wtorek, 29 grudnia 2020

Polowanie na potwory

Lektura książek dla dzieci młodzieży jest dla mnie czystą przyjemnością. Najczęściej powieści te są emocjonalnie nieskomplikowane, pełne przygód i ze szczęśliwym zakończeniem. Przyjemność z czytania jest jeszcze większa, kiedy wiem, że gdzieś czeka na mnie ekranizacja książki. Często jest tak, że ekranizacja zachwyca, czego dowodem może być „Tajemniczy ogród”, czy „Enola Holmes”. W przypadku „Polowania na potwory”, książka bije ekranizacje na głowę; jest po prostu nie do przebicia. 
Kelly to rudowłosa nastolatka, która marzy o uczestnictwie w letnim obozie jeździeckim. Niestety to dość droga impreza, dlatego Kelly chwyta się każdej dostępnej pracy, próbując samodzielnie zarobić na letni wypoczynek. Okazuje się jednak, że koszenie trawników i wynoszenie śmieci, to zbyt mało intratne zajęcia. Postanawia więc zostać opiekunką do dzieci. Pierwsza oferta, jaka dociera do Kelly, to opieka nad dzieckiem w helloweenowy wieczór. Kelly nie jest zbyt popularna w swojej szkole, dlatego bez większego żalu postanawia zaopiekować się dzieckiem rezygnując z organizowanej przez młodzież imprezy. 
Szybko okazuje się, że opieka nad dziećmi nie należy – wbrew pozorom – do najłatwiejszych zadań. Pod łóżkiem czają się potwory, które nie tylko straszą dzieci, ale nawet je porywają. Kelly musi odzyskać podopiecznego nim jego rodzice wrócą do domu. Dziewczyna czuje się bezradna, ale szybko okazuje się, że w walce z potworami nie jest sama. Odzyskanie Jacoba staje się wyzwaniem nie tylko dla niej, ale też głównym zadaniem profesjonalnych babysisterów, którzy są mistrzami w swoim fachu. 
Powieść okazała się świetna. Bardzo ciekawie napisana, pełna zwrotów akcji i niespodziewanych zdarzeń. Urzekły mnie potwory, które zostały opisane z niesamowitą dokładnością. Każdy z nich jest stworem godnym uwagi. Zresztą pióro autora jest wyjątkowo plastyczne, dzięki czemu stworzony przez Niego świat w trakcie czytania otula czytelnika mrokiem i nastrojem ponurej, listopadowej nocy. Niesamowite wrażenie i choć jestem dorosła, podczas lektury ciągle wydawało mi się, że coś siedzi pod łóżkiem. 
Na szczęście w książkach dla dzieci każde zło musi mieć przeciwwagę czyniącą dobro. W przypadku tej książki to klan Babysisterek, który jest świetnie zorganizowany i prężnie działający. Mają sporo wynalazków i gadżetów, które skutecznie pozwalają walczyć z ciemiężcami maluchów. 
Tak jak książka zaskoczyła mnie pozytywnie, tak ekranizacja bardzo mnie rozczarowała. Po pierwsze, nie spodziewałam się, że Kelly, która w książce jest rudowłosą nastolatką, w filmie będzie grana przez przesympatyczną mulatkę. Absolutnie nie mam nic przeciwko, ale jeżeli przez całą lekturę przed oczami masz bladą, chudą rudowłosą pannicę, to trudno przestawić się na odbiór pucołowatej dziewczyny z warkoczykami zamiast loków. Poza tym, film – w porównaniu z książką – jest płaski i absolutnie nie oddaje klimatu powieści. Wiem, że to trudne, ale np. w przypadku Enoly Holmes się udało. Tu absolutna klapa. Zacznijcie więc kochani od lektury książki i na tym poprzestańcie. Zostanie wam w głowach świetna powieść, w której mnóstwo się dzieje i – jak to zwykle w książkach dla młodzieży bywa – dobro zwycięża.

