fragment:
"W ramach programu Matra mój rząd wspiera pozytywne zmiany w krajach Europy Centralnej i Wschodniej. Chodzi nam o umacnianie demokracji, a także przyjaźni i współpracy pomiędzy Waszym krajem a Holandią. (...) Książka którą trzymacie w rękach mówi o pozytywnych zmianach - takich samych, jakie wspiera Matra. Opowiada o wiosce zamieszkanej przez zwierzęta, w której pewnego dnia pojawia się obcy. Początkowo mieszkańcy wioski są niezadowoleni i mówią źle o przybyszu. W końcu jednak zmieniają zdanie widząc jego przykładne zachowanie. Wszystko dobre, co się dobrze kończy! Oczywiście to tylko bajka, lecz właśnie dzięki bajkom łatwiej zrozumieć, czego nam brakuje w prawdziwym życiu. Na przykład, jak łatwo jest być milszym dla naszych obcych."
Bardzo mi się podoba, kiedy dorośli traktują dzieci jak małych ludzi przez duże L. Starsza też to doceniła :-)))

Książeczkę dostałam od przemiłej Pani Agaty z Wydawnictwa Wilga. Serdecznie dziękujemy :-))) 

czwartek, 17 lutego 2011

1. Samodzielna Kompania Commando

Pewnego dnia od Wydawnictwa Bellona otrzymałam do recenzji książkę pt. „1. Samodzielna Kompania Commando" Jako, że książki Bellony kojarzą mi się z literaturą historyczną podaną w wyjątkowo przystępny sposób sama wskazałam tę książkę jako pozycje, którą chętnie zrecenzuję. Tu jednak przeliczyłam się. W związku z tym, że ilość faktów, nazw i dat mnie przytłoczyła, postanowiłam poddać książkę recenzji mojego szwagra, który tematykę wojska, militariów itp. ma obstukany jak rzadko kto.  Jeśli ktoś ma ochotę zapraszam do wysłuchania "Wojennych historii.
A oto recenzja książki autorstwa Osoby, która ma na ten temat dużo więcej do powiedzenia niż ja :-)  

"Są książki, które chce się mieć żeby do nich wracać. Czasem by przeczytać znów całą, czasem by mieć możliwość czytania najlepszych fragmentów, lub przejrzenia zdjęć. Książki, które budzą emocje, wzruszenia i jakieś takie pragnienie bycia z ich bohaterami. W wypadku książek wojennych zazwyczaj pragnienie nieracjonalne, bo przecież wojna to nie zabawa, ani nic szczególnie fajnego. Ale są książki, które budzą we mnie takie właśnie nierozumne uczucia (tak jak by były rozumne uczucia ;-).

