poniedziałek, 31 października 2016

Zaginione miasto

Książki czytać uwielbiam, ale niekoniecznie od środka. Kiedy w moje ręce wpada powieść będąca kolejnym tomem serii, najczęściej ją odkładam i już do niej nie wracam. Są jednak takie, które pomimo kilku wcześniejszych tomów, nadal przyciągają i kuszą. Tak właśnie było z "Zaginionym miastem". Z opisu dowiedziałam się, że jest to czwarty tom serii o losach dziennikarza Emila Żądło  i trochę mnie to zniechęciło. Jednak - znając wcześniejszą twórczość Pani Anny Klejzerowicz ("List z powstania" czy też "Ostatnią kartą jest śmierć") postanowiłam podjąć wyzwanie... i nie zawiodłam się. 
Pierwsze spotkanie z Emilem Żądło mnie zirytowało, ponieważ od razu poczułam, że to dalszy ciąg losów sympatycznego dziennikarza. Siedzi bidak sam w redakcji, a z opisu wynika, że te pomieszczenia właściwie są jego jedynym dachem nad głową. Roztrząsa swoje rozstanie z Martą i sporządza bilans życiowych zysków i strat. Na szczęście trwa to krótko, a płaczliwe rozważania Emila przerywa dzwonek telefonu. I w tym momencie wsiąkłam. Nie mogłam się oderwać od lektury, chodziłam z książką wszędzie, nawet podczytywałam na światłach w samochodzie. 
Rozmówcą po drugiej stronie słuchawki był pewien starszy Pan, który opowiedział Emilowi o tajemniczej figurce, ukrytym gdzieś w dżungli mieście i tajemniczych dokumentach. Okazuje się, że od kilkudziesięciu lat prowadzi On badania nad tajemniczym zaginionym miastem. Starszy Pan wyraźnie prosi Emila o pomoc. Spanikowanym głosem stwierdza, że się boi i że ktoś czyha na jego życie. Emil umawia się z tajemniczym rozmówcą na rozmowę następnego dnia. Niestety nic z tego. Zwłoki starszego Pana zostają znalezione w jego własnym mieszkaniu, a Emil zostaje z tysiącem pytań w głowie. Ze strony Policji dochodzenie prowadzi przyjaciel Emila, co umożliwia czynny udział dziennikarza w śledztwie. Policjant Żądło włącza również do sprawy Martę, która jest znawcą kultury i sztuki. Jako pracownik muzeum ma niesamowitą wiedzę na temat zaginionego miasta i legend z nim związanych. Wiedza dziewczyny na temat angielskiego podróżnika Percy'ego Harisona Fawcetta jest początkiem do rozwikłania zagadki. Fawcett w 1925 roku udał się na wyprawę, i niestety nigdy z niej nie powrócił. Pozostały po nim dzienniki i nierozwiązana zagadka połączona z pasją odkrywcy. 
Emil ramię w ramię walczy z Martą o ustalenie, w imię czego zginął Starszy Pan, a czytelnik dzięki ich rozważaniom, zagłębia się w fascynujący świat z początku XX wieku. El Dorado, tajemnicza statuetka i niezbadane dokumenty skutecznie podsycają wyobraźnię czytelnika. Kiedy dodamy do tego fakt, że autorka jest pasjonatką cywilizacji Inków i książkę napisała w oparciu o dość sławną pozycję "Śladami Inków", otrzymamy mistrzowskie połączenie współczesnego kryminału z pasjonującą książką historyczną.  
Anna Klejzerowicz ma dar kreślenia piórem wspaniałych opisów i umiejętność tworzenia niesamowitej atmosfery. Kiedy Emil z Martą analizują sytuację i próbują znaleźć rozwiązanie zagadki czytelnik ma wrażenie że siedzi na kanapie razem z nimi i popija herbatę. Świetne są opisy kota Bolera, który z charakterystyczna dla kotów dumą pokazuje Emilowi co myśli na temat jego wyprowadzki. Podobnież opis kwiaciarni w której Emil kupuje rzadką  orchideę Cattley'a jest tak sugestywny, że zapach kwiatów prawie drażnił mój nos. Podróż przez taką książkę to prawdziwa przyjemność. 