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Królowie Bajek. opowieść o legendarnym studiu filmów rysunkowych

Dawno, dawno temu czytałam biografię Walta Disney‘a. Z książki wynikało, że to był marzyciel i idealista, który nie zawracał sobie głowy przyziemnymi sprawami. Do tego miał szczerych i oddanych pracowników dbających o to, aby szefa za bardzo nie poniosła wyobraźnia. Kiedy czytałam książkę pt. "Królowie bajek..." nieodparcie miałam wrażenie, że gdyby studio powstało w innym kraju i innym czasie, odniosłoby wielki sukces. Może nie taki duży, jak wytwórnia Walta Disney'a, ale na pewno porównywalny. Tymczasem szarość komunistycznego kraju uporczywie podcinała skrzydła twórcom studia i nie pozwalała wypłynąć na szerokie wody. Ale i tak dali radę. 
Niewątpliwie do lektury zachęciło mnie nazwisko współtwórcy książki, Leszka Talko. To nazwisko jest gwarantem tego, że książka nie będzie nudna. Pan Leszek ma takie pióro, że instrukcja obsługi pralki w jego wykonaniu zachwyci niejednego. Literatura faktu kreślona słowem Pana Talko jest po prostu ciekawa. I rzeczywiście losy studia filmów rysunkowych w Bielsku-Białej przedstawione są w taki sposób, że książkę czyta się niczym dobrą beletrystykę. Mało jest dat i formalności, za to dużo ludzi i zwykłego życia, jeżeli tylko życie w komunistycznej Polsce można nazwać zwykłym. 
Zaczyna się dość zwyczajnie, a mianowicie od ogłoszenia w lokalnej gazecie, które informuje, że Zdzisław Lachur - założyciel studia - zaprasza utalentowanych rysowników do współpracy. I już pierwsze nazwisko powala na kolana, bo któż nie zna Władysława Nehrebeckiego - twórcy Bolka i Lolka? Za nim przychodzą inni zdolni i młodzi, którzy próbują tworzyć coś pięknego. Niestety szara codzienność dość szybko ściąga ich na ziemię. Na początku młodym rysownikom brakuje niemal wszystkiego. To, że nie ma pieniędzy to stan permanentny, jednak brakuje również miejsca na pracownię, podstawowych przyborów do rysowania i malowania, brakuje po prostu wszystkiego. Na szczęście młodzi twórcy nie poddają się i krok po kroczku pokonują przeciwności losu. Dzisiejszy czytelnik traktuje walkę z tymi brakami trochę jak przygodę. Im więcej przeszkód tym perypetie studia ciekawsze. Pamiętać jednak trzeba, że często walka ta była dla studia walką o byt i przetrwanie. 
Im dalej w las, tym większe sukcesy odnoszą kreskówki wychodzące spod ołówków pracowników studia. Bolek i Lolek, Reksio czy też Błękitny Rycerzyk wędrują poza granice kraju i z powodzeniem cieszą dzieci niemieckie, czechosłowackie, greckie, a nawet japońskie. 
W książce przedstawiono sylwetki największych rysowników studia, ich plany, rodziny i marzenia. Poznajemy tworzenie kreskówek od kuchni - od pomysłu, aż po udźwiękowienie. Czytelnik zaczyna rozumieć, że to, co w dzisiejszych czasach nazywamy normalnością, wtedy nie istniało. Trzeba było liczyć się z cenzurą, trudnościami życia codziennego i brakami w zaopatrzeniu. Mimo to, z pasją tworzyli kolejne animacje wyświetlane głównie jako Dobranocki. Dzieciaki z uśmiechem na twarzy, o godzinie 19:00, zasiadały przed telewizorami, aby poznać kolejne przygody Bolka i Lolka. Pamiętam, jak się cieszyłam, kiedy pojawiła się Tola! To było naprawdę coś. 
"Królowie bajek..." to wspaniała książka, napisana z pasją i zaangażowaniem. Trochę smutna, bo – jak wszyscy wiemy - studio nie przetrwało. Może inaczej - przetrwało, ale w szczątkowej formie. Dopiero teraz Bielsko-Biała zrozumiała, co straciła, a wraz z nią cała Polska. Muzeum i możliwość zwiedzenia pomieszczeń studia to trochę mało. Niestety walka o prawa majątkowe skutecznie zaprzepaściła nadzieję na powrót polskiej animacji z tą charakterystyczną kreską. 
Przepięknie wydana, kolorowa i pełna ilustracji książka, ciesząca merytorycznym podejściem do tematu i świetnym piórem L. Talko, to naprawdę rewelacyjny pomysł na prezent.