Są jednak książki, które trzeba mieć. Nie niosą w sobie dynamitu uczuć, czy też innego ich ucieleśnienia, są jednak pełne faktów, które znać trzeba. Faktów, które gdy ktoś interesuje się daną historią, warto pamiętać, a na wszelki wypadek móc do nich zajrzeć. Autorzy tych książek swoją pracę traktują bardzo poważnie i poważnie traktują fakty w niej zawarte.
Książka Huberta Królikowskiego to ważna pozycja, bo do tej pory temu zasłużonemu oddziałowi nie poświęcono zbyt wiele uwagi w literaturze historycznej. Zazwyczaj był to np. rozdział poświęcony w książce o jednostkach specjalnych w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, lub wspomnienia. Bibliografia pod książką nie jest zbyt długa.
Żołnierze PSZ nie mieli zbyt wiele szczęścia do historyków, czy dziennikarzy, którzy utrwalili by ich historię na gorąco, lub zaraz po wojnie (mała uwaga dla mniej znających historię 1. Samodzielna Kompania Commando była częścią Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie w czasie II wojny światowej). W powstającej „nowej” ludowej Polsce nie było miejsca dla reakcyjnych żołnierzy z Zachodu i ich bohaterskich czynów, a rząd i Polacy w Londynie mieli inne kłopoty. Mogliśmy więc z zazdrością patrzeć na książki powstające o żołnierzach brytyjskich, amerykańskich, a nawet niemieckich. Nawet nieliczne opracowania, zbiory reportaży, czy wspomnienia wydawane na Zachodzie nie były dla nas w PRL dostępne.
Teraz nasi historycy i entuzjaści starają się to zmienić i coraz więcej jest książek opowiadających wojenne historie poszczególnych oddziałów PSZ. Niestety coraz mniej jest świadków pamiętających tamte czasy. 
Jedną z takich książek jest właśnie „1. Samodzielna Kompania Commando” opowiadająca o powstaniu i walkach pierwszego polskiego oddziału komandosów. Zapewne jednostki wypełniające zadania komandosów istniały już wcześniej i bardziej obeznani w temacie mogliby podać takie przykłady, tym niemniej prawdą jest, że to Brytyjczycy tak nazwali swój pomysł na małe, sprawne jednostki bojowe przeznaczone do zadań specjalnych – działań na tyłach wroga, szybkiego desantu morskiego, działania w ekstremalnych warunkach terenowych i akcji typu „zaatakuj, zadaj straty i wycofaj się”.
Przy brytyjskich Commandach komandosów (Commando – nazwa dla jednostki specjalnej, bliżej nie sprecyzowanej wielkości) powstało Commando międzynarodowe, w skład którego wchodziła właśnie kompania polska (wtedy zwana 6th Troop).
Autor opisuje szczegóły szkolenia jednostek specjalnych, poszczególne etapy przemieszczania się polskiego oddziału i wreszcie jego walki we Włoszech. Poświęca cały rozdział by omówić wyposażenie, uzbrojenie i umundurowanie jednostki. Dzięki pracowitości autora możemy śledzić proces przekształcania się brytyjskiego 6th Troop w 1. Samodzielną Kompanię Commando i w końcu w 2. Batalion Komandosów Zmotoryzowanych, który rozwiązano w Anglii w lipcu 1947 roku.
Jednak w tej szczegółowości autora tkwi również słabość książki. Bo wprawdzie znajdziemy w niej nazwiska żołnierzy kompanii, wszystkich jej dowódców od początku do końca istnienia (do dowódców plutonów w batalionie włącznie), ale brakuje tu emocji i szczegółów o które aż się proszą niektóre opisywane wydarzenia.
Bitwy i potyczki komandosów opisywane są krótko i nawet nie treściwie, widać, że autorowi zależało na tym, żeby zaznaczyć w książce szlak bojowy kompanii, ale nie starczyło czasu, lub pomysłu na to by dodać jej nieco życia i prawdziwych wspomnień, poruszanych już tu wielokrotnie wcześniej emocji. Nie znajdziemy tu nawet faktów, które tłumaczyłyby długą listę odznaczeń zamieszczoną w załączniku. A przecież nie rozdawano ich za darmo.
Dlatego ta właśnie książka należy do kategorii publikacji, które mieć trzeba, zaglądać do nich w poszukiwaniu zapomnianych faktów czy dat, ale ja nigdy już nie wrócę do niej by przeczytać ją w całości. Autor nie napisał książki poświęconej pierwszym polskim komandosom, a poświęcił im pracę naukową. Wydawnictwu należą się brawa za opublikowanie ich w formie książki.
Teraz trochę dziegciu. W książkach opowiadających wojenne historie bardzo ważne są zdjęcia (zazwyczaj archiwalne). Stare zdjęcia z natury swojej bywają złej jakości, więc żeby jej nie pogarszać wydawcy zazwyczaj publikują je na kredzie. Ale nie tym razem. Bellona i Magnum X postanowiły, że od niosących wartość historyczną zdjęć ważniejsze są rysunki umundurowanych żołnierzy, które spotykamy również w początkach rozdziałów. Mamy więc wkładkę kolorową z rysunkami. Gdyby chociaż były to zdjęcia rekonstruktorów, których grupa jest na tylnej okładce...
Inna moja uwaga mogłaby dotyczyć niemal wszystkich książek wydawanych przez Bellonę, które posiadam lub czytałem. Mam wrażenie, że wydawnictwo to bardzo oszczędza na ostatniej korekcie. Bez żadnego trudu można w książce znaleźć literówki, a spacja uciekła im nawet przy opisywaniu autora na okładce. (...)"

