niedziela, 30 grudnia 2012

Przed świtem

Koniec. Koniec. Nareszcie koniec. Sagę "Zmierzch" czytałam kilka lat. Po każdym tomie musiałam zrobić sobie przerwę. W każdym słodyczy było tyle, że się przelewało jak miód z garnuszków Kubusia Puchatka. Nawet ten miś o bardzo małym rozumku wiedział, że co za dużo to niezdrowo. Przerwa pomiędzy trzecim a czwartym tomem trwała kilkanaście miesięcy. Okazało się, że to i tak za krótko.
Tomiszcze opasłe niesamowicie. Przez pierwsze sto stron "radujemy się z Bellą, która wychodzi za mąż za Edwarda. Kolejne sto stron to opis męczarni w ciąży. Następne to opisy Renesmee - wspaniałej córeczki Belli i Edwarda. Dalej mamy stustronnicowe przygotowania do walki z Volturi, zwycięstwo i... koniec.
Jeżeli myślicie, że upraszczam, to zapraszam do lektury. Powieść licząca prawie 700 stron, które z powodzeniem można było usadowić w książce o połowę cieńszej. Dłużyzny powodowały, że czytając ją wieczorem co i rusz przysypiałam. Klęłam na swój zwyczaj czytania do końca bez względu na wszystko.
Najważniejsze jest to, że udało się dobrnąć do finałowych scen. Dzięki temu mogę z całą pewnością stwierdzić: Jakże się cieszę że to już ostatni tom!

czwartek, 27 grudnia 2012

Radość wszelka - moja biblioteczka wielka :-)))

 Ze względów organizacyjnych, logistycznych, miejscowych i co tam jeszcze potrzebne dla usprawiedliwienia tej przeprowadzki - moja biblioteczka wyjechała z sypialni do salonu. A zaczęło się ....


... od choinki w kącie pokoju. Jej miejsce - od kiedy mieszkamy w naszym mieszkanku - zawsze jest w tym kącie i po zmianach też w nim wylądowała. Ale o tym za chwilę. Kiedy nadszedł "dzień po świętach", (co oznacza że można już fizycznie pracować bez narażenia uczuć sąsiadów na szwank) choinkę z kąta wytargano pozostawiając pusty kąt oczekujący na nowego lokatora ...


Po odkurzeniu, wyczyszczeniu, wymyciu i pozachwycaniu się wolną przestrzenią, w kąt wjechała moja najukochańsza, najwspanialsza, przepiękna ukochana biblioteczka! :-)))


Generalnie mieszkańcami biblioteczki mają być książki wszelkiej maści i rodzaju, ale jako pierwszy wprowadził się....


... obywatel płci męskiej - obecnie chory na zapalenie ucha - który kategorycznie oświadczył, że jedna z pólek znajdująca się na wysokości jego wzroku ma być na JEGO książki,  Tak też się stało. Po wygonieniu  Młodszego i ustaleniu, kto, gdzie i w jakiej kolejności, moje śliczności prezentują się następująco: 


Szczegółów niestety nie będzie ponieważ: primo - zdjęcia są marnej jakości jako że robione telefonem, który lampy błyskowej nie posiada; secundo: wśród mieszkanek półek panuje chaos i nieład spowodowany głównie brakiem moich sił spowodowanym dźwiganiem tego całego majdanu.
Powiedzcie, że ślicznie....

sobota, 8 grudnia 2012

Kryminalne Tutto bene

Smakowita książka, nie ma co... W trakcie czytania ciągle miałam ochotę coś przegryzać, próbować, czy choćby żuć gumę, aby czymś zająć żuchwę. Opisy potraw i ich sporządzania są tak smakowite, że kryminalny wątek robi się wyjątkowo apetyczny...
W modnej warszawskiej restauracji "Tutto bene" zostaje zastrzelona młoda kelnerka pochodząca z Ukrainy. Świadkiem tego nieszczęścia jest przesympatyczna panna Zosia o wyjątkowo delikatnym podejściu do życia i na zabój zakochana w kucharzu Grzegorzu. Pan Grzegorz jest młodym człowiekiem uwikłanym w trudny związek z Gosią, szukającym własnej drogi i pchającym nos w nieswoje sprawy, co pomaga policjantowi prowadzącemu śledztwo w rozwikłaniu zagadki. Komisarz Górzyański jest - jak rzadko - wyjątkowo sympatycznym śledczym, który ma wspaniałą rodzinę, leniwego psa i przycisk w głowie przełączający go pomiędzy trybami "policjant" - "człowiek". Każda z tych osób na swój sposób zostaje uwikłana w morderstwo Ukrainki i każda przyczynia się do rozwiązania zagadki. Kryminalna intryga jest pomysłowa i zaskakuje rozwiązaniem. Obok wątku pt. "kto zabił" jest wiele historyjek pobocznych. Jest Zosia ze swoim płomiennym uczuciem do Grzegorza, jest rodzina Górzyańskiego, która przeżywa swoje rozterki i jest oczywiście pies z awersją do aktywności większej niż kurs pomiędzy miską a legowiskiem. Wszystkie te wątki są bardzo lekko i ciekawie przedstawione. Nie należy tez zapomnieć o wątku kulinarnym... tutto bene!
Bardzo podobał mi się pomysł autorów na książkę. Otóż określenie "skakanie z kwiatka na kwiatek" pasuje tu niemal idealnie. Wątków jest wiele i przeplatają się wzajemnie w bardzo ciekawy sposób. Często jest tak, że scenka zajmuje pół strony (kilkanaście zdań) a już wprowadza do fabuły coś nowego i ciekawego. Te krótkie migawki z poszczególnych wątków wprowadzają świeżość i poczucie zawrotnej akcji i błyskawicznego rozwoju zdarzeń. Zabieg ten - moim zdaniem - w kryminałach jest wyjątkowo atrakcyjny. Nikt nie lubi tego typu książek, w których akcja toczy się jak flaki z olejem.
Drażniła mnie trochę przewidywalność głównych bohaterów. Tu nikt nie zaskoczył. Jeżeli ktoś jest dobrym charakterem, to od początku do końca. Zły charakter również nie przechodzi metamorfozy. Wyjątkiem od tej zasady jest główny bohater zakończenia, jednak też nie jest to tak zaskakujące jak mogłoby być.
Dodam jeszcze że dawno nie czytałam tak dobrego kryminału. Jeżeli lubicie zagadki - polecam "Tutto bene".

czwartek, 6 grudnia 2012

Słowotwórstwo Starszej i ... znajomego Szweda

Moja córcia jest uczennicą drugiej klasy. Zgodnie z zasadą "Polska języka trudna języka" co pewien czas demonstruje swoje umiejętności związane ze słowotwórstwem. Ostatnio przerabiałyśmy odmianę rzeczownika przez rodzaje. Zgodnie z zasadami języka polskiego odmieniamy rzeczowniki przez rodzaj męski, żeński i nijaki. 
Wedle mojej córki nazewnictwo brzmi nieco inaczej. Zaczynając od końca: rodzaj nijaki, rodzaj żeński i rodzaj chłopacki
Ale i tak na razie nie przebiła znajomego Szweda, który usilnie próbował nauczyć się języka polskiego. Na lekcji dostał zadanie polegające na odmianie przez osoby rzeczownika jechać. 
Brzmiało to tak: ja: jechę, ty: jechesz..... 

wtorek, 4 grudnia 2012

Thorgal, powieść czy komiks?

Za górami, za lasami... tak zaczyna się większość bajek dla dzieci. Chciałoby się powiedzieć: szkoda, że tylko dla dzieci, ale nie ma co żałować. Bajki dla dorosłych zaczynają się może mniej przewidywalnie i efektownie, ale jak już się trafi na dobrą bajkę to pochłonie ona dorosłego czytelnika jak "Piotruś Pan" pochłania każdego małego odbiorcę. Tak właśnie ostatnio trafiłam. 
"Thorgal. Wyprawa do krainy cieni" początkowo nie zachęcał. Wręcz  odpychał rysunkową okładką i świadomością, że powieść powstała na kanwie komiksu. Z ciekawością zajrzałam na stronę poświęconą Thorgalowi i osłupiałam. 33 tomy serii głównej, a do tego serie poboczne... pomyślałam sobie, że przy takiej ilości fanów i tak rozbudowanej fabule książka musi być dobra. W sobotę rano usiadłam w fotelu i wśliznęłam się do magicznego świata Thorgala. Książka na tyle mnie pochłonęła, że po kilku godzinach zamknęłam ją z uczuciem niedosytu, oczarowania fabułą i rozczarowania, że tak mało. 
Thorgala poznajemy w sielankowej atmosferze zbioru plonów. Wraz z przyjaciółmi i ukochaną Aaricią raduje się, że zimą mieszkańcy wioski nie zaznają głodu i spokojnie przetrwają najcięższy okres. Radość nie trwa jednak długo. Okazuje, się że córka przywódcy wioski zakochała się w Thorgalu i - górnolotnie rzecz ujmując - z miłości wplątuje siebie i Thorgala w niezłe tarapaty. Bohater zmuszony jest opuścić przyjaciół, Aaricię i swoje nienarodzone jeszcze dziecko, aby ratować zarówno siebie jak i swoją rodzinę. Walczy w obronie własnego życia i kiedy już wydaje się, że zwyciężył pokonuje go ... na szczęście się podnosi... by udać się w niesamowitą podróż.... a kiedy już z niej powraca bogatszy o wiedzę na temat swojej rodziny a uboższy o... eh, próba przedstawienia fabuły tak, aby nie zdradzić szczegółów w przypadku tej powieści jest zupełnie niemożliwa. To własnie - moim zdaniem - świadczy o wysokiej klasie powieści. 
Powieść napisana jest bardzo lekko. Pomimo dość twardych realiów życia głównych bohaterów, walki wręcz, trucia przeciwników i nieugiętych charakterów, czytelnik unosi się nad fabułą oglądając ją nieco z boku. I tak własnie powinno być. Przecież to bajka i zbyt mocne utożsamianie się z bohaterami nie jest raczej wskazane. Wolę raczej czytając obserwować, analizować i zachwycać się dopracowanymi szczegółami krainy Thorgala. 
Książka, jak dobra baśń, wciągnęła mnie niczym wir, przerobiła na lewą stronę, po czym "wypluła" pełną wrażeń i niedosytu. Nie dość, że nie znam pierwszego tomu (biblioteko, nadchodzę!) to jeszcze świadomość istnienia 33 tomów komiksu wskazuje, że powieść właściwie nawet się dobrze nie rozkręciła. Jeżeli tak rzeczywiście jest, to czekam z niecierpliwością na kolejne tomy.     

