wtorek, 28 lutego 2012

"Tam gdzie ty" i Twoja muzyka


"Czym jest muzyka? Nie wiem.
Może po prostu niebem
z nutami zamiast gwiazd.
Może mostem zaklętym,
po którym instrumenty
przeprowadzają nas."



Muzyka jest moją miłością. Śpiewam dzieciakom od pierwszych dni ich życia, śpiewam na spacerach z psem, śpiewam  w samochodzie i przy każdej innej nadarzającej się okazji. Uwielbiam słuchać jak śpiewają dzieci - na początku nieśmiało, jednak kiedy dołącza do nich głos dorosłego, oplatają się wkoło niego niczym bluszcz, nabierają pewności i ich śpiew staje się głośny i odważny a jednocześnie niewinny - po prostu piękny. 
Mam wrażenie że najnowsza książka Jodie Picoult urzekła wszystkich, którzy po nią sięgnęli. Autorka jak zwykle rozpracowuje mocny temat. Homofobia, brak tolerancji, homoseksualizm, bezpłodność - w książce roi się od trudnych i kontrowersyjnych poglądów na nurtujące nasz świat problemy. Oto kobieta i mężczyzna - na pozór kochają się choć do pełnego szczęścia brakuje im potomka. Kiedy okazuje się, że jest to szczęście nieosiągalne, nagle związek mężczyzny i kobiety przeradza się w dwa inne związki: kobiety z kobietą i mężczyzny z alkoholem i kościołem. Każda z tych konfiguracji rodzi skrajne uczucia i wiele kontrowersyjnych opinii. Walka o dziecko zmienia się w walkę o zarodki, walkę z systemem i samym sobą.
Jodie Picoult znana jest z poruszania trudnych tematów. Jest jednak coś, co w dotychczasowej (znanej mi) twórczości nie występowało. To muzyka. Muzyka, która ratuje bohaterkę najnowszej książki przed utratą zmysłów. 
"Muzyka, której słuchamy, być może nie określa tego, kim jesteśmy. Lecz stanowi piekielnie dobry punkt wyjścia."
Główna bohaterka Zoe jest muzykoterapeutką. Muzyka towarzyszy jej przez całe życie. Jej nieodłączną towarzyszką jest gitara. Razem pomagają ludziom, którzy potrzebują wsparcia. Zoe śpiewa ludziom w domu spokojnej starości, śpiewa pacjentom oddziału ratunkowego, śpiewa też umierającym dzieciom pomagając przejść im na "tamtą" stronę. Zoe i jej gitara to tak niewiele, a zarazem tak dużo. 
Kiedy Zoe poznaje Lucy, ta jest jak dzikie zwierzątko. Nikt nie potrafi do niej dotrzeć, jest klasyczną zbuntowaną nastolatką, której nikt nie rozumie. Do typowych problemów tego wieku dochodzi niepewność co do własnej tożsamości i rodzice, którzy całkowicie nie pojmują, co dzieje się we wnętrzu ich córki. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie ukazanie procesu docierania do "duszy" dziewczyny. Kiedy Zoe puszcza "tę" piosenkę Lucy stwierdza: "Ta piosenka... Tak brzmi moja krew. (...) Słucham tego, gdy jestem wkurzona. Na cały regulator. I postukuję do rytmu." Po tej scenie byłam ugotowana. Wiedziałam już, że to co dla autorki miało być tematem głównym (homoseksualizm i prawo do opieki nad zarodkami) dla mnie będzie tematem ubocznym. Najważniejsza była muzyka. Autorka ukazała jak wielka jest moc piosenki. Kiedy Zoe było źle - śpiewała, kiedy była szczęśliwa - śpiewała. 
"Śpiewam powoli a capella. "Hallelujah", starą piosenkę Leonarda Cohena z czasów przed narodzinami Lucy. Z przymkniętymi oczami, z każdym słowem jak czuły dotyk, modlę się jak ludzie, gdy nie wiedzą czy Ktoś ich wysłucha. Z nadzieją dla Lucy (...) Dla wszystkich niedopasowanych do świata, którzy niekoniecznie chcą pasować. I nie zawsze chcemy żeby nas obwiniano."
Ujęcie muzyki w tej książce jest piękne. Ona po prostu jest. Towarzyszy Zoe w każdej chwili jej życia. Jest jej siłą i sensem życia. 
I to jest w tej książce cudowne.  

piątek, 17 lutego 2012

Sześć tomów to stanowczo za dużo...

