Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Amber. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Amber. Pokaż wszystkie posty

piątek, 4 marca 2011

Złoto Spartan

Lubię dobrą sensację. Książka sensacyjna w moim przekonaniu składa się w jednej części z dobrej zagadki, w dwóch częściach z inteligentnych bohaterów, którzy umiejętnie wprowadzają swoje myśli na trop tajemnicy, a w kolejnej części z misternie utkanej fabuły, która pomalutku wciąga czytelnika powodując, że jego mózg zaczyna parować. Wisienką na torcie jest wielowątkowość mistrzowsko łącząca się w jeden wątek prowadzący do rozwiązania zagadki.  Tak właśnie. To by oznaczało, że dobra sensacja składa się z czterech części i wisienki. "Złoto Spartan" to taka "prawie" dobra sensacja... bez wisienki...
Ale od początku. Remi i Sam Fargo są bogatymi poszukiwaczami skarbów. Są bogaci dzięki temu, że znaleźli się we właściwym czasie na właściwym miejscu i teraz w spokoju mogą oddać się swojej pasji, jaką jest poszukiwanie skarbów. W trakcie jednej ze swoich wypraw trafiają na niesamowitą pamiątkę z historii, a mianowicie... butelkę wina, a raczej jej szczątki. Owa butelka krok po kroku, ślad po śladzie wiedzie bohaterów do rozwikłania zagadki i oczywiście do skarbu. Żeby nie było za łatwo na planie pojawia się czarny charakter, który wraz z bandą złych ludzi uporczywie stara się przeszkodzić głównym bohaterom w rozwikłaniu tego, co zawikłane. Oni jednak niczym, James Bond (do potęgi oczywiście) przy wsparciu kilku równie uczciwych i pogodnych osób prą do przodu, odkrywając poszczególne częśći zgadki. Oczywiście zwycięża dobro pokonując zło... i żyli długo i szczęśliwie. 
Książkę czyta się bardzo dobrze. Napisana jest językiem prostym, bez udziwnień, nie pozostawia miejsca na domysły. W innym rodzaju literatury to jest może plus, ale czy na pewno w książce sensacyjnej? Pomimo tego, że przedstawiona historia jest bardzo ciekawa, to autor przedstawił ją tak, jakby czytelnik nie wyszedł jeszcze ze szkoły podstawowej. Taki pędrak nie umie samodzielnie czytać między wierszami, dlatego należy przez karty książki prowadzić go za rękę i na bieżąco rozpraszać wszelkie  rodzące się w łepetynce  wątpliwości. I tu niestety książka mnie rozczarowała. Świetna historia i naprawdę niezły pomysł został zniweczony przez samego autora. To tak jakby porównać spacer przez Park Krajobrazowy poprzez chaszcze, odkrywając za każdym zakrętem coś nowego, do grzecznej przechadzki przez park wyasfaltowaną ścieżką. Dla mnie sensacja to chaszcze - tu się domyślam, tam jestem ciekawa, co autor przemilczał, w jeszcze innym miejscu otwieram oczy ze zdziwienia na taki, a nie inny zwrot akcji. A tu? Tu własnie park. Jak czytelnik wdepnie na początek ścieżki to potem jak po sznurku - bez zaskoczeń do celu.
Pokreślić jednak chcę z całą mocą swego pióra (a raczej klawiatury), że  historia, którą sprzedał nam autor jest bardzo ciekawa. Są szyfry do rozwiązania, pomysłowe "wyjścia" z sytuacji bez wyjścia, a nawet kawałek historii. Żeby zaciekawić dodam, że jest też łódź podwodna, stary kościółek i niesamowita zagadka. Jeżeli ktoś ma ochotę usiąść z dobrą książką tylko dla odpoczynku i przemykania wzrokiem po literach - polecam.
Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Amber za co serdecznie dziękuję. 