czwartek, 29 listopada 2012

Babskie gadanie

Ale się uśmiałam czytając tę książkę... :-))) Świetna, napisana z humorem i typowo babskim zacięciem. Książka o przyjaźni, miłości, odrzuceniu, rozterkach, a przede wszystkim kobiecym świecie, tak innym od typowo męskiego. 
Izabela Nowak jest samodzielną i wyemancypowaną kobietką, która postanawia wieść życie wolne od facetów. Mieszka w Szczecinie w mieszkanku położonym w samym centrum wraz z  ogromnym psem Sambą i córką Felą przygotowującą się do matury. Oprócz tego w jej życiu dominują koleżanki z czasów liceum. "Dziewczynki" są niesamowite. Całym sercem oddają się przyjaźni, są na każde zawołanie, a główne życie towarzyskie prowadzą na specjalnym forum funkcjonującym w necie. Życie Izabeli było poukładane  i toczyło się gładko dopóki na horyzoncie nie pojawił się facet. Przystojny, szarmancki, czuły, delikatny... i żonaty. Iza musi całkowicie zmienić swój system wartości. Bycie trzecią nie należy do szczytu marzeń kobiety. Życie Izabeli przewraca się do góry nogami, a każda sytuacja „sercowa” jest mocno komentowana przez dziewczynki. Są one dość okrutne w swoich komentarzach. Każdą romantyczną sytuację obdzierają z uroku ukazując jej tandetność i tchórzostwo mężczyzny, który nie potrafi podjąć decyzji i zmienić swojego życia. To okrucieństwo ma jednak niesamowity smaczek i powoduje salwy śmiechu u czytelnika. Obok wątku romansowego (szczerze mówiąc przewidywalnego i lekko tandetnego) wije się kilka innych historyjek dużo, dużo lepszych. Iza z wykształcenia jest rusycystką. Czytając powieść, z niecierpliwością czekałam na historyjki o uczelni, studentach i urokach języka rosyjskiego. Jedna z dziewczynek "Caryca" jest krawcową co daje pole do popisu w dyskusjach nad kieckami, stylem i modą. Te i wiele, wiele innych sytuacji to jest (jak dla mnie) kręgosłup tej powieści. A romansik? Cóż, być musi jak nitka splatająca wszystko w całość.  
Książka jest z gatunku tych, które się albo kocha, albo nienawidzi. Ciągłe "klekotanie" przyjaciółek może drażnić, jednak ja pokochałam te rozmowy. Lekki język książki i cięte pióro autorki spowodowały, że czytając często „kwiczałam” ze śmiechu. A już opowieści o całkowitym braku umiejętności bohaterki prowadzenia samochodu i sytuacjach z tym związanych... bajka! Wyobraźcie sobie, że stoicie na przystanku tramwajowym, a tu po torowisku podjeżdża "elka", kulturalnie staje na przystanku, a następnie odjeżdża przy rechotaniu instruktora. Myślałam, że się uduszę czytając te historyjki. 
Książka jest dość obszerna (prawie 600 stron) co na początku powieści przyjęłam z lekkim przerażeniem. Taka ilość ploteczek i babskiego gadania lekko mnie przerażała. Nic bardziej mylnego! Przemknęłam przez książkę jak wiatr. Niestety książka z racji objętości nie należy do tanich. Na szczęście znalazłam ofertę na CupoNation.pl, która pozwala kupić książkę sporo taniej np. w księgarni online Empik – u. Nawiasem mówiąc CupoNation jest moim odkryciem internetowym ostatnich dni – zerknijcie bo warto.
Dla mnie książka ma jeszcze jeden plus. Otóż akcja dzieje się w moim rodzinnym mieście Szczecinie. Park, do którego Izabela chodziła na spacery z psem, pomnik Mickiewicza, czy też kawiarnia na 22 piętrze biurowca, z której instruktor jazdy pokazywał Izabeli miasto - wszystko to jest mi znane i bliskie memu sercu. To powodowało, że oprócz śmiechu, książka budziła we mnie ciepłe odruchy serca. 
Bardzo dziękuję autorce za tę książkę. Uśmiałam się serdecznie, a chwile spędzone nad powieścią podarowały mi niesamowity oddech od codziennego życia.  
Polecam każdemu, kto ma ochotę na typowe babskie czytadło. Nie oczekujcie szybkiej akcji i kryminalnej zagadki. Otrzymacie za to, świetne dialogi, przezabawne sytuacje i chwile prawdziwego relaksu.
Na zakończenie dodam, że książka ma swoja kontynuację pt. „Wieczór Panieński”. Już nie mogę się doczekać, kiedy dorwę ją w swoje łapki. A nastąpi to dość szybko bo również jest dostępna w Empiku, a z racji różnorakich promocji i mojego ostatniego internetowego odkrycia mam nadzieję nabyć ją taniej niż po cenie „okładkowej”…

Słowotwórstwo Młodszego...

Młodszy od pewnego czasu stanowczo domaga się nowej szczoteczki do zębów oznajmiając wszem i wobec, że obecnie posiadana kłuje, gryzie i szczypie posiadane przez niego mleczaki. Dobra - pomyślałam - niech będzie. Pojechaliśmy do sklepu i nabyliśmy drogą kupna nową szczoteczkę. Piękną, z wieszaczkiem przyczepianym do ściany i klepsydrą odmierzającą przepisowe trzy minuty.
Młody szczęśliwy włożył nowiuśką szczoteczkę do ust... i zamarł. następnie z oczami pełnymi łez wykrzyczał: "Mama! czemu kupiłaś szczoteczkę zwykłą, a nie taką puszystą!!!"
Pozostawiłam bez komentarza...

poniedziałek, 26 listopada 2012

Wiersze na wagarach

Moje spojrzenie na poezję uległo ostatnio diametralnej metamorfozie. Jak łatwo można zauważyć poezji nie lubię, a raczej nie lubiłam. Sztywne to to i wzniosłe, często niezrozumiałe. Jeśli już, to sięgałam po wiersze raczej kolorowe, skierowane do najmłodszych czytelników.  Brzechwa, Tuwim, Kownacka... Właśnie... Tuwim...
Czytając "Słonia Trąbalskiego" czy też "Murzynka Bambo" nigdy nie zastanawiałam się nad twórczością Tuwima skierowaną do innej grupy wiekowej niż maluchy w krótkich spodenkach i różowych spódniczkach. A przecież jako członek grupy poetyckiej "Skamander" na pewno nie poprzestał na "Lokomotywie" czy "Rzepce". Okazuje się, że Tuwim pomyślał nie tylko o brzdącach ale i o tej grupie, której przedstawiciele oburzają się gdy nazwać ich dziećmi, a jednocześnie do dorosłości im baaardzo daleko...
"Wiersze na Wagarach" należy polecić właśnie młodzieży. Uważam, że powinna być to lektura obowiązkowa w gimnazjach. Tak lekkiej, zwinnej i wesołej poezji nie oprze się nawet największy buntownik. :-) Kiedy wgłębiłam się w życiorys Tuwima uznałam za cud to, że człowiek cierpiący na depresję mógł stworzyć takie lekkie wierszyki.
A oto próbka:
Na płot, co własnym swoim płoctwem przerażony
Wyziorne szczerzy dziury w sen o niedopłocie,
Kot, kocurzak miauczurny, wlazł w psocie-łakocie
I podwójnym niekotem ściga cień zielony
Cudne prawda?
Są oczywiście też wiersze bardziej wzniosłe, ale nawet te są pisane raczej prostym językiem i nie budzą trudności interpretacyjnych.
Tomik jest ciekawy i różnorodny. Na pierwszy rzut oka panuje tu uporządkowany rozgardiasz. Utwory zostały pogrupowane w pięć działów - każdy o innym nastroju i innej tematyce. Jest więc  śmiesznie, jest wzniośle, jest też modlitewnie. Należy jednak z całą mocą podkreślić - na pewno nie jest monotonnie! Każde przewrócenie strony to niespodzianka - albo czytelnik napotyka na wiersz który go pochłania, albo na grafikę, dzięki której można się pośmiać. Albo na promocję - jedno i drugie w jednym utworze. Popatrzcie zresztą sami:
Książeczka zawiera też wiersze, które zostały wykorzystane w późniejszym okresie jako słowa piosenek. "Wspomnienie" - przepięknie wykonane przez Czesława Niemena i mniej znane "Dwa wiatry", które poznałam harcerką będąc. Jest też przepiękny wiersz "Prośba o piosenkę" - coś niesamowitego! Perełką jest też wierszyk o Andzi i różne na jego temat wariacje. Powiem Wam, że te utwory to idealny przykład na to jak świetnie można bawić się poezją.
Polecam wszystkim tym, którzy mają niechętny stosunek do poezji. Myślę, że to podejście szybko ulegnie zmianie :-)

niedziela, 25 listopada 2012

Jestem blisko...