Skończyłam szósty tom serii "Oko jelenia" i jest mi z tym dobrze. Książka nie porwała mnie choć przyznaję - była lepsza niż poprzedni tom. Trudno się jednak temu dziwić. Przecież autor musiał zakończyć wszystkie rozpoczęte wątki, których nie było mało.
Nie będę wdawać się w szczegóły fabuły, bo książka zainteresuje jedynie tych, którzy poznali treść pięciu poprzednich tomów. Powiem jedynie, że wszystko kończy się dobrze. Co więcej - przewidywalnie, a to już nie jest zaleta. Mam wrażenie, że autor sam miał dość tej historii i nie wysilił się, aby czytelnika zaskoczyć. Zadanie (polegające na odnalezieniu scalaka) nagle przestaje być ważne, łasica znika, inny wymiar przestaje się interesować naszą cywilizacją... wygląda to tak, jakby pan Pilipiuk dusił się w atmosferze XVI - wiecznego Gdańska i chciał tę przygodę jak najszybciej zakończyć.
Gdybym spotkała Pana Pilipiuka na ulicy poprosiłabym, aby powrócił do opowiadań, bo mam wrażenie, że im dłuższa forma tym mniej w niej treści. A już sześć tomów....

wtorek, 14 lutego 2012

Okruszki

Okruszki  są takimi cudownymi ziarenkami, które składają się na stwierdzenie "Życie jest piękne". Nawet jeżeli dzień jest ponury, okruszki wywołują uśmiech i iskierkę radości. Ostatnio spotkały mnie trzy okruszki. 

OKRUSZEK NR 1
Wprawdzie urodziny miałam dość dawno, ale zapomniałam się pochwalić. Otóż w pracy moja "Współtowarzyszka niedoli" zwana Agnieszką, a siedząca ze mną w pokoju biurko w biurko obdarowała mnie książką "Dzieci Ireny Sendlerowej". Książka była moim marzeniem i sprawiła mi niesamowitą frajdę. Radość moja była tym większa, że od innej współtowarzyszki (dla odmiany Gosi) dostałam śliczną zakładkę. Podkreślę, że Gosia poczyniła ją własnymi rękoma. Dzięki dziewczyny!


OKRUSZEK NR 2
Moja córcia od początku roku szkolnego uczestniczy w życiu zuchowym. Wsiąkła niesamowicie, poczuwa się do bycia zuchem, a co najważniejsze - uważa, że prawo zucha jest bardzo ważne i należy go przestrzegać. Dostała nawet puzzle zuchowe, które dzielnie ułożyła. W ostatnią sobotę stała się pełnoprawnym zuchem, kiedy to złożyła obietnicę zuchową i otrzymała upragniony znaczek. Mój dzielny zuch!
OKRUSZEK NR 3
Dzisiaj są Walentynki. Święto, za którym nie przepadam i szczerze mówiąc nie znam nikogo, kto przyznałby się, że lubi ten dzień i obchodzi to święto świadomie z radością obdarowując ukochane osoby mdłymi serduszkami. Znam natomiast kilka Mam, które obserwując przygotowania swoich pociech do tego święta dostają gęsiej skórki. Należę do tych Mam. Od kilku dni przygotowywałam Starszą na ewentualne rozczarowanie związane z nieotrzymaniem żadnej "Walentynki". A tymczasem... Moja córka otrzymała kilka walentynek, nie to jest jednak najważniejsze. Najbardziej rozczulił mnie fakt, że jeden z chłopców specjalnie dla niej ułożył z koralików księżniczkę i podarował ją jako Walentynkę. Po prostu chłopak stanął na wysokości zadania!