Tak własnie. Zubku dziękuję za recenzję. :-)


Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Bellona za co serdecznie dziękuję. 

poniedziałek, 14 lutego 2011

Cytat dla leworęcznych.

W książce pt. "Koniec świata w obrazkach" znalazłam taki o to wpis.

"Mózg to przedziwny twór. Jeśli ktoś jest praworęczny, wszystko można łatwo umiejscowić: pamięć krótkotrwałą i długotrwałą, gniew, cierpliwość - wszystko. Nawet ten maleńki obszar, na którym znajduje się nasza osobowość. Jeśli natomiast ktoś jest leworęczny, nic nie wiadomo - tak tłumaczył mi chirurg. W głowie panuje wtedy nieład, kiedy więc mózg zostaje uszkodzony na skutek krwotoku, nie da się stwierdzić, jak to wpłynie na jego funkcjonowanie."

Powyższy cytat bardzo mi się spodobał. Chyba głównie dlatego, że JESTEM LEWORĘCZNA.

sobota, 12 lutego 2011

Koniec świata w obrazkach

Cóż za przejmująca książka! Przejmująca, smutna i porywająca zarazem. To jedna z tych książek, które zaczynasz czytać i pomimo tego, że odczucia, które towarzyszą każdej literce nie należą do wesołych i optymistycznych - nie możesz się oderwać.
Książkę skończyłam czytać ponad tydzień temu, ale odczucia i myśli na tyle kłębiły się w mojej głowie, że nijak nie dały się poskładać w całość. Początkowo pochłaniałam książkę jako wysokiej klasy literaturę, jednak im bliżej końca, tym bardziej z przerażeniem przeczuwałam co się wydarzy. Z jednej strony miałam ochotę ją odłożyć i pozostać w nieświadomości zakończenia. Z drugiej - no jakże mogłabym nie skończyć! Rzadko odkładam książkę bez przeczytania całości. Zdarza się to jedynie przy marnej pozycji. a ta w żadnym wypadku nie jest marna - wręcz przeciwnie!
Opowiada... inaczej. Książka składa się z obrazków, kadrów z życia zatrzymanych i opisanych z wyjątkową dokładnością i dbałością o szczegóły. Rozpoczyna się od końca po to, by ukazać tragiczne wszystkiego początki. Główny bohater rozpoczyna opowieść od opisania uczuć towarzyszących śmierci ojca. Potem śmierć matki, choroba brata, szpital psychiatryczny, walka z codziennością... Wydawałoby się, że takie ujęcie wydarzeń będzie prowadziło do stopniowego łagodzenia rozburzonych emocji, a tymczasem wręcz przeciwnie. Bohater z brutalną szczerością, a jednocześnie beznamiętnie układa epizody ze swojego życia w całość. Opowiada o swoim kochanku (egoiście krzywdzącym tych, których kocha), o szkole z chorymi zasadami, w której nauczycielka krzywdziła psychikę podopiecznych, o przejmującej potrzebie do fizycznego okaleczania samego siebie... Kiedy czytelnik ma wrażenie, że już nic gorszego w życiu bohatera nie może się wydarzyć, następuje koniec świata. 