czwartek, 17 grudnia 2020

Melodia mgieł dziennych

Jeżu kolczasty, kto skrzywdził tę powieść taką okładką? Koszmarki graficzne w niebiesko – różowo – "majtkowym" kolorze... To straszne, bo książka jest rewelacyjna, tylko pierwszy odbiór przedziwny. To kolejny dowód na to, że nie można oceniać smaku cukierka po papierku, a książki po okładce. Nie zgadzam się też z zaszufladkowaniem tej powieści jako książki dla kobiet. To, że bohaterki są płci żeńskiej nie oznacza, że panom się nie spodoba. "Melodia..." to książka dla każdego, bez względu na płeć, kto lubi śledzić uczuciowe burze i nawałnice.  
Es - która prowadzi w powieści narrację - jest bardzo zdolną artystką. Pisze teksty piosenek, śpiewa, komponuje. Wydawałoby się, że jest na prostej drodze do sławy i sukcesu. Nic bardziej mylnego. Jej kompleksy i niskie poczucie własnej wartości powodują, że zamiast błyszczeć na scenie, staje się coraz bardziej niewidzialna. Powoli jej serce i dusza przechodzi na inną osobę, którą poznała na przesłuchaniach. To młoda artystka, Melodia, która jest zupełnym przeciwieństwem Es. Mocna, silna i energetyczna powoli przejmuje z Es wszystko, co dobre. Kiedy Melodia wspina się na szczyty sławy, Es gaśnie i znika. W utrzymaniu własnego ja nie pomaga Es fakt, że została menadżerką artystki. Teraz Melodia bez wyrzutów sumienia przejmuje i wykonuje wszystko to, co Es stworzy Wspina się na szczyty list przebojów i tam delektuje się światłem reflektorów. Niestety pod tym światłem i brokatem kryje się słaba, uzależniona od używek, kobieta, która po bliższym poznaniu okazuje się całkowicie bierna i nijaka. 
"Melodię mgieł dziennych" poczyniła młoda, bardzo wszechstronna artystka, Marta Bijan. Autorka odniosła sukcesy w wielu strefach życia i wszystko można o niej powiedzieć tylko nie to, że jej sztuka jest nijaka. Ta książka jest tak przepełniona emocjami, że aż się z niej wylewają. Na pewno nie zachwyci każdego, ja jednak czytałam ją z wielka przyjemnością. To bardzo melancholijna i smutna książka, pełna przenośni i retrospekcji. Nie można było przemknąć przez nią jak przez większość "czytadełek" Tu czytelnik już na pierwszych stronach powieści dostaje emocjami po głowie i nie może liczyć, że dalej będzie łagodniej. Nie. Dalej jest tylko gorzej. Czytelnika frustruje nijakość Melodii i bierność Es. Jedna żyje na plecach drugiej i trudno taką sytuacje zaakceptować. Z powieści bije smutek i żal, że bohaterki nie mogą wysupłać się z tej sieci uzależnień. To poczucie zagubienia potęguje jeszcze sposób pisania autorki, która często używa retrospekcji, przez co powieść wydaje się chaotyczna i bałaganiarska. Ja jednak uważam, że wcale tak nie jest. Dla powieści ważniejsza jest kolejność ukazywania uczuć, ich narastanie i tłumienie, niż porządek i chronologia. To właśnie przez to skakanie po życiu dziewczyn odnosimy wrażenie zagubienia i smutku. Dobrze, że chociaż zakończenie niesie ze sobą nadzieję. 
Jeżeli macie ochotę na spróbowanie zupełnie innej literatury niż ta, która nosi przydomek lekkiej, łatwej i przyjemnej to sięgnijcie po "Melodię mgieł dziennych". To dawka zupełnie innej przyjemności, która pozostanie w Was na bardzo długo. Warto. 