piątek, 7 stycznia 2011

Grisham i młody prawnik

Twórczość Johna Grishama jednoznacznie kojarzy mi się z dobrą prozą określaną mianem thrilleru prawniczego. Zaczęłam dawno, dawno temu, od "Bractwa". Potem z rozpędu pochłonęłam "Ławę przysięgłych", "Klienta" i "Komorę". "Pokochałam też "Raport Pelikana" - zarówno w formie książkowej jak i filmowej. Te pozycje to dla mnie klasyczna twórczość Grishama. W późniejszym okresie autor postanowił odstąpić od prawniczego charakteru swojej twórczości i wydał kilka książek, które można określić jako obyczajowe. Taki właśnie jest "Malowany dom", czy też "Ominąć święta". Taki Grisham już nie bardzo mi pasował. Na szczęście najnowsza książka "Theodore Boone Młody Prawnik" jest powrotem do formy, jaką lubię najbardziej. Szkoda tylko, że powrotem takim delikatnym...
Theo jest trzynastolatkiem, który pochodzi z prawniczej rodziny. Jego mama jest specjalistką od rozwodów a  tata odpowiednikiem naszego notariusza. Nic więc dziwnego, że chłopiec orientuje się w przepisach i wyczuwa prawnicze niuanse dużo lepiej niż jego rówieśnicy. Z kart książki wywnioskować można, że błyskotliwy trzynastolatek właściwie mógłby otworzyć już swoją kancelarię i tylko wiek mu na to nie pozwala. Tymczasem w jego rodzinnym mieście rozpoczyna się głośny proces o zabójstwo. Oskarżenie nie dysponuje dowodami bezpośrednimi a jedynie poszlakami i to też wątpliwej siły. Tymczasem Theo wie coś, co może wpłynąć na bieg procesu... 
Autor John Grisham
Książkę czyta się szybko, łatwo i przyjemnie. Bohaterzy kreowani są jasno i wyraziście. Ten kto ma budzić sympatię - ją budzi, a kto ma być nielubiany - jest darzony antypatią. To powoduje, że książkę odbiera się jak powieść dla młodzieży, choć nie ma wątpliwości, że Grisham nigdy nie parał się takim pisarstwem. Uczucie to wzmacnia wiek bohatera, który ciągle walczy sam ze sobą: iść do szkoły, czy do Sądu? Niespotykana sprawa... Theo (jak na nastolatka przystało) ma nawet swoją stronę internetową http://www.theodoreboone.com, na której możemy obejrzeć pola golfowe i inne szczegóły pochodzące z książki. 
Ogromnym plusem książki jest wyraziste zaprezentowanie amerykańskiego systemu prawnego, tak różnego od tego, który panuje u nas. Ława przysięgłych, decydująca o winie lub niewinności oskarżonego, dużo większa samodzielność sędziego. Książkę można potraktować jako przewodnik po amerykańskim prawie dla początkujących. Dużo mówi się o zasadzie domniemania niewinności, o możliwości powołania świadka, którego nie zgłoszono przed rozpoczęciem procesu. Możemy też znaleźć instytucie w ogóle nieznane naszemu systemowi, np. Sąd do spraw zwierząt, rozpatrujący sprawy wałęsających się psiaków i innych zdarzeń z udziałem czworonogów. 
I jeszcze jedno - książka, pomimo tego, że mówi o morderstwie, przedstawia proces i najeżona jest prawniczymi szczegółami - posiada w sobie nastrój i pogodę, która powoduje, że nawet w deszczowe (czy też śnieżne dni) czyta się ją z uśmiechem na ustach. Pies Sędzia, sekretarka ubierająca się cokolwiek dziwnie, przyjaciele Theo, pierwsze młodzieńcze zauroczenie... to wszytko składa się na powieść, którą chce się czytać. 
Książka jest naprawdę dobra, jednak moim zdaniem Grisham w tym przypadku nie wspiął się na wyżyny swoich talentów pisarskich. Ja osobiście poleciłabym ją tym wszystkim, którzy przygodę z Grishamem dopiero zaczynają. Po jej przeczytaniu wiele szczegółów procesowych zawartych w  innych książkach nie budzi już żadnych wątpliwości. Wytrawnych znawców Grishama, którzy nastawiają się na klasykę może nieco rozczarować...
Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Amber, za co serdecznie dziękuję. Zresztą pozostałe książki Grishama, stojące w rządku w mojej biblioteczce również wydane zostały przez to Wydawnictwo.
Pięknie prezentują się na mojej półce!

