poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Urodzić dziecko

"Urodzić dziecko" to książka z tych, które się albo kocha, albo nienawidzi. Uderza w emocje czytelnika od samego początku i to niekoniecznie pozytywnie. Kiedy zaczęłam czytać, oczy przecierałam ze zdumienia. Składnia i gramatyka jest tak drażniąca ucho i oko, że aż trudno przebrnąć przez pierwsze akapity. Na szczęście tylko przez pierwsze. Kiedy już przywykłam do specyficznego języka, popłynęłam wraz z bohaterami powieści do ich świata i szybko zrozumiałam walory i zalety takiego ujęcia tematu.
Mai jest dwudziestoletnią Szwedką żyjącą w latach trzydziestych XX wieku. Kiedy ją poznajemy dziewczyna jest na rozdrożu. Mieszka w wynajętym pokoju, pracuje w cukierni i wydaje się, że jest jako tako szczęśliwa. Nie jest to szczyt jej marzeń, ale cieszy się, że wyrwała się z domu rodzinnego i rozpoczęła samodzielne, dorosłe życie. Radzi sobie, choć nie jest cukierkowo. Jej chłopak Erik porzucił ją, a Maj nie może poradzić sobie z samotnością. Wszystko się zmienia, kiedy podczas niedzielnej wycieczki poznaje Tomasa. Ten dużo starszy od niej mężczyzna jest nią naprawdę zauroczony. Mai też imponuje - zwłaszcza ustabilizowaną pozycją społeczną i tym, co może jej zaoferować. Kiedy okazuje się, że dziewczyna jest w ciąży, podejmuje życiową decyzję. Pomimo tęsknoty za Erikiem, jaka rozdziera jej serce, postanawia wyjść za Tomasa. I tak jej życie, dzień po dniu, ulega całkowitej metamorfozie...
"Urodzić dziecko" to jeden rok z życia Mai. Jeden rok to tak mało, a jednocześnie tak dużo... Poznajemy rodzinę Tomasa, towarzyszymy Mai w Jej przygotowaniach do Świąt, uczestniczymy w porodzie i w pierwszych matczynych rozterkach. Dzielimy z Nią obawy o męża kiedy zbliża się wybuch wojny, kibicujemy Tomasowi podczas walki o samego siebie. Nic czytelnika nie ominie. Każde zdarzenie jest opisane z pieczołowitością średniowiecznego kronikarza. Niesamowite.   
Teraz najważniejsze. Ta powieść jest zupełnie inna niż wszystkie, a to za sprawą bardzo specyficznej, wręcz niepoprawnej gramatycznie składni zdania. Bardzo dużo tu przecinków, przez co zdania wydają się niesamowicie długie. W środek zdania potrafi zostać wtrącone kilka słów, które diametralnie zmieniają postrzeganie rzeczywistości. Nie należy się tym jednak zrażać. Po przebrnięciu przez pierwsze kilka akapitów, czytelnik przyzwyczaja się do specyficznego tempa i dalej jest tylko lepiej. Początkowo nie rozumiałam celu, jaki kierował Panią Sandberg, kiedy pisała w ten arcytrudny sposób. Ale bardzo szybko przekonałam się, że taki sposób pisania - ni to słowotok, ni to pamiętnik - pozwala zajrzeć bohaterom do przysłowiowego garnka. Możemy bardzo, bardzo dokładnie poznać świąteczne zwyczaje Szwedów, rozterki Mai związane z bożonarodzeniowymi przyjęciami, czy też towarzyszące jej przy dobieraniu garderoby. Idziemy z nią ramię w ramię na salę porodową, płaczemy z bezradności, kiedy nie może uspokoić dziecka i złościmy się na Thomasa, kiedy nie sprosta naszym oczekiwaniom. Razem martwimy się, czy mieszkanie jest wystarczająco posprzątane na przyjęcie gości i czy szczupak jest wystarczająco miękki, aby sprostać gustom wymagającej teściowej. I najważniejsze - razem z Mai tęsknimy za Erikiem, rodzicami i życiem którego z racji zbyt wczesnego macierzyństwa nie było jej dane zasmakować. 
Ta książka jest jak cieniutki papier na życiu naszej bohaterki. Nałożony starannie pozwala nam wręcz z pedantyczną dokładnością obserwować jej poczynania, ale jednocześnie pozostawia filtr, daje czytelnikowi poczucie bezpiecznej izolacji. Mimo tej przenikliwej obserwacji stoimy jednak z boku. Nigdy, przenigdy nie czytałam takiej książki i przyznam, że jestem oczarowana. 
Nazwanie powieści "Urodzić dziecko" hołdem złożonym każdej kobiecie to trochę przesada. Nie ulega jednak wątpliwości, że powieść jest nietuzinkowa i niełatwo przejść po jej lekturze do porządku dziennego. Ta przenikliwa samotność głównej bohaterki, jej nieporadność i obawa przed brakiem akceptacji powoduje, że z całego serca kibicujemy Mai w jej życiu, dzień po dniu. Płaczemy razem z nią, śmiejemy się razem z nią... żyjemy razem z nią. Po prostu. 
Powieść jest warta polecenia. Jednak jeżeli nie macie czasu na delektowanie się słowem pisanym to poczekajcie z jej lekturą. Dopiero, kiedy najdzie Was ochota na smakowanie powieści, na wolne przewracanie stron i na sporą dawkę emocji - wówczas sięgnijcie, a nie
pożałujecie.