Są takie miejsca na świecie, które budzą natychmiastową chęć pakowania walizek. Są też książki na świecie, które tę chęć potęgują. Nawet jeżeli nigdy nie byłam w opisywanym kraju, to dobre pióro i magiczna historia powodują, że wiem dokąd pojadę, co zwiedzę i dlaczego właśnie tą drogą, a nie inną. "Jestem blisko" mami i zachęca ... Irlandią. 
Dwójka starszych, zakochanych w sobie ludzi postanawia zwiedzić Irlandię. Głównym celem Lucyny są odwiedziny przyjaciółki Marty, Tadeusz natomiast uwielbia Jamesa Joyce'a i marzy o tym, aby wziąć udział w obchodach Jego święta. (W tym miejscu książka zdobyła moje serce, gdyż Ulisses jest moim idolem) Zatrzymują się u Marty i jej córki Małgosi, które mieszkają w wynajętym domostwie na bezbrzeżnych terenach Irlandii. W okolicy są pola, często można spotkać konie, nieznane budowle, zapomniane cmentarze i tajemnicze napisy i rysunki. Zupełnie przypadkowo trafiają na ciekawą opowieść sprzed stu lat o zaginionej dziewczynie i chłopcu, który na podstawie poszlak został powieszony jako sprawca tej śmierci. Tropiąc zagadkę z dawnych czasów nie mają pojęcia, że za chwilę zaginie inna dziewczyna bliska ich sercom, a mianowicie Małgosia. Co łączy te dwie tragedie? 
Książka jest pełna znaków, podań i niedomówień - aż dreszczyk idzie po plecach. Legendy, celtyckie krzyże z charakterystycznym kołem, duchy, zjawy, wróżby, księga która przynosi nieszczęście każdemu kto ją dotknie, cmentarze i banshee wyjące nocami w pobliżu domostw.... brrr. Wszystkie te elementy hipnotyzują czytelnika i przyciągają jak magnes. 
Sama historia jest raczej banalna. Autorka ma dar przekazywania swoich emocji i myśli, dlatego czytanie "Jestem blisko" przypomina jazdę na rowerze. Łatwo szybko i przyjemnie... o ile będziecie trzymać wyobraźnię na wodzy. Napis na okładce sugeruje, że mamy do czynienia z kryminałem... Moim zdaniem raczej nie. To ciekawa powieść obyczajowa, w której wątek kryminalny ma na celu jedynie trzymać akcję w jako takim napięciu. Najważniejszy jednak jest klimat książki. To jest to co "tygrysy lubią najbardziej".
Jest jeden minus. Wśród bohaterów znajduje się polska para, Michalina i Władysław. Ona - polska baba, ciągle niezadowolona, utyskująca na życie i gadająca ponad miarę. On - nieudacznik i pantoflarz, któremu wydaje się, że ma nadprzyrodzone zdolności. Jak oni mnie podczas lektury drażnili! Zamysłem autorki było pewnie wprowadzenie humorystycznych wstawek z ich udziałem. Dla mnie był to zabieg zupełnie chybiony. 
Na zakończenie dodam, że uwielbiam czytać książki wydane przez "Prószyńskiego". Ich czytanie to nie tylko pochłanianie treści. Wiem, że większość wydawnictw dba nie tylko o treść, ale i o formę, jednak są dwa wydawnictwa, które co do formy nigdy mnie nie zawiodły. To jest dziecięcy "Skrzat" i dorosły "Prószyński". Każda książka jest porządnie wydana. Nie rozlatuje się w rękach, a po przeczytaniu nadal ładnie wygląda na półce. Do tego zachwycają okładki. Sama przyjemność!

poniedziałek, 19 listopada 2012

Tajemnica namokniętej gąbki

Dawno, dawno temu, kiedy miałam ...naście lat, uwielbiałam książki zaliczane do tzw. literatury młodzieżowej. Twórczość Ożogowskiej czy też Bahdaja była przeze mnie hołubiona i wynoszona na piedestały, a już "Tajemnicę zielonej pieczęci" pochłonęłam dziesiątki razy. Smutno mi więc jest, kiedy patrzę na półki w księgarniach pełne wampirów, "monster high", i okładek z anorektycznie chudymi nastolatkami. Co moja pociecha będzie czytać za kilka lat? Czy będę zmuszona walczyć  o gust literacki mojej córki starociami z własnej półki? Czy  znajdę Wydawnictwo, które przyjdzie mi z pomocą? 
Okazało się że panikuję. Jest kilka świetnych wznowień literatury młodzieżowej,(chociaż "Tajemnicy zielonej pieczęci" nie znalazłam) ale są też świetne nowości. Taką właśnie perełką jest "Tajemnica namokniętej gąbki", która zdobyła moje serce i przeniosła mnie w dawny świat nastoletnich czasów. 
Pewnego dnia w szkole Bratka i Ziutka zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Kreda jest ciągle wilgotna i śmierdzi glonami, gąbka prawie tonie w śmierdzącej wodzie, a w toalecie dziewcząt ciągle stoi kałuża. Rezolutni chłopcy postanawiają przeprowadzić własne śledztwo. Nie trwa ono długo, a wyniki są zdumiewające. Szkoda, że nie mogę napisać więcej, żeby nie popsuć lektury. Dodam tylko, że chłopcy wskutek swoich poszukiwań zdobędą niesamowitą przyjaciółkę i przekonają się, że ich siostry zasługują na szacunek.
Książka jest świetna; po prostu "czadowa" jak mówi moja córka. Autorka Pani Zofia Stanecka zaimponowała mi umiejętnością dotarcia do młodych serduszek. Tu nie ma zbędnych i przydługich opisów. Akcja rozwija się od samego początku. Jeszcze dobrze nie zapamiętałam imion bohaterów, a już wpadłam po uszy w śledztwo Bratka i Ziutka.  Na kolejnych kartkach powieści nie ma chwili na odpoczynek. Akcja toczy się wartko i ciekawie; właściwie cały czas coś się dzieje. A zakończenie? Oczywiście z mocnym przytupem. Kiedy odwracałam ostatnią kartkę zdziwiona zerknęłam na spis treści. To już? Koniec? Szkoda... Tempo i lekkość czytania potęgują krótkie rozdziały i świetne ilustracje p. Anny Sędziwy. Obrazki są czarno - białe; właściwie to są lekkie grafiki, które wspaniale pomagają odpocząć od literek. (W serwisie Qlturka  znalazłam te same ilustracje w wersji kolorowej, jednak przyznam, że te książkowe bardziej przypadły mi do gustu)
Pomimo lekkiego pióra, ciętego języka i dużego poczucia humoru, młody czytelnik otrzymuje też wartościową książkę ukazującą wiele cennych prawd. Bratek przekonuje się, że jego młodsza siostra Klara wcale nie jest taka głupia za jaką ja do tej pory miał. Kiedy mała rozchorowała się i nie przyszła na mecz, chłopakowi brakowało małej istotki na poboczu machającej pomponami odciętymi z czapki taty. Ziutek natomiast zaczyna szanować swoja starszą siostrę Gosię. Może ona jest przemądrzała i lubi się stroić, ale w chwilach potrzeby naprawdę można na nią liczyć. Jednak najważniejsze przesłanie książki dotyczy odmienności. Jeżeli potowarzyszymy  naszym dzieciom  w  podróży przez tę powieść możemy  zyskać naprawdę wiele. Książka ukazuje wiele sytuacji, które pozwalają na uzmysłowienie młodym główkom, że odmienność jest czymś zwyczajnym i nie należy się jej bać. Co więcej - ludzie różniący się od nas często potrzebują pomocnej dłoni i naprawdę niewiele trzeba, aby tę pomoc ofiarować. 
Wielkim plusem jest to, że te "nudne" prawdy są w powieści świetnie przemycone. Młody czytelnik czytając ją i śledząc z wypiekami przygody bohaterów nie będzie zastanawiał się nad odmiennością i szacunkiem. Gdybym nie czytała książki z Baśką, przemknęłaby przez powieść jak burza. A ponieważ czytałyśmy razem można było się zatrzymać. Bardzo pomocne w tym są krótkie rozdziały pomiędzy które można to i owo wpleść i co nieco skomentować.    