Z bolesnych wspomnień o alkoholizmie i próbach samobójczych oraz z dziecięcej traumy Goolrick tworzy doskonale napisaną nielinearną opowieść o swoim życiu. Wyrazistość szczegółów zapamiętanych przez pisarza z jego najmłodszych lat głęboko porusza, podobnie jak przesycający tę książkę nastrój nieuleczonego smutku.
„People”

Książka uderzyła mnie dbałością o szczegóły. Kiedy czytamy opis koktajli i bankietów będących jedną wielką farsą, słychać brzęk kieliszków, czuć zapach perfum i przygotowywanych potraw. Czytelnik ma wrażenie, że zdarzenia obserwuje zza firanki, podgląda zakłamane życie ówczesnych dorosłych przewyższając ich wiedzą o uczuciach, jakie towarzyszą większości z nich. Należy z całą mocą podkreślić, że język autora jest bardzo prosty. Niczego nie ubarwia, a emocje, które opisuje są proste, niewyrafinowane. Taka prostota potęguje odczucie zwierzeń i szczerości.  
Najbardziej przejmujące są ostatnie akapity książki. Po ich przeczytaniu cała treść staje czytelnikowi przed oczami i podlega ponownej analizie. Nagle okazuje się, że książka napisana jest "ku przestrodze". A mnie pozycja ta będzie długo towarzyszyć podczas niedzielnych spacerów po parku, pełnym szczęśliwych rodzin i uśmiechniętych dzieciaków... czy aby na pewno szczęśliwych?
Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Nasza Księgarnia, za co serdecznie dziękuję. 

wtorek, 8 lutego 2011

O tym jak sześciolatka z Kacperkiem literki poznawała

Moja Starsza jest obecnie uczniem oddziału przedszkolnego w szkole podstawowej. Rzecz biorąc wprost - uczęszcza do zerówki. Cechą charakterystyczną zerówki jest to, że dzieci uczą się literek. (tak przynajmniej było do czasu sławetnej reformy) Nauczycielka mojej córki będąc kobietą ambitną również usiłuje w sześcioletnie głowy wbić podstawowe umiejętności czytania i pisania. Postępy są widoczne jednak ja jako Mama ambitna usiłuję tę naukę wspomagać. Na tapecie  (a raczej w odtwarzaczu CD) prym wiedzie bajka - grajka pt. "Dzieci taty Abecadła" a z książek promuję "Kacperka w krainie literek". 
Książeczka objętościowo niewielka, zawiera ogromną ilość wiedzy. Starsza po pierwszym czytaniu była stanowczo zniechęcona. Musiałam przerobić z nią książeczkę "na sucho" opowiadając córci  nieco więcej o Fenicjanach, wynalezieniu pisma i innych osiągnięciach tego fenomenalnego narodu. Drugie czytanie przyniosło zainteresowanie, a za każdym kolejnym zainteresowanie przeradzało się w zachwyt. Po ... nastym czytaniu Starsza miała tyle pytań, że często nie wiedziałam, w którym miejscu książki właściwie jesteśmy. 
Kacperek jest chłopcem ciekawym świata. Pewnego dnia wietrzyk zabiera go na wycieczkę do krainy Fenicjan. Tam Kacperek dowiaduje się skąd pochodzi każda literka alfabetu. I tak literka "A" ma swoje korzenie w słowie "Alef", co oznacza byka. Do tego w książeczce dodany jest rysuneczek pokazujący w jaki sposób rysunek byka ewoluował do obecnej literki "A". "O" wywodzi się od oka, a "X" od symbolu ryby. (który każdy zna i łatwo sobie to wyobrazić) Niezłe prawda? Trudno, aby taka wiedza nie zachwyciła sześciolatki. Pytań nie było końca. Zresztą ja - osoba dorosła - też dowiedziałam się niemało. Któż z Was moi mili wiedział, że literka "Z" nie zawsze była na końcu alfabetu. Początkowo jej miejsce było pomiędzy literami "F" i "H" i dopiero z czasem zastąpiła ją litera "G". Dalej informacja, której łatwo się było domyśleć - "H" oznacza płot. 
Uwierzcie mi, że to co opisałam powyżej to wierzchołek góry lodowej. Wiedza w tej książeczce wypływa z każdej strony. Do tego podana jest w sposób przystępny, bardzo płynnym i skocznym wierszem, ozdobiona pięknymi ilustracjami Pani Magdy Bloch. Jedyną wadą książeczki jest to, że w pewnym momencie ilość przekazywanej wiedzy jest tak duża, że moja sześciolatka po prostu nie nadążała, Poza tym pozycja naprawdę godna polecenia.  
Najważniejsze zostawiam na koniec. Książka - bynajmniej u nas - stała się przyczynkiem do świetnych zabaw. Wiecie jak wygląda imię Basia pisane symbolami będącymi pierwowzorami literek. Nie? A my już wiemy. Starsza choć nie przepada za rysowaniem uruchomiła wyobraźnię i rysowała znane słowa przy pomocy symboli. 
Książeczkę polecam wszystkim. Zarówno dzieciom, którym pozwoli na łatwiejsze skojarzenie poszczególnych liter, jak i dorosłym, którzy wyniosą z niej niemało ciekawostek.
"Kacperka w krainie literek" dostałam od portalu "Parenting.pl" za co serdecznie dziękuję.  

