czwartek, 22 grudnia 2016

Przetrwałam. Życie ofiary Josefa Mengele

Ostatnio przeczytałam "Mischling czyli kundel". Dała mi ta książka popalić, oj dała! Niewiarygodne, że ludzie ludziom zgotowali ten los. Przez całą lekturę nie opuszczała mnie myśl, że książka ta jest fikcją, że prawdziwe z całej powieści są tylko te bestialskie eksperymenty i miejsce, w którym to sie działo. Postanowiłam dorwać w swoje ręce książkę, która stanowi wspomnienia, może jakiś dokument, może film...

Z pomocą przyszło mi sławetne "Lubimy czytać", gdzie znalazłam wspomnienia Evy Mozes Kor, która wraz z siostrą trafiła do obozu w Oświęcimiu i w ręce doktora Mengele. "Przetrwałam. Życie ofiary Josefa Mengele" to wspomnienia Evy, które szokują i wzbudzają w człowieku niedowierzanie. Nie będę pisała szczegółowo, o czym jest ta książka bo po pierwsze to dla mnie trudne, a po wtóre myślę, że nie jest to, w przypadku takiej literatury, konieczne. Dlatego - choć rzadko to robię - zacytuję opis, który widnieje na stronie Wydawnictwa Prószyński i S-ka, dzięki któremu polski czytelnik może tę książkę przeczytać. 
Eva Mozes Kor trafiła do Auschwitz w wieku zaledwie dziesięciu lat. Podczas gdy jej rodzice i dwie starsze siostry zostały zamordowane w komorach gazowych, Eva i jej bliźniaczka Miriam dołączyły do grupy dzieci przeznaczonych do badań medycznych dr. Josefa Mengele. Poddawane sadystycznym eksperymentom dzieci musiały każdego dnia walczyć o życie i wspierać się nawzajem.
Nie można nic dodać nic ująć. Książka jest porażająca, a jednocześnie hipnotyzująca czytelnika. Czytasz i nie dowierzasz, że takie straszne rzeczy udało się autorce przetrwać. A przecież udało się. Autorka wspólnie z siostrą odnalazła niektóre żyjące ofiary eksperymentów doktora Mengele. Jest też założycielką organizacji skupiającej takie osoby. 

Na zakończenie dodam, że ta dziewczynka na okładce zupełnie po prawej stronie, to właśnie Eva. TA Eva. 