sobota, 29 października 2016

Pokój dla artysty

Są takie powieści, które kocha się od pierwszego wejrzenia. Na widok okładki mocniej tłucze serce, pocą się dłonie, a głowa krzyczy: Muszę ją mieć! Po prostu muszę! Cały pic polega na tym, że okładka to jedno, natomiast nasuwa się pytanie o treść pod rzeczoną okładką. Często jest tak, że powieść rozczarowuje i do pięt nie dorasta okładce. Najczęściej jednak piękna szata graficzna idzie w parze z doskonale opowiedzianą historią. No właśnie. Przypuszczam, że w przypadku "Pokoju dla artysty" zdania są podzielone, a im bliżej z opinią do męskiej populacji czytelniczej, tym ocena jest słabsza. Na szczęście ja jestem kobitką i dla mnie treść książki jest równie świetna, co okładka. 
Na pierwszym planie powieści posadowiony jest dom. Piękny zaniedbany, z duszą i charakterem. Dom rodem z historii o wielopokoleniowych rodzinach, w którym jedni umierają inni się rodzą... Dom jakich mało.  Jasza i Marta również czuja ten klimat i zakochują się w zaniedbanym dworku bez pamięci. Postanawiają położyć na szali swoje dotychczasowe życie i za fundusze uzyskane ze sprzedaży całego swojego majątku (łącznie z mieszkaniami) remontują stare domostwo i organizują w nim dom dla artystów. Od początku jednak nad domem (albo jego nowymi właścicielami) wisi klątwa. 
Wątek o Jaszy i Wiktorii to jedno. Czytelnik śledząc romantyczne i tajemnicze losy domu jednocześnie poznaje Ewę - osóbkę młodą, ale nie do końca szczęśliwą. Życie Ewy wydaje się pasmem pechowych zbiegów okoliczności. Mroczne dzieciństwo, niezbyt udana młodość... Ewa nie chcąc kusić licha, żyje sobie cichutko i samotnie w domu bez przyjaciół i rodziny. Pomaga jej jedynie dobrotliwa ciotka. Ale życie toczy się swoim torem. Dzięki zbiegom okoliczności (których w powieści jak widać nie brakuje) Ewa spotyka Piotra - sfrustrowanego policjanta będącego na życiowym zakręcie. Ewa z Piotrem stanowczo przypadli sobie do gustu od pierwszego wejrzenia. Jednak Piotr policjant nie bardzo wierzy w pecha i przypadkowe zbiegi okoliczności. Wydarzenia dookoła Ewy zaczynają Mu "śmierdzieć". Kiedy młodzi dowiadują się, że w grę wchodzi spadek, Piotr utwierdza się w przekonaniu, że bezpieczeństwo Ewy jest zagrożone. Postanawiają na jakiś czas przenieść się do Nałęczowa do Domu dla Artysty prowadzonego przez Jaszę i Martę. Po prostu z deszczu pod rynnę. 
Powieść wprowadziła w moim mózgu rozdwojenie jaźni. Tak naprawdę czułam się tak, jakbym czytała dwie powieści naraz. Jedna opisująca mieszkańców domu dla artysty i zdarzenia w nim się rozgrywające, druga to związek Piotra i Ewy. Nawet, kiedy losy tych drugich przenoszą się do domu, nadal miałam wrażenie, że ktoś na siłę wtłoczył pomiędzy jedną powieść, kartki z zupełnie innej. Oczywiście historia zgrabnie się zazębia, a zakończenie powala z nóg, ale poczucie rozdwojenia jaźni pozostało. 
Pomimo powyższego utyskiwania wyraźnie podkreślam, że całość powieści podobała mi się. Nawet bardzo. Pani Ulatowska jest znana z pięknych, ciepłych, romantycznych historii i Jej pióro wyraźnie nadało powieści pastelowych barw. Historia kryminalna jest również niczego sobie, a wymyślona intryga naprawdę mnie zaskoczyła. No i oczywiście wisienką na torcie są opisy nałęczowskiego domu - pięknego, klimatycznego dworku, kryjącego w sobie zapewne niejedną tajemnicę. To, co nasi autorzy uczynili z moją psychiką umiejscawiając w takim miejscu kryminalną część powieści, to przechodzi ludzkie pojęcie. Wyobrażacie sobie tragiczne wydarzenia w starym dworku? Cud miód i orzeszki. 
Świetna historia przy której nie ma czasu na nudę. Naprawdę polecam każdemu, kto ma wolny wieczór i ochotę na relaksującą książkę. 