niedziela, 6 lutego 2011

O tym, że Tupcio Chrupcio jest the best!

Moja Starsza miała wczoraj szalony dzień. Przed południem urodziny przyjaciela - szalone, bo zorganizowane na zasadzie zabaw sportowych. Wróciła szczęśliwa i zadowolona, zjadła szybki obiad i pomknęła na próbę związaną ze swoim pierwszym w życiu występem na scenie. PRAWDZIWEJ scenie! (Mamo, będzie tyle ludzi, że chyba mi się nogi poplączą!) Wieczorem po prostu padała na twarz. W wanie prawie zasnęła, więc byłam pewna, że codzienne  wieczorne czytanie nie odbędzie się. Leżąc w łóżku Starsza stwierdziła: Mamo, z okazji urodzin poproszę Tupcia Chrupcia! Moje całe jestestwo spadło w otchłań. Właściwie to nawet nie musiałam otwierać książki. Tę książkę czytamy w kółka i właściwe z niewielkimi podpowiedziami umiem ją na pamięć. Zadaję sobie pytanie: Ileż można? Z drugiej strony czytanie książeczek o przemiłej myszce to naprawdę wielka przyjemność!
Zbliżają się piąte urodziny Tupcia (wczorajszy jubilat Mikołaj też kończył pięć lat:-)). Tupcio bardzo, bardzo chciałby dostać w prezencie rower, który stoi na wystawie pobliskiego sklepu. Postanawia zasugerować ten pomysł rodzicom. I co? I nic. Mówi, wspomina, podpowiada, wręcz marudzi na temat urodzinowego prezentu, a rodzice jakby ogłuchli. Marzenia Tupcia pryskają jak bańka mydlana w chwil,i kiedy wymarzony rower znika z wystawy... A końcówki książki nie zdradzę, bo nie lubię spamu :-)
Tupcio Chrupcio jest po prostu świetny co  w dużej mierze jest zasługą autorki. Tupcio to prawdziwy pięciolatek - niecierpliwy, trochę niegrzeczny, a jednocześnie niesamowicie uczuciowy i sympatyczny. W ogóle autorka Pani Eliza Piotrowska jest jedną z naszych ulubionych pisarek dla dzieci. Swojego czasu zachwycałyśmy się Ciocią Jadzią,  którą stworzyło pióro Pani Piotrowskiej. Pisze niesamowicie gładko i takim językiem, który zdobywa dziecięce serca. Do tego potrafi tak mimochodem przemycić prawdy i wskazówki tak potrzebne w życiu maluchów. Tupcio przekonuje, się że niecierpliwość nie jest najlepszą cechą i czasem warto poczekać. Niespodzianki są najlepsze, a brak cierpliwości potrafi popsuć nawet najwspanialszy prezent. 
A na zakończenie dodam, że Starsza zrobiła nad łóżkiem specjalną półkę na książki od Wydawnictwa Wilga stwierdzając, że to półka na te "najśliczniejsze". Rzeczywiśćie - książka jest kolejną "podusią" co oznacza twardą lecz wyściełaną od środka okładkę Kolory, i rysunki też podbijają dziecęce serduszka. 
Książeczkę otrzymałam od Wydawnictwa Wilga. Bardzo serdecznie dziękuję. A wraz ze mną moja Starsza. 