"Tajemnica namokniętej gąbki" jest naprawdę godna polecenia. Wszystkim. 

sobota, 17 listopada 2012

Saga o Rubieżach

Literatura fantastyczna zajmuje na moich półkach sporo miejsca. Kilkanaście lat temu z namiętnością zbierałam książki wydawane przez Prószyńskiego z serii "Fantastyka". "Gra Endera", "Alvin Stwórca"... ehh, jest co wspominać. Dlatego też kiedy wpada w moje ręce książka z tego gatunku sygnowana przez Prószyńskiego nie waham się. Wiadomo - książka jest raz lepsza raz gorsza, ale generalnie trzymają poziom. 
Saga o Rubieżach to opasła cegiełka mieszcząca w sobie "najlepsze fantasy napisane w języku hiszpańskim". Okazało się, że to tomiszcze zawiera dwa pierwsze tomy trylogii. Połączenie ich w jeden opasły tom jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Nie dość, że niewygodnie, to jeszcze słowo trylogia właściwie traci sens. I oczekiwania na kolejne tomy jakby mniej...
Przedstawiona historia jest ciekawa, jednak nie porywa. Kraina Żyznych Ziem zamieszkiwana jest przez wiele ras, które starają się żyć zgodnie i godnie. Wszystkich ich łączy jedno: przepowiednia, zgodnie z którą od strony morza przybędą statki. Nie wiadomo, czy wrogie, czy przyjazne, wiadomo jedynie, że od tego momentu wszystko diametralnie się zmieni.  Dlatego wszystkie stworzenia postanawiają zjednoczyć się w walce ze złem. Tworzą Bractwo Jelenia, którego jedynym zadaniem jest walka z najeźdźcą. Obok szerokiego wątku ukazującego globalną walkę ze złem mamy wiele pomniejszych historii. Jest więc historia chłopca zaklętego w ptaka, mamy też piękną kobietę poszukującą ukochanego, chorą dziewczynkę rozmawiającą ze śmiercią, maga uwięzionego i szukającego pomocy u gołębia... ta ostatnia historia urzekła mnie i oczarowała. Szczerze mówiąc to właśnie te pomniejsze opowieści zdobyły moje serce. Cała saga jest długa i toporna. Wdzięku dodają jej właśnie te krótkie scenki ukazujące magię i cud Żyznych Ziem. 
Mam wrażenie, że powieść przerosła autorkę. Widać wyraźnie, że pomysł miała świetny, wymyślony świat został dopracowany w najmniejszych szczegółach, jedynie polotu zabrakło. Może gdyby sagę dawkować, rozdzielić dwa tomy, byłoby inaczej. A tak po pierwszym tomie miałam przesyt, a już po drugim serdecznie dość. Nie wiem dlaczego. Historia jest dobra, (miejscami przypomina Władcę Pierścieni) a jednak czegoś mi w niej zabrakło. Szczerze mówiąc nawet recenzja tej książki idzie mi topornie, więc nie brnę dalej. 

czwartek, 15 listopada 2012

Tajemnica Abigel, audiobooki i spacery z psem

Książki - te papierowe - zalegają w moim domu i mnożą się w cudowny, niezrozumiały dla mnie sposób. Wydaje mi się, że własnie wygospodarowałam dla nich trochę przestrzeni, a już tam są i śmieją się bezczelnie z mojej bezradności. Czytnik e-booków jakoś nie pomógł, bo nijak nie mogę się do niego przekonać (w nieprzekonaniu pomógł mi mój mąż anektując czytnik na czas bliżej nieokreślony).  Cóż - trudno. Mam książek mnóstwo i nie zamierzam rezygnować z przyjemności ich gromadzenia. (Rodzino - wybacz) Niemniej jednak radosną wieść niosę - do gustu przypadło mi słuchanie audiobooków. 
Wieczorny spacer z psem do niedawna był czynnością, której - delikatnie rzecz biorąc - nie lubiłam. Teraz - smycz w rękę, telefon w kieszeń, słuchawki na uszy i ... sama przyjemność. 
Do audiobooków przekonała mnie niedostępność książki tradycyjnej pt. "Tajemnica Abigel". Sentyment do niej mam wielki z racji serialu, który z wypiekami na policzkach oglądałam brzdącem jeszcze będąc. W okresie późniejszym z zacięciem książki szukałam, jedna w żaden sposób znaleźć jej nie mogłam. Moja radość była więc przeogromna kiedy dowiedziałam się, że Wydawnictwo Bona  wznowiło tę książkę. Szaleńcza radość natomiast nastąpiła wówczas, gdy w moje ręce dostał się audiobook z "Tajemnicą..." czytaną przez Annę Nehrebecką. Z lekką taką nieśmiałością  zaczęłam słuchać. Na początku zachwytu nie było. Literek nie ma, odbiór zupełnie inny, myśli gdzieś uciekają, rąk nie ma czym zająć... jednak kiedy akcja poszła do przodu - zachwyt fanów audiobooków zrozumiałam. 
Fabułę pewno każdy zna, jako że w latach osiemdziesiątych furorę robił węgierski serial pod tym samym tytułem. W skrócie rzecz biorąc nastolatka Gina zostaje umieszczona przez ojca na pensji im. biskupa Matuli w Arkodzie. Dziewczyna nie może zrozumieć postępowania swojego ojca, jest zła i nieszczęśliwa, nie potrafi zaprzyjaźnić się z przebywającymi tam dziewczętami, próbuje nawet ucieczki. Z czasem dowiaduje się , że ojciec miał powody aby umieścić ją na tejże właśnie pensji o tak ostrym rygorze i wielu procedurach utrudniający kontakt ze światem zewnętrznym. Urzekły mnie opisy dnia codziennego,  lekcje, wspólne czytanie, problemy nastolatek i wszechmocna Abigel, (pomnik dziewczyny z dzbanem w ręku) do której dziewczęta zwracały się ze swoimi problemami. 
Historia piękna, a zakończenie zaskakujące. 
Urzekł mnie język, jakim napisana jest ta książka. Słowa płyną same, czarują i otaczają niezwykłą magią języka. Może to kwestia interpretacji p. Anny Nehrebeckiej... 
Piękna książka, pięknie przeczytana... 
Spacery z psem kontynuuję, tym razem w towarzystwie p. Magdaleny Zawadzkiej i "Wyznań chińskiej kurtyzany". 
Dodam, że przy dodawaniu okładki w tym poście naszła mnie jeszcze jedna myśl. Cudownie jest wybierać, którą okładkę książki zamieszczę na blogu :-)

poniedziałek, 5 listopada 2012

Jej portret...

Naprawdę jaka jesteś nie wie nikt....
Każdy chyba zna te słowa i tę piosenkę. Co więcej - myślę, że większość z nas kojarzy je właśnie z piosenką w wykonaniu Bogusława Meca. Piosenka znana, ponadpokoleniowa, piękna,  wzruszająca.... wiele można o niej jeszcze napisać. Trzeba jednak pamiętać, że "Jej portret" to przede wszystkim wiersz. Cudowny  wiersz Jonasza Kofty. 
Jonasz Kofta napisał wiele przepięknych wierszy, które zupełnie niedawno wpadły w moje ręce w formie tomiku poezji pt. "Jej portret. Najpiękniejsze wiersze i piosenki". 
Uwielbiam książki,  z którymi obcowanie jest przyjemnością zarówno dla ciała jak i ducha. W tym przypadku ciało to przede wszystkim oczy i dłonie, które delektują się pięknie oprawionym w zielone płótno tomikiem ze starannie wytłoczonymi literami. Do tego dochodzą sztywne kartki w kolorze jasno kremowym, tytuły  poszczególnych wierszy zaprezentowane bardzo delikatną czcionką... uczta zmysłów. 
Tyle na temat wyglądu; co do zawartości nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Piękne wiersze Kofty - zarówno te znane prawie wszystkim, jak i te nieznane, wręcz zapomniane. Ciekawe jest to, że pierwsze przewertowanie tomiku w moim wykonaniu odbyło się w poszukiwaniu... piosenek. I tu spotkało mnie ogromne zaskoczenie. Wiele piosenek (znanych mi i bardzo przeze mnie lubianych) jest właśnie autorstwa Pana Kofty. "Z Tobą chcę oglądać świat" zaskoczyło mnie zupełnie co więcej - znalazłam kilka wierszy, które śpiewane są na harcerskich imprezach. W życiu nie pomyślałabym, że słowa są tak szanownego autorstwa...
Polecam. Każdemu.


sobota, 3 listopada 2012

Kamienica przy Kruczej

 Mam ostatnio czas polskiej literatury. Kilka dni temu skończyłam "Tam, gdzie spadają Anioły" Doroty Terakowskiej. Nie była to literatura lekka i łatwa (chociaż przyjemna), postanowiłam więc literacko odpocząć. Sięgnęłam po "Kamienicę przy Kruczej i ... pokochałam ją. 
Antosia jest dziesięcioletnim, mądrym dzieckiem. Jej rodzice postanawiają odkryć przed dziewczynką ich rodzinną tajemnicę o tym, że nie są jej biologicznymi rodzicami... 
Kamienica przy Kruczej w przedwojennej Warszawie jest domem z duszą. Wszyscy mieszkańcy znają się i darzą sympatią, pomagają też sobie wzajemnie w miarę możliwości. Losy mieszkańców kamienicy przeplatają się niczym gałęzie winorośli. Kiedy nadchodzi wojna lokatorzy próbują znaleźć się w nowej rzeczywistości. Niestety nie jest łatwo. Pomału wszystkie sklepy na parterze kamienicy przestają funkcjonować (choć długo po zamknięciu działają jeszcze "od tyłu" zaopatrując tylko mieszkańców kamienicy). Mieszkańcy boją się o przyszłość swoją i swoich bliskich. Główny bohater Szymon Korblum jest Żydem, co w tamtych czasach oznaczało śmierć. Jego żona Magda wprawdzie nie jest Żydówką, ale kocha swojego męża do szaleństwa i postanawia postępować zgodnie z maksymą: "Ubi tu Caius ibi ego Caia". Wiadomo jednak, że wojennej poniewierki na pewno nie przeżyje ich maleńka córeczka...
Losy bohaterów uroczo snują się przez kartki książki. Jedni się pojawiają, inni odchodzą, giną lub po prostu  wyprowadzają się; wszystkich łączy jeden adres - Krucza 46. Określenie uroczo nie oznacza, że książka jest cukierkowa, o nie... losy wielu osób są tragiczne. Giną dzieci, zapada się schron grzebiąc ukrytych tam ludzi, przeprowadzane są łapanki i egzekucje. Poznajemy obozowe losy (nie powiem kogo), rozpacz po utracie bliskich i radość z przypadkowych, a jakże ważnych spotkań. Określenie uroczo odnosi się raczej do sposobu napisania książki. Autorka Pani Ulatowska musi być bardzo ciepłą osobą, ponieważ jej powieść jest jak piecyk. Grzeje serce czytelnika i napełnia je dobrą energią. 
Współczesna Krucza 46
Losy bohaterów (raz jednych raz drugich) czytelnik może śledzić nawet w czasach, kiedy kamienica przy Kruczej 46 przestaje istnieć. Jej lokatorzy zostają rozsypani po warszawskich betonowych osiedlach jednak nadal wspierają się i pomagają sobie wzajemnie. Oczywiście tajemnica pochodzenia Tosi szybko się wyjaśnia, pozostają jednak niewiadome losy jej rodziców. Rozwiązanie tej zagadki poznajemy na końcu książki i jest ono dość zaskakujące. 
Autorka zastosowała ciekawy zabieg literacki, dość często spotykany i bardzo przeze mnie lubiany. Zabiera nas bowiem w podróż od lat przedwojennych aż po rok 2000, jednak nie chronologicznie, a skacząc pomiędzy datami niczym w machinie czasu. Dzięki temu wiele tajemnic jest bardziej tajemniczych a inne aspekty życia bohaterów znamy jeszcze zanim się w ich życiu wydarzyły. 
Kiedy zobaczyłam okładkę książki byłam ciekawa jak naprawdę wygląda kamienica przy Kruczej 46. Niestety jest to obecnie nieciekawy budynek. Pozostaje nam wyobraźnia... 
Polecam wszystkim molom książkowym lubiącym długie jesienne wieczory z kocykiem, herbatką i dobrym - naprawdę dobrym - czytadłem. Nawiasem mówiąc nie lubię słowa "czytadło". Ma ono wydźwięk pejoratywny, a przecież nie każde czytadło to marna literatura. "Kamienica przy Kruczej" jest właśnie książką, na którą należałoby wymyślić nowe określenie znaczące tyle co "bardzo dobre czytadło". 