sobota, 17 grudnia 2016

Mischling czyli kundel

Po lekturze tej książki zastanawiałam się, ile w niej prawdy, a ile fikcji literackiej. Sprawdziłam (oczywiście) opis na skrzydełkach i przyjęłam do wiadomości, że treść książki jest fikcją, a główne bohaterki są wytworem wyobraźni. Niestety jakoś to do mnie nie dotarło. Główne bohaterki Perła i Stusia może w rzeczywistości nigdy nie istniały, ale cała otoczka opisana wokół ich postaci jest przecież każdemu znana, a ich losy były przeznaczeniem wielu tysięcy dzieci. Co więcej - opisy obozowego życia i eksperymentów doktora Mengele są tak szczegółowe i realne, że przez cały czas lektury płakać mi się chciało nad losem tych biednych ludzi.  
Stusia i Perła są bliźniaczkami w pełnym tego słowa znaczeniu. Dwie identyczne dziewczynki ani na chwilę nie rozstają się ze sobą. Oczywiście różnią się trochę charakterem - jedna z nich jest bardziej dominująca od drugiej, ale nie zmienia to faktu, że dla przeciętnego obserwatora stanowią swoje lustrzane odbicie. Kiedy wraz z matka i dziadkiem trafiają do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, już na peronie zostają oddzielone od dorosłych i skierowane do baraku, w którym mieszkają bliźniaki znajdujące się pod opieką doktora Mengele. Tam bardzo szybko muszą nauczyć się obozowego życia. Nikt się nad nimi nie lituje, a przecież i tak (jako dzieci doktora Mengele) wiodą dużo lepsze życie niż inni więźniowie.  
Narracja tej powieści prowadzona jest naprzemiennie. Każda z dziewczynek w odmienny sposób widzi obozową rzeczywistość. Jedna z nich zamyka się w sobie, druga stara się walczyć, chronić siostrę przed brutalnością otaczającego je świata. To powoduje, że tak naprawdę mamy dwie powieści - jedną w barwach różowych (choć trudno mówić  o optymiźmie), a drugą szaro czarną, trochę smutniejszą, choć nadal bardzo waleczną. Oba wątki przybliżają nam życie obozowe, które nie oszczędza dziewczynek. Jako identyczne bliźniaczki są dla doktora Mengele naprawdę łakomym kąskiem. Oprawca przeprowadza na dzieciach badania, których pomysłowość przeraża. Opisywać nie będę, bo na samą myśl że mam do tego wrócić choćby we wspomnieniach mam gęsią skórkę. Dziewczynki jednak walczą. Walczą na tyle mocno, na ile pozwalają im ich małe wychudzone ciałka i wola przeżycia.  
Książka wzbudziła we mnie falę emocji i uczuć. Za każdą stroną i po każdym akapicie miałam ochotę rzucić ją w kąt, a jednocześnie nie mogłam się od niej oderwać. Dziewczynki zachwycają swoja niewinnością i wzajemnym uzupełnianiem swoich działań. Należy jednak podkreślić, że obie wykształciły w sobie zupełnie odmienne instynkty mające pomóc przetrwać. Umówiły się, że jedna z nich odpowiada za radość, druga za smutek; jedna za dobro druga za zło. Dodałabym, że jedna z nich to przeszłość, druga - przyszłość. Ten podział bardzo widoczny jest w chwilach kryzysu, który każda z nich przeżywa odmiennie. 
Trudno opisać drugą część książki ponieważ zbyt wiele zdradzę ale nie mogę oprzeć się stwierdzeniu, że książka "Mischling czyli kundel" to nie tylko obóz koncentracyjny i eksperymenty doktora Mengele. Ta książka nie jest o tym, co się wydarzyło, ale o tym że "...pomimo tego, że się wydarzyło". Muszę, po prostu muszę podsumować - powieść ta mimo wszystko jest dowodem na to, że pomimo wielu ofiar, zawsze zwycięża dobro. 

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Królowa Śniegu i inne baśnie - Hans Christian Andersen (audiobook)