czwartek, 9 lutego 2012

O tym jak Maks zdobył serca całej mojej rodziny

Moje dzieci mają zupełnie różne gusta czytelnicze. Przyczyna jest prosta. Różnica wieku. Starsza zaczyna sięgać po "Dzieci z Bulerbyn" i "Tajemniczy ogród", a Młodszy? Młodszy zaczyna sięgać, po prostu. Po cokolwiek, co można złapać w łapki, wdrapać się na kolana i zawołać z zapałem "Psiecitaj mi". Była już seria o "Kubusiu Puchatku", był "Tupcio Chrupcio", a ostatnio jest Maks. Książeczka o Maksie jest jedną z niewielu pozycji wertowanych jednocześnie przez moje dzieci. Starsza z przyjemnością czyta młodszemu bratu chłonącemu każde Jej słowo... 
Maks jest przesympatycznym hipopotamem, który uczy się życia na własnych błędach. Pewnego dnia zaprzyjaźnił się z myszką Klarą. Dawał jej ciasteczka i naprawdę ją polubił. Niestety Klara - jak na myszkę przystało - gryzła wszystko co napotkała na swojej drodze i Maks musiał zrozumieć, że myszkę należy przeprowadzić na pola. Jako mądry hipopotamek prędko pogodził się z tą koniecznością. Gorzej Maks wyszedł na nauce liczenia. Ponieważ liczył ciasteczka i banany (które następnie zjadał) w krótkim czasie rozbolał go brzuszek i jedyne co mu zostało, to liczenie kropelek na ból brzuszka. A już historia z muchą i miodkiem stosowanym zamiast packi na muchy zdobyła szturmem nasze wieczorne czytanie!
Książeczka jest po prostu śliczna. Każda strona zawiera przepiękne ilustracje stworzone techniką która powoduje, że obrazki są ciepłe jak świeże bułeczki. Hipopotamek ma tak zabawną i poczciwą minkę, że moje dzieciaki pokochały go od razu. Nie tylko obrazki są magiczne. Sama treść jest równie przyjazna maluchom. Autorka ma dar "pióra dziecięcego". Używa słów i układa zdania w taki sposób, że mój dwu i pół letni synek każdą bajkę pochłania niczym lody czekoladowe. Książeczkę czytaliśmy już ... dzieścia razy. 
Oczywiście Maks jest przyjacielem głównie małych skrzatów, ale te większe też znajdą coś dla siebie. Literki i zdania są tak ułożone i urozmaicone, że ośmiolatka walcząca ze składaniem literek w zdania bez problemu radzi sobie z tym zadaniem. Co więcej - kolorowe wstawki oraz zróżnicowanie wielkości czcionek powodują, że Starsza nie nudziła się czytając. Oczywiście woli, żeby w roli czytającego występował Tatuś. Efekt tego jest taki, że mój mąż pełniący rolę audiobooka przy zasypianiu dzieci, zna Maks prawie na pamięć. 
Świetna książeczka głównie dla małych czytelników - "oglądaczy". Nie ulega wątpliwości, że Ci starsi, którzy z oglądaczy zmieniają się pomału w "czytaczy" również pokochają małego Maksa

A moja rodzina - podkreślam, że cała  - czeka z niecierpliwością na kolejne tomiki o przygodach Maksa który szturmem zdobył nasze czytelnicze życie.   

środa, 8 lutego 2012

Pan Twardowski na kogucie, w jednym kapciu w drugim bucie :-)