środa, 19 kwietnia 2017

Bractwo śmierci

Lubię kryminały, nawet bardzo. Lubię zadawać sobie pytanie: "Kto zabił?", lubię czuć dreszczyk emocji kiedy zbliżam się do rozwiązania zagadki i lubię czuć dumę z tego, że odkryłam sprawcę, zanim jeszcze autor pokazał czytelnikowi, kto jest winny. "Bractwo śmierci" to taki właśnie klasyczny kryminał, choć od mojego ideału kryminalnego arcydzieła w niektórych aspektach odbiega.  
Denis Mira jest trochę oderwanym od rzeczywistości przesympatycznym profesorem, budzącym sympatię i ciepłe uczucia każdego, kto miał przyjemność go poznać. Kiedy jednak dowiaduje się, że jego kuzyn senator Edward Mira próbuje, w tajemnicy przed nim, sprzedać dom, który wspólnie odziedziczyli po dziadkach, postanawia wyjaśnić sobie z kuzynem co nieco. Zgodnie z ustaleniami nieruchomość miała pozostać w rodzinie, a tu taki cios. Wchodząc do domu, słyszy głosy kuzyna i pośrednika nieruchomości... chyba. Jego oczom ukazuje się fotel, w którym siedzi pobity Edward Mira. Nagle Denis traci przytomność, a kiedy ją odzyskuje, w pokoju  nie ma śladu ani po pobiciu ani po kuzynie. Żona Denisa prosi o pomoc w dochodzeniu swoją przyjaciółkę Eve. I tak poznajemy główną bohaterkę - policjantkę, która wraz z partnerką Peabody próbuje wyjaśnić tajemnicę zniknięcia senatora. I - jak to w kryminale bywa - po nitce do kłębka, odkrywany straszne bractwo założone po to, aby co roku w dość koszmarny sposób fetować sukcesy z młodości. Ofiary bractwa próbują się mścić, a naszej policjantce nie pozostaje nic innego jak szukać sprawców morderstw i podejmować próby wyprzedzenia myśli i działań morderców. 
Książka jest czterdziestym drugim (!!!) tomem cyklu opowiadającego o losach policjantki Eve Dallas. Ja zetknęłam się z nią po raz pierwszy i kilka rzeczy mnie niepomiernie zdziwiło. Akcja toczy się w niedalekiej przyszłości, dzięki czemu policjantka może korzystać z dość rewolucyjnych metod śledczych. Długo nie mogłam zrozumieć specyficznych opisów i kwestii,  które stały się dla mnie jasne w momencie, gdy doszłam do tego, że rzecz dzieje się w przyszłości. Drugim minusem powieści jest to, że w kilku miejscach nawiązuje do treści poprzednich tomów cyklu. Na szczęście jest to na tyle subtelne, że nie bardzo przeszkadza w śledzeniu przebiegu akcji. Właściwie to jedyne felery powieści. Pomijając je, należy wyraźnie podkreślić, że "Bractwo śmierci" to kawał dobrej, misternie przemyślanej sensacji. Akcja toczy się wartko, a pomysł na zakończenie zaskakuje. Szkoda, że tak szybko dowiadujemy się, kto stoi za serią morderstw. Nie można tu zbyt długo zadawać sobie pytania "Kto zabił?". Można natomiast śledzić ze sporymi wypiekami wyścig Eve ze złoczyńcami. Policjantka depcze im po piętach, a Oni co rusz wymykają się i działają dalej. 
Nie ulega wątpliwości, że obserwowanie poczynań naszej policjantki i kibicowanie jej próbom wyprzedzenia kolejnych ruchów przestępcy daje sporo literackiej frajdy. Dlatego, jeżeli dysponujecie chwilka wolnego czasu - polecam. 