środa, 31 października 2012

Czytam sobie...

Każda mama, która zalicza się do "książkochłonów" marzy o tym, aby  kiedyś móc swojemu dziecku podsuwać ulubione książki z dzieciństwa i patrzeć jak z wypiekami na twarzy pochłania je z kosmiczną wręcz szybkością. Z tą myślą czytamy swoim maluchom od najmłodszych lat (a właściwie dni), dobieramy pieczołowicie właściwe lektury, próbujemy uczyć literek i stajemy na głowie aby zaszczepić miłość do słowa pisanego. I co? I nic. Jeśli dziecko nie zaskoczy, to choćbyśmy wykupili całą księgarnię - nic z tego. 
Inicjatyw zachęcających do czytania jest mnóstwo. Najbardziej znana "Cała polska czyta dzieciom" jest bardzo cenna, ale nie ma w swojej ofercie książek które zachęcają dzieci do samodzielnego czytania. Takich książek po prostu nie ma. A raczej nie było...
Pewnego dnia w moje ręce wpadły trzy przezabawne książeczki  z serii "Czytam sobie". Seria niesamowita i godna polecenia każdemu, kto chce wspierać swoje dziecię w nauce samodzielnego czytania. Książeczki podzielone są na trzy poziomy: "Składam słowa", "Składam zdania" i "Połykam strony".
Książeczka z pierwszego poziomu - dla początkujących małych czytelników - zawiera mało słów, dużo ilustracji. Wrażenie zrobiło na mnie to, jak bardzo autorzy i wydawca przemyśleli układ i dobór słów. Wszystko po to, aby jak najbardziej ułatwić maluchom obcowanie z literkami. Obrazki kolorowe, literki duże, a zdania tak rozmieszczone, że dziecko łatwo może sobie pomagać paluszkiem wodząc po literkach. (Zerknijcie na zdjęcie mojej córki. Paluszek jest zawsze w użyciu i uważam, że to bardzo dobry nawyk). Każda strona zawiera dodatkowo ramkę ze słówkiem, które jest przeliterowane. Myślałam, że moja Basia pozostawi to bez komentarza. A tymczasem przeanalizowała, przeliterowała i uznała to za kolejna atrakcję. No i ilustracje... piękne kolorowe, zachęcające do opowiadania. Miodzio! 
Książeczki z drugiego poziomu przyciągnęły moją Basię dużo bardziej. Każda strona zawiera kilka zdań i to dużo bardziej złożonych niż na pierwszym poziomie. Przedstawiona historyjka ma określoną, bardziej skomplikowaną fabułę. Tu nie chodzi  o składanie pojedynczych słówek, ale całych zdań. Książeczka zawiera nie tylko proste zdania, ale też dialogi, co dla mojej Basi było wyzwaniem. Książeczki z poziomu drugiego są również pięknie wydane. Nadal dominują ciekawe ilustracje, jednak słów i zdań jest nieporównanie więcej niż w książkach z pierwszego poziomu.
Książeczki z poziomu trzeciego nie posiadam, jednak z ciekawości zajrzałam na stronę wydawcy i znalazłam stronę poświęconą serii. Zerknijcie. Naprawdę warto!

wtorek, 30 października 2012

Kaktus na parapecie

Jak wspominacie swoje dzieciństwo? Ja wspaniale. Mieszkałam na dużym osiedlu gdzie na podwórku bawiło się mnóstwo dzieci, grałyśmy w klasy, w dwa ognie, w podchody, a nawet w noża. Niestraszny mi był granatowy fartuszek w szkole bo z dumą nosiłam na nim odznakę wzorowego ucznia. Miałam adapter z mnóstwem analogowych płyt, z rodzicami jeździłam małym fiacikiem na wakacje nad morze, miałam słynne relaksy, radiomagnetofon "Kasprzak" i wiele wiele innych przedmiotów stanowiących obecnie relikt tamtych czasów. W telewizji oglądałam "Tik - taka", "5-10-15" i "Michałki". Dawno to było? Moim zdaniem nie tak strasznie dawno. Niestety książka "Kaktus na parapecie" i reakcja mojej ośmioletniej córki wyprowadziła mnie z tego błędu.   
Jest 2009 r. Mikołaj jest typowym dzieciakiem współczesności. Komputer, telefon komórkowy, iPod, iPad i wiele innych elektronicznych gadżetów jest dla niego zwykłym wyposażeniem jego codziennego życia. Jest wiecznie niezadowolony; wszystko i wszyscy dookoła powodują u niego wybuchy gniewu. Pewnego dnia za sprawą gry komputerowej wymyślonej przez ojca przenosi się w czasie do roku 1979. Przeżywa szok i nie bardzo potrafi znaleźć się w ówczesnej rzeczywistości. W telewizji dwa programy, komputerów w domach nie ma, nie mówiąc nic o telefonach komórkowych i internecie. Dzieci na podwórku grają w kapsle, a do ich oznaczenia używają flag wyciętych z encyklopedii. (Mikołaj nie może pojąć dlaczego niszczą książkę, a nie wydrukują sobie potrzebnych flag). Z klasą jedzie na wykopki  ziemniaków, musi w szkole nosić niewygodny stylonowy fartuszek, a już stanie po nocy w kolejkach po sprzęt AGD... koszmar jakiś! Chłopiec nagle zaczyna doceniać wygody współczesności i marzy o powrocie do domu, o posiłkach przy stole (a nie przy niewygodnej ławie) i wielu innych rzeczach które kiedyś wydawały się czymś normalnym, a teraz są niedoścignionym marzeniem. 
Tyle fabuły, teraz trochę prywaty. Książkę czytywałam wieczorami mojej Starszej. Żebyście zobaczyli jej spojrzenie, kiedy zorientowała się, że czasy przedstawione w książce to czasy dzieciństwa Jej mamy! Moje dziecko patrzyło na mnie jak na obiekt muzealny. Mama, jak to nie było komputerów i internetu? To z czego ty dowiadywałaś się ciekawostek:? Naprawdę nie można było zobaczyć każdego zakątka świata (Basia jest fanką Google Earth) Jak to, JAK TO? Mama, co to znaczy, że do sklepu rzucili towar? I dlaczego Mama bohatera kupiła mu za duże spodnie? Dlaczego nie było innych? Dlaczego były takie kolejki do sklepów? DLACZEGO? 
Powiem Wam, że za każdym pytaniem mojej córki przybywało mi zmarszczek, a ja byłam coraz starsza. Jeszcze chwila i dałabym się zamknąć do gabloty muzealnej. Moje dziecko nie pojmowało wielu opisanych zdarzeń, natomiast skakała z radości kiedy usłyszała o grze w kapsle, której kiedyś na wakacjach nauczył jej Tata. I tu padło stwierdzenie: "Nie wiedziałam, że ta gra jest taka stara"... Bez komentarza.... 