Każde dziecko zna baśnie Andersena. Ziarnko grochu pod materacem księżniczki, biedny słowik czy też goły, jak święty turecki, cesarz - wszystko to, jak kraj długi i szeroki znane jest sporej rzeszy odbiorców. I co ciekawe - zarówno starsi jak i młodsi niezmiennie zachwycają się ponadczasowością baśni Andersena. 
Mój synek - dumny uczeń klasy drugiej - jako lekturę miał zadaną jedną baśń Andersena do przeczytania (ubolewam, że tylko jedną, ale zacisnęłam zęby). W nagrodę za samodzielne przeczytanie wcale nie najkrótszej baśni o "Dzielnym cynowym żołnierzyku" mój synek otrzymał możliwość posłuchania innych baśni podczas zabawy klockami Lego. I nie myślcie, że to ja byłam lektorem. Nic z tego. 
Jakiś czas temu w moje ręce wpadła płyta CD pt. "Królowa Śniegu i inne baśnie". Płyta zawiera 17 baśni - tych najpiękniejszych i najbardziej znanych. Na początek spotkamy Królową Śniegu wraz z Kajem i Gerdą, posłuchamy Słowika, potowarzyszymy małej syrence i odwiedzimy dziewczynkę z zapałkami. Są też znane wszystkim baśnie o dzikich łabędziach, latającym kufrze, Calineczce i dzielnym cynowym żołnierzyku. Do wyboru do koloru!
Baśnie zawarte  na płycie to piękne, klasyczne wersje. Nie ma mowy o nowoczesnych przeróbkach. Na pewno jest to zasługa Franciszka Mirandoli i Cecyli Niewiadomskiej, którzy z klasą i dbałością o piękno naszego języka dokonali tłumaczenia baśni. Poszczególne nagrania zachwycają piękną polszczyzną i wspaniałymi głosami lektorów. Szkoda, że nigdzie nie znalazłam spisu osób czytających baśnie. Ta grupa lektorów zrobiła kawał naprawdę dobrej roboty. Baśnie czytane są pomału, z bardzo ciepłą modulacją głosu. W każdym zdaniu słychać emocje - to nie jest wyklepane od niechcenia. Każda baśń przeczytana jest tak, że nawet mój Młodszy słuchający "Słowika" przy zabawie klockami potrafił skupić się i wysłuchać nagrania na tyle uważnie, aby umieć mi opowiedzieć, o co w baśni chodziło. 
Nagrania trwają prawie półtorej godziny. Te baśnie, które są krótkie, nagrane są jako całość. Dłuższe baśnie podzielono na kilka części tak, aby w razie potrzeby przewinięcia (bo przecież siku i picie jest nieodzowne podczas słuchania) można było w prostu sposób odnaleźć miejsce, w którym dziecko straciło wątek. 
Na zakończenie dodam, że mój synek zabłysnął na lekcji znajomością tylu baśni. Pani nauczycielka doceniła umiejętność opowiadania nie wnikając, czy baśnie zostały przeczytane czy wysłuchane. Co więcej - zrobiła dzieciom lekcję z baśniami, podczas której ułożyła dzieciaki na dywanie wśród poduszek i puściła im kilka baśni z naszej płyty. Podobało się - nawet bardzo! Zresztą posłuchajcie sami. 

czwartek, 8 grudnia 2016

Neo-Nówka Schody do nieba

Uśmiałam się w trakcie lektury jak norka. Trzech panów z poczuciem humoru wielkim niczym Mount Everest. Redaktor, który doskonale wczuł się w swoją rolę oraz w specyfikę zajęcia, jakim się owi Panowie parają. Efekt? Książka, która powinna być reklamowana jako najlepszy literacki antydepresant ostatniej dekady. 
Neo-Nówkę chyba zna każdy. Może nie tyle Neo-Nówkę, ile ich kabarety. Przecież Paciaki, Wandzia i Bogu pojawiają się na naszych ekranach dość często i zawsze - powtarzam, zawsze - powodują w moim domostwie salwy śmiechu. Członkowie Kabaretu są niepowtarzalni, a ich wizerunek jest nieprzeciętny. Zauważcie jednak, że zbyt wiele o członkach Neo-Nówki nie wiadomo. Ot trzech Panów tworzących świetny kabaret. Do reszty swego życia raczej niechętnie zwykłego śmiertelnika dopuszczają. 
Książka "Schody do nieba" przybliża nam nie tylko historię kabaretu, ale również postacie twórców Neo-Nówki. Panowie opowiadają (a właściwie przybliżają czytelnikowi w formie rozmowy, dyskusji, przekomarzań i anegdot) o swoim życiu prywatnym i o tym, w jakich bólach powstawała Neo-Nowka, która nas dzisiaj tak cieszy. Właściwie to o życiu prywatnym jest niewiele i chwała za to. Cenię bardzo ludzi, którzy nie mieszają życia prywatnego z zawodowym, a swoją prywatność chronią jak niepodległości. Ale nie da rady pisać o pracy bez zupełnego pominięcia prywaty i nie ukrywam, że te maleńkie skrawki życia prywatnego niezmiernie mnie cieszyły. 
Roman, Radek i Bolek opisują wszystko od początku do dnia dzisiejszego. Trochę to ogólnikowe stwierdzenie, ale tak własnie jest. Dowiadujemy się dlaczego członkowie pierwszego (i drugiego właściwie też) składu porzucili życie kabareciarzy i skąd się wzięła nazwa Neo-Nówka. Poznajemy kulisy powstania postaci słynnej Wandzi i dowiadujemy się dlaczego Bogu to Bogu, a nie po prostu Bóg. Najbardziej uśmiałam się czytając o wpadkach na scenie i o tym, jak z takich wpadek Neo-Nówka wybrnęła. Okazuje się, że gadanie przez Bogu do sznura nie do końca było zaplanowane... Dodam, że część wpadek wynika z chęci dokuczenia scenicznemu współtowarzyszowi. To dopiero jest jazda! 
Podczas lektury miałam wrażenie, że panowie mieli niezły ubaw podczas tworzenia tej książki. Śmiechu jest co niemiara, dokuczają sobie nawzajem, ale w trakcie tych słownych przepychanek wyraźnie widać, ogromną więź i przyjaźń.  
Książka okraszona jest sporą ilością zdjęć, które świetnie uzupełniają jej treść. Możemy podziwiać zdjęcia z występów, analizować dokumenty; mamy nawet kilka zdjęć nie bardzo związanych z życiem zawodowym członków Neonówki. W ogóle cała książka jest bardzo ładnie wydana. Moja ulubiona "twardo-miękka" okładka, poręczny format i bardzo staranny skład spowodowały, że stając przed trudnym wyborem prezentu dla koleżanki nie wahałam się zbyt długo. Dostała "Schody do nieba" i miałyśmy niezły ubaw chichocząc wspólnie ze scenek opisanych w książce.
Polecam gorąco!