piątek, 14 kwietnia 2017

Kumplobook

Macie przyjaciela? Ale takiego prawdziwego, z krwi kości, co to trochę podokucza, trochę pogada, czasem irytuje, ale zawsze jest obok. Na dobre i na złe. Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach to rzadkość. Wydaje się, że w dobie fejsa, komórek, Internetu i innych społecznościowych cudeniek, pojęcie prawdziwego kumpla gdzieś zginęło. Otóż nie. Mój syn ma kumpla. Przyjaciela - takiego prawdziwego. Chodzą razem na plac zabaw, jeżdżą na rowerze, kłócą się, łażą po drzewach... Dla nich książka, która ostatnio wpadła w moje ręce pt. "Kumplobook dogrywka" jest świetną pozycją. Przecież książka (nawet taka z zagadkami i łamigłówkami) jest "intelektualnie pochłaniana" raczej w samotności. Trudno wspólnie rozwiązywać krzyżówkę czy przechodzić labirynt. "Kumplobook" jest taką książką, która wręcz wymaga obecności duetu. Oczywiście bez kolegi czy rodzeństwa też można, ale śmiechu jest dużo mniej. Co więcej - niektóre zadania wymagają rywalizacji, a o to bez drugiego osobnika dość trudno...
Książka zaczyna się od przypomnienia, kto to jest przyjaciel. Cytat Arystotelesa "Przyjaciele jedna dusza w dwóch ciałach" jest dość wzniosły, za to jaki prawdziwy! Powaga ta na szczęście jest przełamana zabawnymi rysunkami, których w książce jest mnóstwo. Autor postawił na komiksowy i dość śmieszny charakter ilustracji, co nawet przy arystotelesowskich cytatach, wywołuje uśmiech na twarzy. Kumple towarzyszący przez poszczególne strony z zadaniami są śmieszni i wyluzowani. Czapka przekręcona daszkiem do tyłu, ręce w kieszeniach, nogi w trampkach na stole... Przekaz jest wyraźny - chcesz być cool, rozwiąż zadanie! Autor rysunków Krzysztof Kiełbasiński zastosował ciekawe rozwiązanie. Im więcej pracy do wykonania w poszczególnych zadaniach tym grafika jest prostsza. Twarz, ręka, pojedyncza postać - nic, co zabierałoby uwagę od wymyślania sposobu rozwiązania zadania. Natomiast na stronach, gdzie myślenie (a raczej kombinowanie) nie odgrywa aż takiej roli, roi się od szczegółów i drobiazgów. Pozwala to na skupieniu się na tym, co ważne, na osiągnięciu celu. 
Śmiech moich pociech wywołała również instrukcja obsługi książki. Moje dzieci nie są uzależnione od telefonów (może trochę Starsza, ale Młodszy nawet nie ładuje swojej komórki), ale nawet Oni na tekst "Wyobraź sobie, że przez godzinę nie masz komórki" zrobili wielkie oczy. Dalsza część instrukcji tłumaczy, że do zabawy Kumplobookiem nie potrzebny jest Internet czy fejs, za to niezbędny jest kupel z krwi i kości. Dlaczego? Otóż książeczka zawiera zadania gry i łamigłówki dla dwóch osób. Tam gdzie zabawa polega na rywalizacji, identyczne zadania umieszczone są na dwóch sąsiadujących stronach. Tam gdzie potrzebna jest współpraca, zadanie jest jedno, za to zajmuje dwie strony, co pozwala na rozwinięcie twórczych skrzydeł. Natomiast do gry (np. w statki) mamy na ostatniej stronie tekturowy murek, który pozwoli skutecznie oddzielić się od kumplo - przeciwnika. 
Propozycji w książce jest wiele. Poczynając od znanych wszystkim gier w statki, państwa - miasta czy kółko i krzyżyk, poprzez rebusy, wykreślanki, labirynty i uzupełnianki, na kreatywnych zabawach kończąc. Uczestniczyliście kiedyś w wymyślaniu rymowanki na śniadanie? Albo wspólnym rysowaniu mapy okolicy z zaznaczeniem najważniejszych miejsc? Albo w wymyślaniu własnego gwiazdozbioru? To wszystko - i wiele innych zabaw - znajdziemy w Kumplobooku. 
Dodać koniecznie należy, że wszystkie zadania są wspaniale okraszone rysunkami i grafikami. Często nie są one związane z treścią zadania, ale wprowadzają frywolny klimat, który uprzyjemnia pracę. Przecież krzyżówka wbudowana w ananasa jest lepsza niż zwykła krzyżówka, a gra w statki jest dużo przyjemniejsza, w towarzystwie pirata, niż na zwykłej kartce w kratkę. Wszystko jest takie komiksowe i lekko śmieszne - idealne dla młodego odbiorcy. 
Kumplobook to prawdziwa kopalnia pomysłów na deszczowy dzień. Można siedzieć i na kanapie i do upadłego przewracać strony w poszukiwaniu co ciekawszych łamigłówek. 
Bardzo żałuję, że w moje ręce nie wpadł pierwszy tom pt. "Kumplobook". Nic straconego - na pewno nadrobię. 