Pokalane poczęcia

Co za książka! Zupełnie inna niż wszystkie. Niewątpliwie kontrowersyjna i trudna do zaakceptowania dla wielu czytelników o poglądach odmiennych od moich. Książka, która pokazuje, że słowa "ciąża", "płód" czy "aborcja" mają wiele twarzy, a za każdą dramatyczną decyzją (nieważne czy prowadzącą do porodu, czy do aborcji) stoi zrozpaczona kobieta i wyjątkowa historia.
Gabinet dr. Ireneusza Skrobaka jest tym miejscem, w którym czytelnik spotyka bohaterki powieści. Jedne rozpaczliwie pragną mieć dziecko, inne rozpaczliwie pragną usunąć ciążę, jeszcze inne potrzebują po prostu moralnego wsparcia. Ireneusz Skrobak (nazwisko nieprzypadkowe) podchodzi do swoich pacjentek raczej bez emocji. Te, które odwiedzają go w prywatnym gabinecie mogą liczyć na cień zrozumienia. Niestety pacjentki państwowej przychodni nie mają już tak dobrze. Ireneusza Skrobaka spotykamy na początku powieści, jako lekarza pierwszego "ciążowego" kontaktu. Pojawia się również na końcu, ale już tylko jako tło dla finału. Wyraźnie widać to, że przy pierwszej wizycie nasz doktorek jest dla pacjentek bardzo ważnym "kimś". Pod koniec, kiedy na świecie pojawia się nowe życie, Jego rola dobiega końca. Nie ma już wpływu na nic, może jedynie patrzeć, jak zaczyna się coś pięknego i zupełnie nowego.
Poznajemy historie poszczególnych Pań w bardzo delikatny sposób, bez zbędnych ocen i komentarzy. Każda historia jest bardzo skomplikowana i emocjonalnie rozbujana. Trudno czytać o kobiecie, która bardzo chce mieć dzieci i całe swoje życie podporządkowuje temu celowi. Współczułam kolejnej bohaterce, której mąż miał chorobliwą obsesję na temat wiary i posiadania za wszelką cenę dużej rodziny. Kibicowałam pewnej biznesmence w jej staraniach o potomstwo i pogardzałam panią ginekolog, która pogoniła nastolatkę proszącą o tabletki antykoncepcyjne. I gdy już pogodziłam się, że "Pokalane poczęcia" to właściwie zbiór opowiadań (a ja za opowiadaniami nie przepadam) nagle wszystko zaczęło się zazębiać. Autorka musiała bardzo dobrze znać swoje bohaterki, bo naprawdę po mistrzowsku zaczęła łączyć nitki poszczególnych historii. Finał książki jest po prostu cudowny, a ja wzruszyłam się nieprzeciętnie. Pomijając kwestię religijności, poglądów i ocen, wniosek nasuwa się jeden - każda z decyzji podjętych przez nasze bohaterki była dobra. Ale też każda z nich wpłynęła drastycznie na życie tych kobiet i sprawiła, że świat wkoło nich zawirował.
Powieść, pomimo tego, że porusza bardzo trudny temat, zachwyca humorem. Autorka w powieści umieszcza wiele śmiesznych scenek i dialogów, które pozwalają rozładować emocje. A tych podczas czytania naprawdę nie brakuje. Myślę, że każda z czytelniczek odnajdzie w powieści samą siebie. Jeżeli nie przechodziła podobnych problemów i rozterek, co nasze bohaterki, to na pewno utożsamia się z niektórymi głoszonymi przez nie poglądami. Podczas lektury wiele razy zastanawiałam się jakbym postąpiła, gdybym znalazła się w takiej sytuacji, jak nasza bohaterka. Gdzieś w połowie powieści przestałam snuć takie rozważania i zmusiłam siebie do odbierania powieści jako po prostu - powieści. W innym przypadku zwariowałabym roztrząsając i oceniając poszczególne historie.
Świetna książka. Powinna ja przeczytać każda kobieta; zarówno ta stojąca z transparentem w słynny czarny poniedziałek jak i ta, która trzyma w ręku transparent "Stop aborcji". Każda. Bez wyjątku. 