poniedziałek, 26 lipca 2010

Alicja w krainie rzeczywistości

Alicja w krainie rzeczywistości jest książką, która przyciągała mnie jak magnes. Gdzie się nie obejrzałam, tam była.  Na moich ulubionych blogach, jako bestseler na półkach ulubionej księgarni internetowej. Do tego - jak na zamówienie - Starsza ma fazę na "Alicję w krainie czarów" Walta Disney'a. Zwieńczeniem prześladowań była półka w bibliotece, na której stała i uśmiechała się do mnie. Dobra! Niech Ci będzie! - pomyślałam i... nie zawiodłam się. Książkę przeczytałam jednym tchem. 
Główną bohaterką jest Alicja Liddell, córkę dziekana piastującego swój urząd na Uniwersytecie w Oksfordzie. Alicja jest jedną z trzech córek dziekana, które z racji prestiżu ojca muszą być wyjątkowo eleganckie, dobrze wychowane itp, itd.  Zarówno Alicja jak i jej starsza siostra uwielbiały spędzać wolny czas z wykładowcą matematyki na uniwersytecie  panem Dodgsonem. Ten miły nieśmiały i bardzo spokojny człowiek był wspaniałym bajarzem. Dziewczynki słuchały jego opowieści podczas rejsów łódką po rzekach i jeziorach czy też w trakcie spacerów. Pewnego dnia pan Dodgson opowiada dziewczynkom historię małej Alicji, która pod ziemia przeżywa fascynujące przygody. Obie siostry z czasem zakochują się w nim  dziecięcą miłością i rywalizują o jego względy. Tymczasem Pan Dodgson  darzy Alicję miłością bynajmniej nie dziecięcą... 
Pewnego dnia kontakty rodziny Alicji z Panem Dodgsonem zostają brutalnie przerwane za sprawą dziwnego wydarzenia, które ma miejsce podczas powrotu z wycieczki do domu. Alicja wraz z siostrami jest zmuszona zrezygnować ze spotkań z nim. Cień tego wydarzenia zasnuwa całe życie Alicji, która dopiero jako osiemdziesięcioletnia staruszka upora się z widmem przeszłości.  Dla  ludzkości na zawsze pozostanie Alicją z Krainy Czarów, dzięki której Pan Dodgson (ukrywający się pod pseudonimem Lewis Carroll) stworzył baśń wszechczasów. 
W książce urzekły mnie trzy rzeczy. 
Pierwsza to oksfordzki świat końca XIX wieku - pełny konwenansów, koronek, gorsetów, krynoliny, balów i etykiety. Powściągliwość w stosunkach damsko - męskich która była niezbędna pomimo tego że w sercu wrzało. Z jednej strony urzekały mnie opisy tego świata - dziewczynki w białych sukieneczkach, kobiety w przepięknych kreacjach, podróże łódką... Z drugiej strony przerażające jest zakłamanie panujące wśród tamtejszych ludzi. (Zakłamanie to może dużo powiedziane, ale nie mogłam znaleźć bardziej pasującego słowa) Jakże silne musiało być poczucie konieczności zaistnienia w towarzystwie, jeżeli wydanie kolejnego balu było po stokroć ważniejsze, niż żałoba po stracie dzieciątka. Niemożność okazania własnych uczuć, brak matczynej czułości (przecież do tego są nianie i guwernantki) - to wszystko na pewno miało wpływ na uczucia malutkiej Alicji. Nic dziwnego że emocje Pana Dodgsona odebrała tak silnie. Zresztą zdjęcie, które zrobił małej Alicji jest przepełnione uczuciami - wystarczy spojrzeć. 
Druga rzecz - zdjęcie, które przedstawia małą Alicję w wyzywającej pozie, właściwie (zważywszy na czasy w którym zostało zrobione) roznegliżowaną. Inaczej jest jak człowiek czyta o zdjęciu, mając świadomość, że książka w której jest o nim mowa jest fikcją literacką. I nagle - BUM - zdjęcie jest na kartach książki. Można je obejrzeć podziwiać i zastanawiać się jak doszło do zrobienia takiej fotografii.  Efekt - człowiek przez całą lekturę analizuje, ile w tej książce jest prawdy. Autorka podkreśla, że książka jest fikcją literacką, ale nadmienia też, że wiele opisanych zdarzeń ma swoje źródło w listach i dokumentach.  
Trzecia rzecz - uczucia i emocje. Książka traktuje o miłości. W pierwszej kolejności czystej dziecięcej miłości do miłego starszego Pana. Z drugiej strony czytelnika razi fakt uczucia, jakim ten Pan darzy dziewczynkę. Opis okoliczności w których doszło do zrobienia fotografii razi - że tak to określę - niezdrowymi uczuciami. W ogóle cała książka jest muśnięta erotyzmem - takim delikatnym, ledwie wyczuwalnym, ale jednocześnie wdzierającym się w zakamarki duszy czytelnika.  Przykre jest tylko to, że przez całą książkę Pan Dodgson budził moje negatywne uczucia. Nie wiem czy to zamierzony efekt autorki, dość że nie lubię go i już. 
Podsumowując - magiczna książka. 