sobota, 5 lutego 2011

Szczęśliwy w III Rzeszy

Rzadko kiedy napotykam książki, których zrecenzowanie sprawia mi kłopot. Właśnie taka chwila nastąpiła. I wcale nie dlatego, że książka jest słaba. Wręcz przeciwnie - książka jest bardzo dobra. Powodem jest natomiast to, że jej treść powoduje mętlik w głowie. Uczucia do głównego bohatera są jak burza - przechodzą od ogromnej sympatii, przez ledwo tolernację, aż do potępienia jego czynów. No i jak tu recenzować? 
Marek Gar jest Polakiem żyjącym w Wielkopolsce - regionie, który przez długi okres czasu znajdował się pod rządami Państwa Niemieckiego. Mieszkańcy nauczyli się żyć obok Niemców, co więcej - doceniali niemiecki ład i porządek. Kiedy wybucha wojna mieszkańcy dzielą się na dwie grupy. Jedna nie przyjmuje niemieckiego obywatelsktwa i wyjeżda do Generalnej Guberni, pozostali postanawiają żyć jak żyli dotąd. Marek ma to szczęście, że jest wybitnym naukowcem, którego wiedza i umiejętności są szanowane i podziwiane przez niemieckich naukowców. Przyjmuje propozycję podjęcia pracy w fabryce Bayera w Zagłębiu Ruhry. Jedzie tam i... osiąga sukces zarówno zawodowy jak i w życiu osobistym. Tylko jakim kosztem? I czy każdy uznałby to  za sukces?
Ogromne uznanie dla autora książki za wykreowanie postaci głównego bohatera. Marek jest postacią fikcyjną. (w co uwierzyłam dopiero po zapewnieniach przez autora książki Marka Żaka) Autor dogłębnie przemyślał kreację postaci dzięki czemu Marek jest z gruntu prawdziwy. Uczucie, że zdarzenia opisane w książce wydarzyły się naprawdę wzmacnia styl literacki użyty w książce. Czytelnik ma wrażenie, że czyta reportaż w którym opisano bez zbędnych emocji życie Polaka pracującego w Niemczech. Opisne są nawet błache zdarzenia (Marek pojechał, zobaczył i wrócił), co potęguje wrażenie reporterskiego stylu. Na początku język książki nie odpowiadał mi, jednak po kilkunastu stronach przywykłam i doceniłam. 
A teraz o emocjach. Każdy Polak wie, że podczas drugiej wojny światowej ówcześni Niemcy wyrządzili wiele krzywd. Od maleńkiego uczono nas że naród Polski walczył z okupantem do ostatniej kropli krwi, że w Oświęcimiu dopuszczono się największej zbrodni w dziejach ludzkości, że Niemcy byli źli i okrutni. Jeśli ktoś potrafi przyjąć do wiadomości inny ogólny obraz Niemieckiego narodu z tamtych czasów to chylę czoła. Tymczasem książka ukazuje historię z zupełnie drugiej strony. Główni bohaterowie książki - podobnie jak każdy normalny człowiek w tamtych czasach - chcą jedynie przetrwać. Kobiety płaczą z tęsknoty za chłopcami walczącymi na froncie, mężczyźni robią wszystko aby na ten front nie trafić. Wszyscy zachowują pozory, witają się charakterystycznym "Hail Hitler" i wiedzą, że za najmniejszy błąd trafią do obozu.  Marek Gar jako osoba pochodzenia polskiego stał się mistrzem w tych pozorach. Stał się konformistą w klasycznym tego słowa znaczeniu. Potrafi poświęcić wiele dla własnego spokoju. Największe wrażenie zrobiła na mnie wizyta głównego bohatera w Warszawie, gdzie młodzi ludzie walczyli jak mogli z okupantem, gdzie grały emocje i nienawiść. Jak Marek reaguje? Przekonuje, że walka z Niemcami przyniesie tylko nieszczęście i na pewno nie doprowadzi do zwycięstwa. Kiedy wojna zbliża się do końca prezentuje pogląd że Polska powinna podjąć współpracę z Niemcami i ramię w ramię walczyć przeciwko sowietom. I najgorsze jest to, że przewracając widzenie historii wielu Polaków należy uznać, że chyba miał rację...
Książkę polecam każdemu, kto chce zatrzymać się i pomyśleć o historii i wojennej polityce. Mnie książka zmusiła do kilkudniowego grzebania w internecie i poszukiwania informacji na temat ówczesnych działań polaków w Niemczech oraz na temat uwarunkowań politycznych tamtego okresu.