środa, 19 października 2016

Wakacje z krową, czołgiem i przestępcą

Jak każda Mama "książkocholiczka", obserwując rozwój moich dzieci ze strachem zastanawiałam się, czy moje potomstwo pokocha słowo pisane. Starsza tak pod koniec trzeciej klasy wsiąkła w "Dzienniki Cwaniaczka", a potem już poszło. Chlipała nad losami Nemeczka w "Chłopcach z placu Broni", a na wakacjach nie rozstawała się z kolejnymi tomami "Zwiadowców". A Młodszy? Do niedawna nie rokował nadziei na zostanie "książkochłonem". Poczytywał po stronie jakieś książeczki, ale dziwnym trafem, jak tylko zaczynał czytać, ogarniało go takie zmęczenie, że kontynuacja lektury była wręcz niemożliwa. Zgnębiona zastanawiałam się, co będzie dalej. Do wczoraj. Po wieczornej kąpieli moje dziecię wyleciało z łazienki w piżamie i z obłędem w oczach latało po mieszkaniu z okrzykiem "Gdzie moja krowa? Gdzie mój czołg?!" Tata z przerażeniem słuchał wznoszonych okrzyków, a mi miód spłynął na serce. Domyśliłam się, że szuka "Wakacji z krową czołgiem i przestępcą", którą to książkę zabrałam Mu z półeczki z  zamiarem przeczytania. No!
Kiedy poznajemy Kubę, chłopiec wybiera się właśnie na cmentarz. Idzie tam z dziadkiem, który postanawia wybrać sobie miejsce na wieczne odpoczywanie. Dziadek generalnie ostatnio jest jakiś smutny i bez energii, dlatego mama Kuby podejmuje decyzję o wysłaniu dziadka wraz z wnukiem na wakacje na wieś. Aby Kubie nie było smutno, proponuje również wyjazd najlepszemu przyjacielowi syna - Wojtkowi. Chłopcy są załamani. Kuba marzył o kolonii, a nie o wyjeździe na głupią wieś, a Wojtek nie wyobraża sobie wyjazdu w miejsce, gdzie nie będzie telewizora. Chłopcy robią wszystko, co im przyjdzie do głowy, aby popsuć plany wyjazdu, przez co wdają się w aferę z dyrektorem swojej szkoły oraz z domniemanymi handlarzami dzieci. Niestety - nic z tego. Załamani chłopcy trafiają na wieś do domu Cioci Agnieszki. Wieś okazuje się całkiem interesującym miejscem, a ilość przygód, jakie przeżywają Wojtek i Kuba, starczyłaby na pełnometrażowy film. Wtajemniczać Was nie będę, bo nie mam zamiaru psuć przyjemności czytania. 
Nie zniechęcajcie się tym, że "Wakacje..." to kontynuacja przygód naszych dwóch bohaterów. Pierwszy tom pt. "Bery Gangster i góry kłopotów" zupełnie nie łączy się z drugim tomem. Mnie fakt nieznajomości pierwszej części początkowo zniechęcił, ale kazało się, że zupełnie niepotrzebnie. 
Książka napisana jest bardzo prostym i zabawnym językiem. Mój syn chichrał się nieprzeciętnie zwłaszcza, gdy chłopcy leczyli swojego kolegę śledziami i mlekiem. Autorka wykazała się świetnym poczuciem humoru i - co ważne - umiejętnością zarażania tym humorem małych czytelników. Przygody naszych bohaterów są tak zakręcone, że w czasie lektury, pełna podziwu czekałam, co mnie spotka na kolejnych stronach. Zresztą nie tylko słowo pisane  budziło w Młodszym uśmiech. Powieść jest bowiem okraszona świetnymi ilustracjami Moniki Pollak, które  dodają całej historyjce polotu i humoru. Nie ma strony, na której nie byłoby choć maleńkiego obrazka. Ułatwia to dzieciom czytanie, bo przecież im mniejsza ilość literek do pokonania na stronie, tym lepiej. Dzięki ilustracjom książkę - pomimo wizualnej objętości - czyta się błyskawicznie. A jaka duma jest w małym czytelniku że pokonał ponad 200 - stronicową powieść! Nie do opisania... 
"Wakacje z krową czołgiem i przestępcą" mogą się również pochwalić świetnym wydaniem. To jest ten format, który znam z powieści wydawnictwa "Skrzat", a który niezmiennie mnie zachwyca. "Nasza księgarnia", jak widać, również świetnie zna gusty małego czytelnika. Bardzo ładna okładka, dobrze rozmieszczony tekst - wszystko na swoim miejscu. 
Powieść polecam wszystkim - i małym i dużym. A najlepiej chyba czytać "Wakacje z krową czołgiem i przestępcą" wspólnie. Śmiechu przy takiej lekturze jest co niemiara i - co ważne - nikt się nie nudzi. 