"Pan Twardowski" jest jak wiersz pt. "Chory kotek". Każdy z nas kojarzy, o co w utworze chodzi, ale mało kto tak naprawdę zna całą treść od początku do końca. Przecież każdy z nas wie, że Pan Twardowski sprzedał dusze diabłu, a zawołanie "Ta karczma Rzym się nazywa!" jest popularne niczym telewizyjna reklama. Ja sama w pewną letnią noc (oczywiście z księżycem niczym rogalik) uraczyłam moją Starszą opowieścią o czarnoksiężniku, który siedzi na koniuszku owego księżyca i dyndając nogami spuszcza na ziemię pajączka, aby potem posłuchać jego opowieści. Zapewniam Was, że warto poznać legend Imć Twardowskiego od podszewki. Zwłaszcza w wersji Pana Waldemara Wolańskiego, którego wersja wydarzeń jest urzekająca.
Pan Twardowski w tej książce jest ubogim szlachcicem - ogólnie rzecz biorąc wesołym i skorym do rozrywki, niestety zdarza mu się być również bezmyślnym. Towarzyszy mu przygarnięta przez niego Przybłęda. Kiedy diabeł zastawił na niego sidła za pierwszym razem, to właśnie Ona pomogła mu wymigać się od podpisania cyrografu, za drugim razem niestety nie poszło tak łatwo. Przybłęda - w tej wersji legendy - odegrała ogromną rolę. To dzięki Jej poświęceniu Panu Twardowskiemu udało się uniknąć Sądu Niebieskiego. Za jej włosy urodę i młodość szlachcic otrzymał wolność.
" Spójrz w górę. Widzisz jasny sierp księżyca? A na nim ciemną plamkę? To Pan Twardowski. On jeden, lecąc za róg nowiu się zaczepił i teraz na księżycu siedzi. Sam, ale bezpieczny."
Nie tylko "Przybłęda" jest nowością w znanej legendzie. Autor ubarwił opowieść kilkama innym postaciami dodającymi smaczku. Wielką rolę odgrywają czarownice nagabujące i podjudzające diabła, który w tej wersji opowieści przyjmuje pozę niezbyt rozgarniętego fircyka. Jędze napędzają całą historię zgodnie z przysłowiem "Gdzie diabeł nie może tam babę pośle..."
Ważna postacią (choć stosunkowo mało biorącą udział w wydarzeniach) jest też Anioł. Większość czytelników może uznać to stwierdzenie za przesadę, jednak moja córka zbiera anioły i darzy je ogromnym sentymentem. Dlatego też TEN anioł, który uratował Twardowskiego stał się w naszym domu bohaterem.
Książka ma niesamowity klimat. Autor pokazał, że każdą historię można pokazać w taki sposób, aby była oryginalna i niespotykana. Wrażenie to potęgują ilustracje i sposób wydania książki. Tu nie ma slodkich ckliwych obrazków. Wręcz pozwolę sobie na stwierdzenie, że miejscami jest mrocznie i straszno. Do tego dochodzi papier przypominający kolorem (i ubrudzeniami) starodawny pergamin.
Książka powinna być rozdawana na Krakowskim Rynku. Swoją formą przypomina atmosferę Krakowa i Sukiennice. Na grubych marginesach umieszczono grafiki kojarzące się klimatycznie z Krakowem i polską tradycją. Dzięki temu w trakcie czytania książki rodzi się taki specyficzny klimat obcowania z częścią Polskiej historii... legendy... tradycji... A przecież właśnie o to chodzi nieprawdaż?

niedziela, 5 lutego 2012

Oko Jelenia. Tryumf lisa Reinicke i wpadka Pilipiuka

Cóż, nawet najlepszym zdarzają się wpadki. Twórczość pana Pilipiuka bardzo lubię. Jego opowiadania są świetne, a Kuba Wędrowycz doprowadził mnie do płaczu ze śmiechu... przy kilku pierwszych tomach. Natomiast przy ostatnich już nie. Drażniło mnie opowiadanie w kółko tego samego, ciągle te same odzywki i "truskawkowa pryta", która śmieszyła jedynie do pewnego czasu, a potem była po prostu żenująca.
Identyczne odczucia mam z piątym tomem sagi pt. Oko Jelenia. O ile pierwsze trzy tomy pochłonęłam, to przy czwartym wyhamowałam po to, aby z tomem "Triumf lisa Reinicke" wkopać się po kolana w ziemię. Bo tak naprawdę to na 400 stronach tej książki niewiele się wydarzyło. Z dobrej fantastyki wyłonił się nienajlepszy... kryminał? sensacja? Nie wiem. 
Marek wraz ze Staszkiem i Helą przybywają do Gdańska i przez cały piąty tom tam zostają. Marka zamykają w celi, a Staszek usiłuje bronić Helę przed tajemniczym napastnikiem, który bez żadnych emocji morduje kogo popadnie. Kręcą się wszyscy po tym Gdańsku, a z tego kręcenia niewiele wychodzi. Zresztą autor też jakoś tak nie bardzo wiedział co z bohaterami dalej poczynić. Marka wsadził do loszku właściwie bez przyczyny i miałam wrażenie że ten wątek jakoś tak przeszkadzał. Łasica którą uwielbiam nie pojawia się ani razu, akcja się zamula... Mam nadzieję że szósty tom da czadu bo piąty rozczarował mnie permanentnie... 