wtorek, 8 czerwca 2010

Jak można !!!


Przeczytałam książkę. Zaczęłam, przeszłam kartka po kartce przez jej treść, dotarłam do końca i zamknęłam okładkę. Problem tylko taki, że w mojej głowie książka ta pozostawiła krzyk - jak tak można dręczyć własne dziecko! Jakoś nie mogę iść dalej, ciągle treść tej książki gdzieś mi kołacze i to bardziej w sercu niż w głowie.
Z zasady każda matka kocha swoje dziecko. Tylko co zrobić, kiedy jest chora psychicznie i zamiast dbać o nie robi mu nieodwracalną krzywdę? Matka głównej bohaterki (a jednocześnie autorki tej książki) cierpiała na zastępczy zespół Münchhausena. Całe swoje życie skupiała na wynajdywaniu u swoich dzieci chorób i wmawianiu wszystkim dookoła, że potrzebują pomocy. Żądała nawet operacji serca u dziecka, które tak naprawdę było tylko i wyłącznie niedożywione. Dlaczego niedożywione? Bo zdaniem matki oprócz choroby serca (i wielu innych schorzeń) cierpiało również na alergię pokarmową i nie jadło nic oprócz batoników i napojów wysokoenergetycznych. Matka Julie ciągle prowadza ją do lekarzy co i rusz zmieniając ich gdy tylko zaczynają się jej sprzeciwiać. Swoimi opowieściami o stanie zdrowia córki wzbudza zainteresowanie, troskę i współczucie u innych. Każdy podziwia jak dobrze radzi sobie ona w tak trudnej sytuacji. W domu Julie łyka ogromne ilości leków, pracuje ponad swoje siły, a do tego żyje w ciągłym stresie szantażowana emocjonalnie przez matkę która grozi samobójstwem. Matka jest szczęśliwa tylko wtedy, kiedy udaje jej się zmusić lekarzy do przeprowadzenia kolejnych badań, choćby były najbardziej bolesne Ogromne wrażenie zrobiły na mnie dwie sceny: pierwsza w której ojciec każe połknąć |Julie zużytą chusteczkę do nosa, a kiedy ta się broni, kopie ją po brzuchu tak długo aż dziewczynka rzeczywiście zjada chusteczkę. Druga scena opowiada o tym jak matka każe Julie ukarać swoje przyrodnie rodzeństwo, co dziecko czyni z ogromnym okrucieństwem. Cała ta książka przepełniona jest skrajnymi emocjami - od miłości w tym samym akapicie przechodzi do nienawiści i przemocy.
I jeszcze jedno - straszne było to że Julie w szpitalu czuła się lepiej niż w domu... bo miała w końcu co jeść.
Smutna, ale jednocześnie godna polecenia.