wtorek, 18 października 2016

Dziedzictwo Orchana

Ormianie borykają się ze swoja tragedią zupełnie sami. Schowali to głęboko, jak coś cennego, w każdej sylabie języka, którego się uczą w szkółce sobotniej, w zapachu potraw i lamencie pieśni. W oddechu dzieci. 
Dziedzictwo Orchana str. 154 

Większość recenzji, które napotkałam w internecie przedstawia "Dziedzictwo Orchana" jako powieść o wielkiej miłości, jako sagę pewnego tureckiego rodu, dla której tłem jest ludobójstwo dokonane na Ormianach. Dla mnie to przede wszystkim książka o ogromnej tragedii, jaka spotkała Ormian. Tragedii nie do opisania, nad którą należy pochylić głowę i przepraszać nawet wówczas, gdy nie czujemy się jej winni. My, Polacy niewątpliwie jesteśmy narodem doświadczonym przez los. Butnym, walecznym, zawsze wysoko podnoszącym głowę. Mamy swoje Państwo, język i tradycje. Ormianie, będący najstarszym chrześcijańskim ludem Europy, nie mają nic. Rozproszeni po całym kontynencie są właściwie niezauważalni. Wskutek ludobójstwa dokonanego przez Turcję, w latach 1915-1918, liczebność Ormian zmniejszyła się z 2,1 miliona w 1912 r. do zaledwie 150 tysięcy w 1922 r. Dlatego właśnie należy zrobić wszystko, aby takie wydarzenia nie odeszły w zapomnienie. "Dziedzictwo Orchana" tę pamięć wspomaga choćby przez to, że niezmiennie znajduje się na wielu listach bestsellerów oraz na liście 20 najciekawszych książek 2015 r. 
1990 r. 
Kiedy poznajemy Orchana zmierza On do swojego rodzinnego domu na pogrzeb ukochanego dziadka. Dziadek był twórcą rodzinnej potęgi związanej z produkcją jedwabiu. Rzemiosło to towarzyszy rodzinie Orchana od dawien dawna. Orchan jest młodym biznesmenem i liczy na to, że przejmie po dziadku rodzinny interes. Dziadek w tej kwestii okazał się przewidywalny i rzeczywiście fabryki włókiennicze i inne aktywa trafiają w ręce Orchana. Poza rodzinnym domem, który dziadek zapisuje nieznajomej kobiecie o imieniu Seda. Ojciec Orchana jest zbulwersowany działaniami dziadka. Czuje się oszukany przez ojca i gniewnie zapewnia rodzinę, że wystąpi o unieważnienie testamentu. Orchan postanawia odnaleźć tajemniczą Sedę i dowiedzieć się, jakie motywy kierowały dziadkiem w chwili, kiedy zapisywał obcej kobiecie posiadłość będącą domem Orchana od setek lat. Krok za krokiem Orchan zbliża się do odkrycia tragicznej historii swojej rodziny, o której do tej pory nie miał pojęcia. 
1915 r. 
Kemal i Lucine żyją obok siebie na terenach dzisiejszej Turcji. Ona - piętnastoletnia Ormianka z bogatego domu, On - osiemnastoletni Turek, który wraz z ojcem pracuje dla rodziców Lucine. Kemal jest zakochany w Lucine i kiedy nadchodzi zapowiedź tragedii, robi wszystko, aby dziewczynę uratować. Niestety Lucine pozostaje ślepa na nadchodzące zagrożenie. Pewnego dnia wraz z matką i rodzeństwem zostaje wygnana z rodzinnego domu. Wraz z pozostałymi Ormianami zostaje wygnana a następnie prowadzona jest w tragicznym konwoju w kierunku pustyni Syryjskiej. Tam większość z jej towarzyszy umiera z wycieńczenia, głodu lub po prostu wskutek wszechogarniającej rozpaczy. 
Czy losy Kemala i Lucine kiedyś znowu się splotą? W jaki sposób wpłyną na losy Orchana? Uwierzcie mi - warto poznać tę historię. 
Historia Lucine jest wstrząsająca, a opisy podróży przez pustynię - zatrważające. Autorka, stosując pewien zabieg literacki postarała się, aby czytelnik emocjonalnie przeżył tę podróż. Na początku, choć w kilku słowach przedstawia poszczególnych Ormian wygnanych ze swoich domów. Rodzi to u czytelnika poczucie więzi z poszczególnymi osobami. Następnie na naszych oczach po kolei nasi bohaterowie są brutalnie uśmiercani.  Zaczęło się od opisu siostry Lucine, która w trakcie wędrówki po prostu została porwana przez jeźdźca pędzącego na koniu i nigdy już nie wróciła, a skończyło się na losach młodej kobiety w ciąży, której żołnierz bagnetem rozpłatał brzuch. 
Losy Orchana pokazują, że wojna jest w stanie pogmatwać losy ludzi i tak je spleść, że nic już nie jest pewne. Piękna, a jednocześnie straszna książka o szukaniu własnej tożsamości. To książka, która dowodzi, że powiedzenie "ludzie ludziom zgotowali ten los" jest nadal bardzo aktualne, a my musimy zrobić wszystko, aby TA historia nigdy więcej się nie powtórzyła. 