Służąca

"Służąca" to książka dziwna, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mroczna i tajemnicza. Wyciąga z czytelnika dość mroczne pokłady duszy i nicuje ją na wskroś. Okładka idealnie oddaje klimat tej powieści. Niby toczy się w realnym świecie, ale wszystko jest w nim postawione do góry nogami. Poczynając od głównej bohaterki, a na rozwiązaniu zagadki kończąc. W pełni zasługuje na miano bestselleru
Julia jest młodą dziewczyną, która odnalazła w sobie talent do... sprzątania. Matko jedyna, gdyby moja córka odnalazła w sobie talent do sprzątana i jej jedyną ambicją byłoby wycieranie kurzu w biurach i obcych domach, szybko poszłabym z nią do psychologa. Tymczasem w książce ukazane jest to jako coś zupełnie normalnego. Jedni grają na skrzypcach inni są świetnymi mówcami, a jeszcze inni świetnie odkurzają. Kiedy się zorientowałam w talentach bohaterki wiedziałam, że to nie będzie zwykła książka. I miałam rację. 
Julia pewnego dnia trafia do willi Państwa Borewskich. Piękny dom, którego mieszkańcy wyglądają na szczęśliwych. Mikołaj Borewski z powodzeniem prowadzi praktykę adwokacką a jego żona spełnia się, będąc żona i macochą Kacpra – młodego, odnoszącego sukcesy pisarza. Z pozoru wszystko wydaje się idealne i pewnie tak by było, gdyby nie pewna rysa na charakterze Pana domu. Otóż uwielbia on wszystko, co związane jest z epoką średniowiecza. Nie ogranicza się jedynie do rekonstrukcji bitew i organizowania uczt. Chciałby również służącą z tamtych czasów – spokojna i spolegliwą. Julia podczas pierwszej rozmowy otrzymuje propozycję zamieszkania w willi. Stanowczo odmawia; wówczas Borewski, szantażując dziewczynę - przymusza ją do tego. Kiedy Julia wprowadza się do willi zaczyna się jej koszmar. Wiadomo przecież, kim (lub czym) była służąca w średniowieczu. Julia pracuje ponad siły ciągle bojąc się o swoje życie. Jej strach potęguje szafa, w której odnalazła napis wyryty w ścianie przez poprzednią służącą Joannę. Teraz już wie, że każdy dzień w tym domu może być jej ostatnim. Jedyna nadzieja w synu gospodarza, Kacprze, który wydaje się być po stronie Julii. Ale czy na pewno? 
Powieść jest wyjątkowo klimatyczna. Smoliście mroczna i zakręcona. Autorka bardzo sprawnie manipuluje głównymi bohaterami, co rusz wyprowadzając czytelnika na manowce. W pewnym momencie nie wiedziałam już, kto jest dobry, a kto zły. Komu ufać, a kogo omijać z daleka. Pewne było jedynie, że Mikołaj jest chory psychicznie i właściwie należy mu pomóc, choć on sam broni się przed tym zaciekle. Z oceną matki już jest dużo większy kłopot. Niby pomaga Julii, ale jej pomoc najczęściej obraca się przeciw dziewczynie. Jest skryta i przebiegła. Właściwie nigdy nie wiadomo, czego się po niej spodziewać. A Kacper? Ten to już jest jedną wielką zagadką. Niby stoi po stronie Julii, ale przez całą książkę miałam wrażenie, że zależy mu na krzywdzie Julii. To dawało tematy do pisania a on - jako młody pisarz - potrzebował bodźców... 
Zakończenie zaskakuje nieziemsko. Fabuła nagle skręca o 180 stopni i już nie wiadomo, w kim szukać wroga a w kim przyjaciela. Szkoda, że tak szybko sprawa się wyjaśniła To było trochę jak jazda na kolejce górskiej. Wolny podjazd, który tylko wzmagał napięcie, a potem fiuuu… i już wszystko wiadomo. Wolałabym jednak chwilkę się podelektować rozwiązaniem zagadki a tu bum i już. 
Wiem, że autorka poczyniła jeszcze kilka książek. Jeżeli są tak samo klimatyczne jak „Służąca”… nic tylko czytać.