czwartek, 13 kwietnia 2017

W ciemnym mrocznym lesie

O rany julek, kurczaki pieczone, motyla noga i co tam komu jeszcze przyjdzie do głowy! Co za książka! Siedziałam i gryzłam paznokcie podczas lektury, a wieczorami odkładałam książkę i w całym domu zaciągałam żaluzję, bo jakoś tak nieswojo mi się robiło. No, warto przeczytać, naprawdę warto. Chyba, że nie lubicie mrocznych thrillerów, gęstej atmosfery i niezapowiedzianych zwrotów akcji...
Zaczyna się niemrawo. Przyznam się nawet, że początek mnie trochę zmierził. No bo jak to? Miał być lekki horrorek, a tu samotna dwudziestosześciolatka dostaje zaproszenie na wieczór panieński od koleżanki z dawnych lat. Wspominki i odczucia głównej bohaterki raczej pachniały obyczajówką niż mocną sensacją. Na szczęście krótko. Już po kilkunastu stronach wiedziałam, że się nie rozczaruję. 
Wieczór panieński odbywał się w domu ciotki na odludziu. Sześć osób. Każda inna, każda dziwna, każda kryjąca mroczne tajemnice. Wszystkie, pozornie lekkie zabawy towarzyszące imprezie, w tym przypadku mają złowieszczy klimat. Ciągłe aluzje do zdarzeń z przeszłości, niespodziewane przykrości i nieskończona walka z nieprzyjemną atmosferą panującą pomiędzy uczestnikami wieczoru panieńskiego powodują, że czytelnik czeka aż wszystko pęknie. I rzeczywiście - pęka w najmniej spodziewanym momencie i w najmniej spodziewany sposób. Każdy się spodziewa, że stanie się coś złego, ale że aż tak? I że ofiarą będzie... ? Od momentu morderstwa wszystko przewraca się do góry nogami. Każdy podejrzewa każdego, a możliwe rozwiązania zagadki morderstwa budzą grozę. Nora niewiele pamięta z tego co się wydarzyło i przez to sama trafia do kręgu osób podejrzanych o popełnienie przestępstwa. Musi walczyć z ułomnością własnej pamięci, aby obronić się przed zarzutami i przypomnieć sobie, co się właściwie stało. Kiedy udaje jej się to, ogarnia ją przerażenie...
Świetna książka. Nastrój, jaki panuje podczas wydarzeń powodował, że ciarki szły mi po plecach jak nigdy. Rzadko kiedy autorowi powieści udaje się wprowadzić czytelnika w stan strachu i grozy. Prędzej zdarza się to podczas prelekcji filmu, ale to przecież zrozumiałe. W filmie mamy muzykę, obraz i wiele innych instrumentów wspomagających nastrój. W książce mamy tylko literki i wyobraźnię. Jak wielkim wirtuozem pióra trzeba być, aby zbudować taki nastrój, że czytelnik boi się otworzyć wieczorem szafę... Rewelacja. 
Świetny jest również pomysł na fabułę. To własnie tu jest cały smaczek. Podczas pierwszej części książki czekamy na rozwój wydarzeń i właściwie nie wiemy, do czego to wszystko zmierza. Kulminacyjny moment przewraca cały misternie utkany obraz do góry nogami i ponownie czytelnik musi sobie wszystko w głowie poukładać. Tyle tylko, że to, co było białe, to teraz jest czarne, a czarne mieni się kolorami tęczy. Rewelacja. 