Podsumowując - świetna książka, która w głowie czytelnika pozostawia ślady!


Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Promocyjnego Albatros za co bardzo serdecznie dziękuję. 

wtorek, 1 lutego 2011

O tym, że roztrzepana sprzątaczka potrafi zawładnąć serduszkiem siedmiolatki


Kiedyś moja Starsza na urodziny - piąte chyba - od  swojego przyjaciela Mikołaja dostała książkę "Duszki stworki i potworki". Objętościowo może i niewielką, ale za to z jaką zawartością! Swoje wyjątkowo pozytywne odczucia opisałam TU. Jakiś czas później na wyprzedaży w hipermarkecie znaleźliśmy drugą książeczkę z tej samej serii pt. "Czekoladki dla sąsiadki" i oczy z mężem przecieraliśmy ze zdumienia, że ludzie tak obojętnie przechodzą obok takiej perełki. Kupiliśmy od razu dwie i sprezentowaliśmy Mikołajowi, którego rodzice też zakochali się w tych wierszykach. Ostatnio w paczce od Wydawnictwa Wilga znalazłam kolejną książeczkę z tej serii pt. "Roztrzepana sprzątaczka". Starsza całowała, głaskała, przytulała i kazała - wręcz żądała - aby czytać wierszyki w kółko, do znudzenia. Doskonale ją rozumiem! 
Książeczka zawiera wierszowane historyjki o sprzątaczce, która cierpi na manię sprzątania. Sprząta po prostu wszystko co napotka na swojej drodze. Ale nie o treść tu chodzi! Nad treścią zachwycałam się w drugiej kolejności, bo w pierwszej ujęła mnie giętkość języka autorki oraz Jej umiejętność i staranność w rymowaniu. Pani Dorota Gellner jest mistrzynią w swoim fachu. Wierszyki przez Nią napisane czyta się z wielką przyjemnością - są wyjątkowo rytmiczne, a każdy rym do siebie pasuje. Moja Starsza po kilkukrotnym przeczytaniu "Roztrzepanej sprzątaczki" wiersze cytuje na pamięć. Słuchanie ich to przyjemność dla ucha. 
Książeczka jest również przyjemnością dla oka, gdyż ilustracje Pana Macieja Szymanowicza są równie piękne. A właściwie... to one wcale nie są piękne. One po prostu mają to coś. Zresztą sami zobaczcie. 
Do tego Wydawnictwo Wilga znowu pokazało, że potrafi i dla talentu Pani Gellner i umiejętności Pana Szymanowicza przygotowało piękną oprawę. Moja Starsza chwali się swoim przyjaciółkom, że ma złote książki... A ja żeby podsycić ciekawość dodam, że naprawdę są złote! 
Książkę moja Starsza otrzymała od Wydawnictwa Wilga" za co w Jej imieniu serdecznie dziękuję!