poniedziałek, 29 października 2012


W listopadzie w moje ręce trafiła książka pt. "Wychowawcze czary -mary".  Przeczytałam ją dość szybko i zamiast zrecenzować odstawiłam na półkę. Po prostu mi uciekła. Z perspektywy czasu mogę napisać, że dobrze się stało. Teraz postanowiłam do niej wrócić i zachęcić rodziców do przeczytania jej. Metody zaprezentowane w tej książce są naprawdę proste i niewiarygodnie skuteczne. Gdybym napisała o niej w listopadzie byłby to suchy jej opis, a teraz jestem w stanie zaprezentować Wam moje pociechy w szponach metody zwanej "program 1-2-3".
Książka dzieli się na kilka części, które ukazują metody bezbolesnego temperowania naszych dzieci i wstawienia rodzinnego życia we właściwe tory. Pierwsza część pokazuje rodzicom cele, którym mają służyć środki. A cele są trzy: oduczenie złych zachowań, nauczenie dzieci zachowań pożądanych i wzmocnienie więzi ze swoimi dziećmi. Wyobrażacie sobie swoje dziecko, które nagle przestaje jęczeć i bez marudzenia odrabia lekcje. Albo zjada pomidora, na widok którego do niedawna dostawało odruchu wymiotnego. Świetna sprawa. Tylko jak to zrobić? O tym mówią kolejne części książki. Metoda generalnie wydaje się prosta i łatwa, a polega na odliczaniu. Gdy pociecha Ci podpada mówisz "raz", kiedy dalej nie zmienia swojego zachowania przechodzisz do "dwa", a przy "trzy" stosujesz konsekwencje. Wydaje się proste prawda? Otóż nie jest. Metodę tę stosuję od dość dawna i  napotykam na przeszkodę w stosowaniu jej - mianowicie emocje. Kiedy dzieciak wyprowadza Cię tak z równowagi, że prawie stoisz obok samej siebie trudno jest spokojnie i bez  komentarzy odliczyć do trzech. A tak właśnie powinno się to zrobić. Zapewniam - pracuję nad tym, bo warto. :-) Książka uczy też rodziców odróżniać kilka niepożądanych zachowań pociech i walczyć z nimi przy pomocy odliczania. Kontestacja (czyli kwestionowanie decyzji rodziców) przyjmuje postać nękania, złości, groźby, męczeństwa, podlizywania się i taktyki fizycznej. Strasznie brzmi prawda? Najgorsze jest jednak to, że moja ośmiolatka stosuje przynajmniej pięć z tych metod. Kiedy sobie to uświadomiłam dużo łatwiej mi było walczyć z tymi zachowaniami. Wielkiego sukcesu nie odniosłam, ale sama świadomość, że wiem, co jest grane dużo pomaga. I znowu - odliczanie jest bardzo, bardzo pomocne.
W kolejnej części książki autor pokazuje, że niektóre zachowania same się wyeliminują z naszego życia jeżeli troszeczkę zmienimy naszą codzienność. Zdaniem autora niezmiernie ważna dla dziecka (większość z rodziców o tym wie) jest codzienna rutyna. Tylko wyobraźcie sobie sytuacje, w której w ramach tej rutyny dziecko ma co wieczór wykonać 10 czynności i to najlepiej w określonej kolejności? Uświadomiłam sobie, że u nas w domu jest tak wieczorem. Książka podpowiedziała mi rozwiązanie. Ułożyłam wierszyk, który Starsza wieczorem odmawia niczym modlitwę. Skończyło się codzienne przypominanie i gonienie jej do pewnych działań. Wierszyk? Oto on:
Załóż piżamkę, kapcie do pary,
A na swój nosek włóż okulary,
Wynieś ręczniczek do łazieneczki,
A brudne rzeczy wrzuć do praleczki,
Pogaś światełko w łazience, w pokoju
I usiądź z nami w salonie w spokoju.
Powiem Wam, że działa niesamowicie!
Książka prezentuje jeszcze kilka metod, które są skuteczne w uczeniu dzieci pożądanych zachowań, np. tabelka na lodówce, na której zaznaczmy każde dobre zachowanie, a następnie za "wyrobienie normy" nagradzamy.
W ostatniej części autor pokazuje jak wzmocnić więź ze swoimi dziećmi. Wniosek nasuwa się już po kilku zdaniach: rozmawiać rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać!
"Wychowawcze czary - mary" połknęłam w dwa dni, a potem wracałam do tej książki czerpiąc pomysły na wprowadzenie zmian w naszym życiu. Starsza nie karmi regularnie psa? Tabeleczka na lodówkę. Kilka razy poniosła konsekwencje pustych misek naszego pupila i już nie zapomina.
Książka jest świetnie pomyślana. Jako swoistego rodzaju poradnik nie zaskakuje nas zwrotami akcji i miejscami może czytelnika znudzić. Dzięki rysunkom, krótkim poradom i przemyślanemu układowi tekstu w żadnej części mnie nie znudziła. Powiem więcej - rysunki i szybkie wskazówki zamieszczone co kilka stron pomagają szukać tematów i wskazówek, które akuratnie nas interesują.
Na zakończenie cytat, który zdobył moje serce: "Dwa największe błędy w dyscyplinowaniu małych dzieci popełnianie przez rodziców i opiekunów to 1) za dużo gadania 2) za dużo emocji."
I jeszcze jedno: jeżeli macie dzieciątko z różkami na głowie i setką pomysłów na minutę, które chcielibyście tak troszeczkę (tylko troszeczkę) ujarzmić kupcie minutnik kuchenny! Po co? Zapraszam do lektury...

Tam, gdzie spadają Anioły

Aniele Boży Stróżu mój
Ty zawsze przy mnie stój...
Tej modlitwy nauczyła mnie moja babcia. Do dziś pamiętam pokoik z okrągłym stołem, w którym z namaszczeniem powtarzałam te magiczne słowa. Moja córcia też zna tę modlitwę; również nauczyła ją babcia. Słowa zwykłe, a tak ważne w swoim przekazie. Bo któż nie chciałby, aby nad każdym z nas czuwała istota tak wielka, że może nas bronić przed złem. Ja bardzo bym chciała. Więcej - po lekturze książki "Tam gdzie spadają anioły" wierzę, że tak jest. 
Mała Ewa jest wyjątkowo samodzielnym i samotnym dzieckiem. Nic dziwnego. Ojciec całymi dniami ślęczy przed komputerem, matka w pracowni nieporadnie tworzy rzeźby. Mała Ewą właściwie przejmuje się tylko babcia. Pewnego dnia Ewa zauważa lecące nad domem anioły. Biegnie do rodziców z tą nowiną, jednak nikt jej nie słucha. Dziewczynka postanawia iść za aniołami. Zauważa, że biały i czarny anioł walczą ze sobą w przestworzach. Niestety biały anioł przegrywa i pozbawiony skrzydeł spada na ziemię. Na nieszczęście Ewy okazuje się, że jest to jej Anioł Stróż. Od tego momentu dziewczynka nieustannie wpada w tarapaty. W miejscowym szpitalu żartują, że właściwie mogłaby u nich zamieszkać. Żarty kończą się w chwili, kiedy okazuje się, że dziewczynka zapadła na bardzo groźną odmianę białaczki. To dzięki babci Ewy rodzina odkrywa, że Ewa straciła swojego Anioła Stróża. Rodzina zaczyna poszukiwania. Pomaga w tym białe, anielskie pióro, które wskazuje Ewie "drogę". 
Fabuła ludzka to jedno, natomiast historia anielska to zupełnie coś innego. Poruszyła mnie ona do głębi, wciągnęła i zmusiła do refleksji. Prawie w każdym domu można znaleźć obrazek z Aniołem Stróżem ,który przeprowadza dzieci przez kładkę. W tle czarne chmury zwiastują burzę, ale dzieci z ufnością maszerują wąskim mostkiem wiedząc, że pod opiekuńczymi skrzydłami nic złego im się nie stanie. Po lekturze książki spoglądam na taki obrazek zupełnie inaczej. Mam nadzieję, że rzeczywiście każdy z nas ma swojego Anioła...
Kiedy czytałam fragmenty związane z poszukiwaniem Anioła Ewy zewsząd rodziły się pytania. Czy rzeczywiście są ludzie, którzy widzieli swojego Anioła? Jak Anioły wyglądają? Na ile nasze życie jest od Nich zależne? O Matko.... 
Autorka Dorota Terakowska pokazała nam swoje wyobrażenie na temat krainy Aniołów. Ich życie wcale nie jest sielankowe - o nie! Każdy z nich ma swoje miejsce na szczeblu Drabiny i każdy chce wspiąć się po niej jak najwyżej. Im Anioł wyżej zajdzie tym większa odpowiedzialność na nim spoczywa, tym ważniejsze ludzkie istoty otacza swoją opieką. Piękny jest ten świat, a jednocześnie przerażający. Bo jeżeli rzeczywiście w świecie aniołów zdarzają się walki o władzę, to mam nadzieję, że Mój Anioł jest mocny, silny i żaden czarny anioł nie da mu rady... Trzymam za to kciuki. Za Wasze Anioły też.  

piątek, 26 października 2012

Nudzi mi się... (i przedszkolaki)