5 złotych

5 złotych...to dużo czy mało? Można kupić za to bardzo dużo rzeczy, ale czy to znaczy, że to dużo? Dla jednego 5 złotych to tyle co nic, dla drugiego to całkiem sporo (zwłaszcza dla dzieci). Książeczka pt. "5 złotych" jest dobrą pomocą dla rodzica, który próbuje wytłumaczyć swojej pociesze wartość pieniądza. 
"5 złotych" jest książką dość specyficzną, bo obrazkową. "Czytelnik" nie znajdzie tu ani jednej literki. Znajdzie natomiast historyjkę o małym chłopcu, który pewnego dnia znajduje monetę. Szczęśliwy rusza z nią do miasta na spacer, podczas którego sprawdza, co może za nią kupić. Zagląda do sklepu z butami, z komputerami, do optyka... ciekawość budzi w nim nawet sklep z biżuterią. 5 złotych to tak dużo, a zarazem tak mało... W końcu malec kupuje sobie lizaka i jest najszczęśliwszym chłopcem na świecie. Tyle treści. Niewiele, choć wszystko zależy od kreatywności rodzica i małego czytelnika. Można przecież bawić się tą książeczką na rożne sposoby. Można wymyślać rzeczy, które w danych sklepach są dostępne za pięć złotych. W sklepie z butami za 5 złotych nie kupimy butów, ale już sznurówki jak najbardziej. U okulisty okulary raczej nie będą dla nas dostępne, ale chusteczki do szkieł już tak. Mój synek spędził
w ten sposób sporo czasu dorabiając do każdego sklepu kosz produktów, które kupiłby za pięć złotych. Inna zabawa (tym razem pomysłu Młodszego) - szukanie na poszczególnych ilustracjach powtarzających się szczegółów. Notesik z obrazkiem, piesek, śpiący tata - to elementy, które spotykamy na stronach książki po kilka razy, co daje małemu, bystremu obserwatorowi sporo radości. Zresztą wszystkie ilustracje budzą zachwyt i ciekawość. Są naprawdę świetne. Z każdej z nich wyziera świat widziany oczami dziecka. Dorośli bez twarzy tworzą jedynie tło dla celu, który maluch chce osiągnąć. Tak właśnie czytelnik postrzega przedstawioną historyjkę: to opowieść małego chłopca o tym, jak trudny jest świat dookoła nas i jak wiele taki brzdąc musi się nauczyć, aby móc w nim swobodnie funkcjonować. Otoczony dorosłymi próbuje sam zrozumieć o co chodzi w tym skomplikowanym dorosłym świecie. Bardzo spodobało mi się zakończenie. Chłopiec kupuje lizaka i widać, że jest to dla niego wielki sukces. Poradził sobie sam i bez pomocy dorosłych znalazł rzecz którą kupił za 5 złotych. Rewelacja.
Książka - pomimo braku słów - wcale nie została potraktowana po macoszemu. Jest bardzo ładnie wydana. Twarda oprawa i pastelowe kolory powodują, że czytelnik może przeglądać ją bez końca. Zresztą Wydawnictwo Dwie Siostry słynie z ładnych książek. Wystarczy przypomnieć sławetną serię "Mistrzowie ilustracji". Książki wydawane w jej ramach są rewelacyjne, a posiadanie ich na dziecięcej półce napawa mnie dumą.
Autorami tej książki są ilustratorzy pochodzenia koreańskiego Jae-hyuk Cha i Eun-young Choi. Nie podejmuję się poprawnie przeczytać tych imion i nazwisk, ale to nie szkodzi. Książeczka jest obrazkowa, a to niewątpliwie język ponad podziałami i nie ma tu znaczenia kraj, z którego pochodzą autorzy. 
Bardzo sympatyczna i ciepła książeczka. Wprawdzie jej lektura nie jest zbyt pasjonująca, ale przecież nie zawsze chodzi o burzliwe przygody. Niewątpliwie każdy mały czytelnik lubi jak coś się dzieje. Łapanie złodziei, podróż przez morze czy szukanie skarbów jest niewątpliwe pasjonujące, ale warto czasem przycupnąć i zastanowić się, czy nie warto z naszym brzdącem trochę zwolnić. „5 złotych” daje możliwość wspólnego opowiadania, analizowania, wymyślania zdarzeń i, co najważniejsze, wspólnego spędzenia wolnego czasu.