piątek, 14 października 2016

Świat Ruty

Powieść jakich mało. Iwona Żytkowiak zupełnie niedawno zaskoczyła mnie książką "Dokąd teraz?" i mając w głowie jej niepowtarzalny klimat wiedziałam, że "Świat Ruty" nie będzie typową, lekką powieścią. Nie spodziewałam się jednak tak dobrze skrojonej historii, tak silnie wpływającej na czytelnika. Parafrazując powiedzenie "Niebo w gębie" stwierdzę z czystym sumieniem: Niebo w głowie po prostu!
Ruta jest kobietą dziwną. W każdym mieście jest taki ktoś - kobieta, mężczyzna, osoba zawsze wiekowa, często mamrocząca coś pod nosem, często zbierająca różne przedmioty. Zawsze sama, odizolowana od społeczeństwa, budząca niechęć, często śmiech, rzadziej litość. Te osoby mają swój świat - niedostępny dla obcych. Ruta też ma swój świat, do którego pewnego dnia brutalnie wkracza Irena. Ich drogi spotykają się na skrzyżowaniu dróg, w pewien mglisty dzień, kiedy to Irena jadąc samochodem potrąca Rutę. Na szczęście skutki wypadku nie są tragiczne, jednak Ruta trafia do szpitala. Irena, czując się odpowiedzialna za Rutę, odwiedza ją w każdej wolnej chwili. Tam poznaje matkę i ojca Ruty. Od tego momentu czytelnik wsiada do wehikułu czasu i podróżuje po zakręconych meandrach polskiej historii, która przecież do spokojnych nie należy. Czas bliski drugiej wojny światowej  zapisał się w losach Polski wręcz tragicznie. Barlinek, będący miejscem akcji powieści, leży na terenie ziem odzyskanych, których mieszkańcy cierpieli podwójnie. Poznajemy Esterę i Anzelma - dwie wyjątkowo mocne postacie, poranione przez los. W pierwszej połowie XX wieku, kiedy odmienność nie miała prawa bytu, a przynależność do grupy miała ogromne znaczenie, nasi bohaterowie są społecznymi wyrzutkami. Estera jest właściwie Cyganką, ale trochę Polką, trochę Niemką, w pewnym stopniu Żydówką... takie pomieszanie w czasach, kiedy wszyscy nienawidzą wszystkich może przynieść tylko tragedię. Anzelm też nie ma łatwo. Sierota wychowywany przez służącą również nie znajdzie szczęścia. Oboje wpadają w sidła trudnych czasów, w których przyszło im żyć. Ruta jest owocem miłości dwojga pokiereszowanych ludzi i jako taka sama ma inne postrzeganie świata. 
Myśli Ruty poznajemy kiedy śpi. Wypadek nie spowodował większych obrażeń, ale nie wiadomo dlaczego Ruta nie chce się obudzić. Myśli są zwiewne, ułudne, trudne do uchwycenia. Jak to u osoby śpiącej - płyną lekko przez dotychczasowe życie, wspomnienia i ułudę. Te urywki ukazujące myśli Ruty wspaniale mi się czytało. Piękny język, lekki niczym piórko, bardzo kontrastował z opisami tego, co działo się w świecie realnym. Tu nie było miejsca na lekkość. Twarde odbicie rzeczywistości... chociaż leczenie kamieniami zahacza o pewną metafizykę. Cały "Świat Ruty" jest pełen takich sprzeczności. To dodaje powieści smaku i  charakteru. 
Dobra książka, chociaż niełatwa. Należy się nad nią pochylić i z pokorą przejść przez kolejne strony. Ale z drugiej strony rzadko kiedy losy ludzkie są cukierkowo różowe. Często są własnie takie jak Świat Ruty. Mocne. 