"Nudzi mi się..." - któż nie słyszał tych słów od swojej pociechy... Słowa magiczne, podnoszące mi ciśnienie i wznoszące pracę mózgu na wyżyny intelektualne. Moje dzieciaki rzadko wypowiadają te słowa, ale jak już się zdarzy, trzeba szybko kombinować, bo od "nudzi mi się" do awantury tylko krok.
Jakiś czas temu w postępowaniu moich dzieci nastąpił przełom. Po lekturze przesympatycznej książeczki "Nudzimisie i przedszkolaki" słowa te nabrały zupełnie innego znaczenia. Nudzimiś to przesympatyczny stworek z ogromnymi pluszowymi uszami, małym noskiem i zawsze dobrym humorem. Kiedy dziecko wyszepce "nudzi mi się..." one pojawiają się gotowe do harców i zabawy.
"Nudzimisie i przedszkolaki" to trzecia część przygód przesympatycznych stworków. Nie znam dwóch pierwszych książeczek, ale opowiadania z tego tomiku zdobyły serca całej mojej rodziny. Mutek, Hubert i Gusia na dobre zagościli w naszych cowieczornych czytankach. Miłe stworzenia obserwujemy zarówno w świecie dzieci jak i w ich bajkowej krainie. W przedszkolu pomagają chłopczykowi, który ma problemy z zaaklimatyzowaniem się w grupie; stworki są też przydatne w poskromieniu niejadka. Historyjki z przedszkola są bardzo ciekawe, jednak moja córcia znacznie bardziej "ukochała" historyjki, które toczą się w krainie Nudzimisiów. Poznajemy ich życie codzienne, wady i zalety. Mały czytelnik widzi, że nie tylko dzieci ale i baśniowe Nudzimisie mają problemy. 
Książka jest bardzo... edukacyjna, jednak w takim bardzo dobrym znaczeniu. Historyjki są pełne ciepłych uczuć. Troskliwość Nudzimisiów widoczna jest na każdym kroku. Dzieci z każdej historyjki mogą wyciągnąć budujące i pokrzepiające wnioski, że każdy problem jest do rozwiązania i nie ma sytuacji bez wyjścia. 
Jak zawsze Wydawnictwo Skrzat zadbało o bardzo pozytywny wizerunek książeczki. Twarda oprawa, grube kartki, ciepłe kolory i dużo ilustracji sprawiają że maluchy studiują książeczkę z wielkim zainteresowaniem. Są takie miejsca gdzie ilustracja jest rozmieszczona aż na dwóch stronach. Są one piękne i naprawdę niesamowite. 
 Podsumowując - jest to świetna lektura na długie jesienne wieczory. Polecam każdemu małemu czytelnikowi.  

wtorek, 16 października 2012

Franek i duch drzewa

Książki dla dzieci mają często przesłanie. Bądź grzeczny, myj ręce, słuchaj starszych i tym podobne prawdy, które często prawym uchem wchodzą, a lewym szybko wychodzą. Ostatnio trafiłam na książkę po lekturze której, moja córka zupełnie inaczej patrzy na przyrodę. Dotarło do ośmioletniej główki, że rośliny też żyją, co więcej - należy o nie dbać. Przesłanie mocne i należące do tych, które na szczęście w głowie pozostają i procentują. 
Franek wraz z rodzicami i siostrą Hanią mieszka w domu z ogrodem. Ogród jest oczkiem w głowie całej rodziny. Kiedy więc rośliny zaczynają umierać, a ptaki omijają ogród szerokim łukiem, rodzina Franka nie kryje zmartwienia. Mama z tatą przywołują na ratunek najlepszych ogrodników, a tymczasem Franek... szuka przyczyn w zaczarowanym świecie kryjącym się za winoroślą. Tam wraz ze swoimi przyjaciółmi prowadzi walkę z ogromnym i groźnym Drzewiejem. Szpaki Hubert i Lenka, Myszka Kubuś i wiewiórka Basia dzielnie pomagają Frankowi i kibicują w walce z Drzewiejem. Po pewnym czasie okazuje się, że z Drzewiejem nie trzeba walczyć, ale wystarczy go zrozumieć. Kiedy Franek poznaje historię drzewnego demona zaczyna pojmować, że Drzewiej jest po prostu nieszczęśliwy. Zamiast walczyć postanawia mu pomóc. Więcej nie zdradzę. Dodam tylko, że ogród został uratowany, a miasteczko Franka wzbogaciło się o piękne, rosłe, ogromne drzewo. 
Historia jest naprawdę świetna. Nie jestem polonistą ani specjalistą od literatury dziecięcej, wystarczyła mi jednak reakcja mojej córki. Z zapartym tchem kibicowała Frankowi i jego przyjaciołom, a Drzewiej budził w niej najpierw nienawiść, a potem współczucie i żal. Nierzadko moja ośmiolatka odczuwała też lęk przed stworami, które wchodziły w skład armii Drzewieja. Wampikory, czy też Łuponie są naprawdę groźne, a ostateczną walkę z armią musiałam rozłożyć na dwie części, ponieważ w trakcie czytania moje dziecię zaczynało mieć oczy niczym przerażona łania. Oczywiście dobro zwycięża, niemniej jednak nie było łatwo. 
Przesłanie ekologiczne książki jest mocne, proste i docierające do samego dna małych serduszek. Wampikory to stwory, które zdzierają korę z drzew, łuponie na końcu swojej trąby mają młotek, którym niszczą drzewa. Dzieci bardzo szybko dochodzą do wniosku, że takich działań w stosunku do drzew nie należy powtarzać. 
 Książka należy do tych, które warto mieć na swojej półce. To nie jest ckliwa, różowa historyjka, ale powieść z zacięciem. Tu jest walka dobra ze złem, prawdziwa wojna o przetrwanie, straszna armia złych stworów. Co ciekawe, autor wszystkie zdarzenia opisuje barwnym ciepłym językiem, który koi przestraszonych małych czytelników. Panie Leszku - moje gratulacje za taki dobór słów, który porywa czytającego. 
Jak to zwykle w książkach "Skrzata" bywa, forma książki jest przemyślana i trafiona w dziesiątkę. Twarda oprawa i ładny papier to nie wszystko. Przeważają czarno-białe ilustracje, które są dość mocne w przekazie. Są też kolorowe obrazki - piękne i ciepłe. Wszystko to składa się w przepiękną powieść o ważnych sprawach. 
Dodam tylko, że na osiedlu, na którym mieszkam zdarzają się nietoperze. Po lekturze "Franka..." moja córka nie boi się ich, co więcej - mam wrażenie że gdyby mogła to założyłaby dla nich karmnik. Dlaczego? Zapraszam do lektury... 

sobota, 6 października 2012

Słowotwórstwo Młodszego, część... nie pamiętam która :-)

Pomiędzy jednym deszczem a drugim, zabrałam Młodszego i psa na krótki spacer. Jak to po deszczu na chodnik wypełzły ślimaki. Większe, mniejsze, w skorupkach i bez... wiem jedno, było ich dość sporo. Niektóre pomalutku dążyły do celu, inne nie wytrzymały nacisku i leżały rozpłaszczone butem lub kołem. Na widok takiego martwego ślimaka Młodszy stwierdził:
Patrz mama! ŚLIMAK SIĘ ROZŚLIMALIŁ...

środa, 3 października 2012

Spójrz mi w oczy i książka - pociąg


Są takie książki, które można opisać słowami popularnego wierszyka Juliana Tuwima "Lokomotywa". To książki pociągi, w których akcja rozwija się "powoli i ociężale", co wcale nie znaczy, że nudno. W pewnym momencie następuje szarpnięcie i książka "gna coraz prędzej i dudni i stuka, łomoce i pędzi...".   Przy takich książkach trudny jest początek, ale jak już się go pokona, to książka zostaje w myślach na długo. Często na całe życie. 
Ellen Glesson jest dziennikarką samotnie wychowującą chłopca imieniem Will. Poznała go w szpitalu kiedy ten porzucony przez rodziców walczył o życie. Ellen pokochała malucha i postanowiła go adoptować. Po przejściu procedury adopcyjnej żyli we dwójkę długo i szczęśliwie... aż do dnia, kiedy Ellen wyciągnęła ze skrzynki pocztowej ulotkę informującą o zaginionych lub porwanych dzieciach. Z jednego ze zdjęć patrzyła na nią twarz jej synka. Szok, przerażenie, zagubienie, niewiara w to, co mogło okazać się prawdą. Ellen stanęła na wysokości zadania choć wybór był etycznie trudny. Przecież jeżeli to prawda, że jej mały synek Will wcale nie jest Willem, to oznacza, że gdzieś tam żyje kobieta, która dzień po dniu, godzina po godzinie rozpacza, tęskni i szuka. Ellen próbuje sama rozwikłać zagadkę nie spodziewając się, że na końcu tej podróży czeka na nią dziwna i mroczna tajemnica, która będzie kosztowała wiele zarówno Ją jak i małego chłopca. 
Książka jest świetna. Czyta się ją łatwo, choć przecież mówi o niełatwych sprawach, trudnych dylematach i ludzkiej tragedii. Autorka jest mistrzynią pióra, słowa i wszystkiego tego, co pozwala zgrabnie i ciekawie przelać myśli na papier. Główne postacie zarysowane są mocno i stanowczo. Ellen jest silną i twardą kobietą. Will przemiłym i otwartym dzieckiem, nawet opiekunka Willa to osoba z dobrze przedstawioną osobowością.Czytelnik bez wahania rzuca się w wir wydarzeń i z zaciśniętymi kciukami kibicuje Ellen w walce o syna, nawet jeżeli nie do końca popiera jej czyny. Więź między matką a synem jest tak silna i magnetyczna, że nawet najgorsze wybory znajdują tu uzasadnienie. 
Rzadko zdarza mi się czytać książkę do późna w nocy. Najczęściej zasypiam po kilkunastu stronach. "Spójrz mi w oczy" skończyłam czytać przed trzecią nad ranem, a potem jeszcze nie mogłam zasnąć przez kłębiące się myśli. Myślę że lepszej zachęty nie trzeba. 
I ta magnetyzująca okładka...  

wtorek, 18 września 2012

Strażacy w akcji !!!