sobota, 4 lutego 2012

Czyżyk i spółka

Za oknem zima, śnieg i mali towarzysze naszej codzienności - ptaki. Mieszkam w sporym mieście, jednak z daleka od Centrum. Za oknem mam mały ogródek co pozwala na bliższe obcowanie z przyrodą. Kiedy nadchodzi zima Tatko wychodzi na trawkę i przed oknem salonu wbija karmnik. Karmnik dla dzieciaków zbudował dziadek i jest to taki "mercedes" wśród karmników. Ptaszki przylatują co roku i zawsze znajdujemy wśród nich jakiegoś ulubieńca. Moje dzieci potrafią przez naprawdę długą chwile stać i obserwować. Teraz - po lekturze książki "Czyżyk i spółka" - obserwacje maluchów są dużo bogatsze.
Bohaterami książki są przede wszystkim ptaki, ale nie tylko. Jest też wiewiórka, która zbiera zapasy na zimę, jest jeżyk męczący się z jabłkiem umieszczonym na grzbiecie przez bezmyślnego człowieka i wielu wielu innych małych mieszkańców pól i lasów. Nie ulega jednak wątpliwości, że głównymi bohaterami są ptaszki. Sikorki, czyżyki, dzięcioł wielki, bocian, sowa i wiele wiele innych, których nazwy pierwszy raz wymawiałam nie mówiąc już o tym, że nie miałam pojęcia jak wyglądają. Ilu z Was wie jak wygląda makolągwa? Ja z moją Starszą dzięki książce "Czyżyk i spółka" - wiem!
Książka jest dla maluchów skarbnicą wiedzy o skrzydlatych przyjaciołach. Autor w krótkich opowiadaniach przybliża codzienność ptaków. Pokazuje, że zimą pomimo pustego brzuszka niełatwo zdobyć zaufanie do karmnika, że kot jest dla ptaków ogromnym niebezpieczeństwem i że bociany nie zawsze odlatują do ciepłych krajów. Uczestniczymy w zajęciach szkoły sikorek i w staraniach o uciszenie śpiewającego cały czas słowika. Opowiadania są krótkie i przyjazne dzieciom. Niewątpliwie nie jest to książka przeznaczona dla maluchów, ale już średnio rozgarnięty starszy przedszkolak z wypiekami na twarzy będzie słuchał o dzięciole, który ratuje słoninkę dla sikorek. 
Opowiadania ułożone są zgodnie z porami roku. Rozpoczynamy od siarczystej zimy i walki o ziarenka. Wiosną  obserwujemy walkę o lęgową budkę. Latem z wypiekami na twarzy dzieciaki obserwują papużkę, która odkrywa co to znaczy wolność. Opowiadania z części jesiennej uświadamiają dzieciom że jesienią coś się kończy. A już jeżyk zasypiający na zimę w stercie liści... po prostu pupil mojej Starszej. To opowiadanie czytaliśmy kilkanaście razy i nadal może my do niego wracać. 
Jak zwykle w książkach Wydawnictwa Skrzat kluczem do pełnego sukcesu są ilustracje. Obrazki są po prostu prześliczne. Bardzo realistyczne, a jednocześnie bajecznie kolorowe niesamowicie działają na małych odbiorców opowiadań. Zresztą ja też się nimi zachwycałam. 
Książka godna polecenia. Każdy maluch chętnie posłucha o skrzydlatych przyjaciołach i poogląda prześliczne ilustracje.  Ponadto Wydawnictwo - jak zwykle zresztą - dołożyło wszelkich starań aby książka została naprawdę porządnie wydana co oznacza, że idealnie nadaje się na prezent.


czwartek, 2 lutego 2012

Kot w pustym mieszkaniu

Umrzeć - tego się nie robi kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu. 
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione, 
a jednak pozamieniane. 
Niby nie przesunięte, 
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci. 
Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła. 


Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze. 
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma. 


Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery. 
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.


Niech no on tylko wróci, 
niech no się pokaże. 
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można. 
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.


I żadnych skoków pisków na początek. 

Pani Wisławo, jak można było to zrobić kotu...