wtorek, 11 października 2016

Królewska heretyczka

Kilka lat temu w HBO oglądałam serial pt. "Dynastia Tudorów". Widowisko, pełne pięknych kostiumów, wspaniałych pomieszczeń i - co ważne - świetnych aktorów. Anna Boleyn była niewątpliwą bohaterką serialu zwłaszcza, że grała Ją przepiękna Natalie Dormer. W jednym z odcinków drugiej serii Anna Boleyn urodziła córkę. Mała Elżbieta stanowiła raczej mało znaczącą postać w serialu, ale z kontekstu wyraźnie wynikało, że dziewczynka była odrzucona i samotna. Historia zakończyła się śmiercią Anny Boleyn, a mała Elżbieta...
No własnie. Losy Elżbiety poznałam zupełnie niedawno i to dzięki polskiej autorce Magdalenie Niedźwieckiej. Książka "Królewska heretyczka" może do historycznych się nie zalicza, ale niewątpliwie kanwą całego pomysłu na powieść są losy Elżbiety I - królowej Anglii. W trakcie czytania powieści zajrzałam do internetu chcąc się przekonać, na ile książka przedstawia historyczną prawdę, a na ile jest zwykłą fikcją literacką. Zarówno Elżbieta I jak i Robert Dudley, Robert Cecil, czy też Maria Stuart zostali przedstawieni z zasady dość wiernie. Oczywiście nikt nie będzie w typowo beletrystycznej powieści szukał historycznej prawdy, ale zadziwiła mnie wierność prawdziwym losom bohaterów.     
Elżbieta I niewątpliwie była wielką królową. Czasy elżbietańskie to okres rozkwitu Anglii. Ta filigranowa kobieta doprowadziła do tego, że Anglia stała się stolicą europejskiej kultury, panowała na morzach,  a Londyn uważany był za centrum europejskiego handlu. Elżbieta I rządziła twardą ręką, co nie było łatwe. W tamtych czasach nie do pomyślenia było, aby kobieta była samotna. Elżbieta (zwana też królową - dziewicą) rządziła samodzielnie przeciwstawiając się plotkom, fałszywym doradcom i nieuczciwym damom dworu. W otoczeniu wieloosobowej świty była wiecznie samotna i poddana ciągłej ocenie. Każdy uważał, że powinna jak najszybciej wyjść za mąż i powić następcę tronu. Elżbieta, pamiętając ojca, który z zasady nie szanował swoich żon, postanowiła jednak rządzić sama. Było Jej ciężko, jako że w ówczesnej Europie władza była domeną mężczyzn, ale udało się i to z jakim skutkiem!
Powieść osnuta jest własnie na samotności i staropanieństwie Elżbiety I. Poznajemy Ją jako dość kapryśną, młodą osóbkę, otoczoną wianuszkiem adoratorów. Nie chce jednak żadnego. Jej serce kieruje się w stronę Roberta Dudley'a, który z kolei kompletnie nie nadaje się na męża królowej. Jako syn zdrajcy nie mógł zostać królem, a co za tym idzie ręka Elżbiety była dla niego niedostępna. Cóż z tego, skoro serce swoje, a rozum swoje... Lata płyną, a sytuacja królowej nie ulega poprawie. Nadal rządzi sama, tyle że jest coraz bardziej nieszczęśliwa.
Urok książki nie należy jednak do królowej. Urok to opisy Londynu, zapach karczmy, strach przed ospą i dziesiątkującą ludność zarazą. To losy Philipa Sieroty, będącego przedstawicielem angielskich artystów i dzieje zwykłej dziewczyny, której los nie szczędził razów i rozczarowań. Cudowne opisy zwykłego życia powodują, że czytelnik ma wrażenie, że już za chwileczkę, już za momencik przeniesie się w tamte czasy. Urzekły mnie opisy domu, który zamieszkiwał właściciel grupy aktorów wraz z żoną. W chwili, kiedy czytelnik Ich odwiedza, właśnie wstawili sobie w otwory okienne szyby. Co za luksus! Albo opisy życia kuchennego na królewskim dworze.... warto przeczytać, naprawdę warto.
Cudowna, bajkowa wręcz lektura, o silnej kobiecie i wyjątkowych czasach.