Każdy chłopiec prędzej czy później przechodzi etap strażaka lub policjanta. Każdy, bez wyjątku. U mnie w domu od dłuższego czasu króluje temat strażaka. Mamy wóz strażacki, mamy klocki Duplo tematycznie związane ze strażą, w telewizorze króluje "Strażak Sam", a na dywanie i w salonie znaleźć można całe mnóstwo książek o strażakach. Są banalne książeczki o Strażaku Samie, ale są również takie, które uwielbia zarówno Młodszy jak i reszta rodziny. 
Pierwszą książką, którą polecam małym fanom straży pożarnej to "Strażacy w akcji". Książka bardzo ładna i wyjątkowo atrakcyjna dla małych rączek. Duże sztywne strony i wspaniałe szczegółowe obrazki przyciągają  uwagę i wzrok malucha na dłuższy czas. Książka może być także przyczynkiem do ciekawych rozmów z dzieckiem. Na każdej stronie znajdują się dwa okienka, które kryją odpowiedź na pytanie zadane na głównym obrazku. W jaki sposób strażacy poruszają się po śniegu? Gdzie śpią strażacy? Skąd czerpią wodę? Do czego służy rura z tlenem? Na te wszystkie pytania można bez trudu udzielić odpowiedzi i to w bardzo ciekawy sposób. Każdy maluch z ogromną ciekawością zajrzy do okienka i ze świecącymi oczkami będzie słuchał odpowiedzi. A ile frajdy w odkrywaniu skarbów pod kawałkiem tekturki! Niezapomniane przeżycie i dla małego strażaka i dla mamy również. 
Książka służy raczej do oglądania dlatego też ilustracje w niej zamieszczone są naprawdę staranne i szczegółowe. Mój mały strażak wertuje książeczkę czwarty dzień i za każdym razem odkrywa coś nowego. Szkoda że książka ma tak mało kartek (z okładką jest ich zaledwie 7) jednak zważywszy na wiek potencjalnych czytelników okazuje się, że objętość książeczki jest wystarczająca. 
W naszym domu króluje jeszcze jedna książeczka o strażakach również Wydawnictwa Olesiejuk. Powiem Wam, że to dopiero jest cudo! Książka jest podzielona na kilka działów. Jeden opowiada historię ognia, inny pokazuje sprzęt i pojazdy strażackie, jeszcze inny pokazuje różnorodność sytuacji, w których pomoc strażaka może okazać się przydatna. Ilustracje w tej książce są bardzo szczegółowe jest ich dużo i są naprawdę niebanalne. Każda ilustracja jest porządnie podpisana, co więcej - opisy ilustracji często zawierają naprawdę przydatne informacje. Na przykład każdy zainteresowany może obejrzeć jak przez lata zmieniały się wozy strażackie, możemy poznać różne stroje i kombinezony w zależności od zagrożenia, możemy również pooglądać, z jakich maszyn korzystają strażacy w razie zagrożenia.
Książeczek z tej serii jest bardzo dużo. U nas na razie królują Strażacy, ale na półce na swoją kolej czeka Boże Narodzenie. Na pewno za kilka miesięcy będzie jak znalazł...

niedziela, 16 września 2012

Natalii 5

Uśmiałam się jak norka przy czytaniu tej książki. Olgę Rudnicką bardzo polubiłam po lekturze "Lilith" oraz "Cichego wielbiciela", ale "Natalii 5" na zawsze podbiło moje serce. Książka zabawna, a jednocześnie w swojej treści bardzo przemyślana. Lekki kryminał z mocnym żartem sytuacyjnym. Nie chciałabym tym porównaniem nikogo urazić, jednak odważę się powiedzieć to głośno: Rośnie nam godna następczyni Pani Joanny Chmielewskiej! A właściwie to już urosła i dojrzała... 
Oto pięć kobiet. Każda z nich ma na imię Natalia. Każda z nich ma tego samego ojca, jednak nigdy się nie spotkały i nie wiedzą o swoim istnieniu. Dopiero śmierć ojca i jego testament doprowadzają do spotkania u notariusza. Pan notariusz widząc pięć kobiet, którym ma do zakomunikowania nowinę o pozostałych siostrach jest naprawdę przerażony. Wszystkie Natalie to kobiety z temperamentem, które nie dadzą sobie w przysłowiową kaszę dmuchać. Po przeczytaniu testamentu okazuje się, że odziedziczyły wielki dom i sporo gotówki na koncie. Dom kryje w sobie niespodziankę, skarb i tajemnicę. Wszystkie kobiety postanawiają się tam wprowadzić, aby mieć na oku pozostałe cztery dziewoje. Poszukiwania skarbu i pomysły w tej materii rodziły u mnie salwy śmiechu, a relacje damsko - męskie (ze strony męskiej wystąpili głównie sympatyczni policjanci) były przedstawione przez autorkę z zaciętym smaczkiem, który bardzo mi odpowiadał. 
Autorka bardzo dobrze poradziła sobie z przedstawieniem pomysłu na fabułę. Kiedy zaczęłam wciągać się w wymyślną intrygę bałam się, że mocno mnie ona rozczaruje. A tymczasem ... voila! Mocny pomysł spotkał się z jeszcze mocniejszą jego realizacją. Autorka nie tylko barwnie i lekko przebrnęła przez intrygę, ale do tego dała radę zaskoczyć czytelnika świetnym zakończeniem. Mój szacunek dla młodego, a jednocześnie tak bardzo dojrzałego umysłu Pani Olgo!
I teraz śmietanka powieści - główne postacie. Jest pięć Natalii - każda inna, a jednocześnie każda pyskata, gadatliwa i zdająca sobie sprawę z własnej wartości (może z jednym wyjątkiem :-)). Wierzcie mi - pomysły dziewczyn są nieziemskie, a ich realizacja bez wątpienia szalona. Ja osobiście największą sympatią darzyłam typ Matki - Polki, ale pozostałe też jej nie ustępowały. Początkowo te wszystkie Natalie mieszały mi się jak warzywa w zupie, jednak w pewnym momencie autorka pomaga czytelnikowi uszeregować postacie i wszystko dalej idzie jak po maśle. 
Podsumowując- świetna książka, dla której warto spędzić kilka godzin w fotelu. Dodam tylko, że po jej lekturze ogołociłam bibliotekę z utworów Pani Olgi Rudnickiej i obecnie odbywa się rodzinne czytanie. 
Warto!

poniedziałek, 10 września 2012

Rodzaje misek czyli słowotwórstwo Młodszego

Młodszy otrzymując do spożycia posiłki sypkie (patrz: vibovit, oranżadka w proszku lub kulki czekoladowe do pochrupania) domaga się zawsze wsypania ich do miseczki. Ostatnio otrzymał do łapek kulki w miseczce szklanej, a nie ukochanej plastikowej rodem z Ikei. Szczerze mówiąc dając mu kuleczki po prostu zagapiłam się i nie pomyślałam o możliwych konsekwencjach. Młody patrząc na mnie zmarszczył brwi i stwierdził:
Mama! Ja chcę kulki w miseczce plastikowej, a nie takiej ZBITKOWEJ!

czwartek, 6 września 2012

Maks wędruje do...

Z lekkim opóźnieniem ale lepiej późno niż wcale. Zgodnie z wyborem mojej córci - którego zasady są bardzo skomplikowane - Maks wędruje do Martyny.
Czekam na adres do wysyłki

niedziela, 2 września 2012

Dinozaury 3D

Książki dla dzieci w głównej mierze służą do czytania. Są też takie, które zaprzątają malucha rączki (kolorowanie, malowanie, wycinanie itp) Istnieje też trzecia kategoria: to książki, dzięki którym w głowach pociech rodzą się pytania. Setki. Tysiące. Dinozaury 3D zaliczam do trzeciej kategorii. 
Książeczka jest objętościowo niewielka, jednak bardzo interesująca. Oczywiście na pierwszym miejscu są obrazki 3D przedstawiające dinozaury. Dzięki okularkom dołączonym do książki obrazki można oglądać wiele, wiele razy z takim samym zaciekawieniem Wierzcie mi - robią wrażenie. Ogromne potwory, które wysuwają głowy z poszczególnych kartek, brrrr... Moja Starsza "ukochała" jeden obrazek, na którym wielki dinozaur goni mniejszego ewidentnie z zamiarem pożarcia. Kiedy oglądamy grafikę przez okulary mamy wrażenie, że ten maluch zaraz wyskoczy z książeczki prosto na nasze kolana. Naprawdę warto to zobaczyć. 
Kiedy już mały czytelnik znudzi się dinozaurami w formie graficznej może wykonać kilka zadań o tych stworach. Dla każdego coś miłego. Mamy łączenie cieni z postaciami, labirynty, zadania matematyczne (proste oczywiście, aby opornych czytelników nie zniechęcić). Hitem dla moich dzieci jest wkładka zawierająca naklejki z postaciami dinozaurów. Naklejek jest kilkadziesiąt, a mimo to w domu o każdą z nich toczona jest walka. To właśnie naklejki są przyczynkiem do tysięcy pytań podających z ust Starszej. Jaki jest duży? Co on jadł? Czy szybko biegał? Czy to, że stoi na dwóch nogach znaczy, że chwytał jedzenie w przednie łapki jak wiewiórka? Litości... Wierzcie mi - wiedza, którą zdobyłam przez ostatnie dni o dinozaurach przewyższa wszystko, czego się o nich dowiedziałam na podstawowym etapie mojego nauczania. 
Książeczka jest niesamowitym przyczynkiem do dyskusji. Każda pociecha widząc paszczę (oczywiście 3D) zada setki pytań. Przecież potwora należy oswoić, a najłatwiej to zrobić z mamą i książką na kolanach. Dinozaury 3D świetnie się do tego nadają.
Wydawnictwo Olesiejuk nie poprzestało na dinozaurach. W serii ukazały się jeszcze trzy inne książeczki: pojazdy, robaki i koparki. Oczywiście Młody marzy o koparkach, a Starsza o robakach. A ja zastanawiam się, czy aby zdobywanie szczegółowej wiedzy o robakach i koparkach nie przerośnie mojej cierpliwości...