piątek, 2 grudnia 2016

WWW.2012RU.PL

"WWW.2012RU.PL" - tajemniczy tytuł, tajemnicza okładka...  tylko autor trochę mi znany. Kilka lat temu czytałam powieść pt. "Upał" autorstwa Marcina Ciszewskiego i byłam pod dużym wrażeniem. Dlatego też, nie bacząc na fakt, że  "WWW.2012RU.PL" jest kolejną książką z cyklu opisującego perypetie członków I Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego - postanowiłam spróbować. 
Początek zaskakuje czytelnika niezmiernie. Na starcie poznajemy mężczyznę, który strzela sobie w głowę i umiera. Cóż, nie jest to może zbyt udany początek, ale nie należy się zrażać. Na kolejnych stronach powieści mamy bowiem opisane sceny niczym z filmu sensacyjnego. Naszych bohaterów poznajemy podczas ataku terrorystycznego przeprowadzonego na warszawskim lotnisku Okęcie. Czwórka żołnierzy wraz z Rozalką i dwójką dzieci uwalnia się z rąk terrorystów i zmyka z zagrożonego terenu wykonać swoją misję. Po udanej ucieczce wiedziałam już, że lektura nie będzie łatwa. Wszystko działo się tak szybko że ledwie nadążałam. I miałam rację. Ledwo udało się uspokoić sytuację z ucieczką, a już zaczął się problem z porwaniem i żądaniami porywaczy... a właściwie ich brakiem. Bo przecież trudno nazwać żądaniem nakaz powstrzymania się od jakichkolwiek działań. Okazuje się, że nasi żołnierze nie potrafią spokojnie usiedzieć w miejscu. Zaczynają dochodzenie i odkrywają że cały bałagan jest spowodowany zniknięciem tajemniczej maszyny o nazwie MDS, która potrafi przenosić w czasie. MDS-em interesują się Amerykanie, Rosjanie i faszyści. Zainteresowałaby pewnie jeszcze wiele innych nacji; na szczęście jej istnienie jest owiane tajemnicą. Wyobraźcie sobie jednak jakie skutki wywołać mogłaby taka maszyna w rękach bolszewików albo faszystów właśnie? Jak to określił jeden z bohaterów: Pewnego dnia możemy obudzić się w całkiem innej rzeczywistości...
Kulminacja powieści ma miejsce na poligonie w Bornym Sulinowie. Tam dochodzi do rozstrzygającej potyczki pomiędzy siłami wojskowymi trzech państw. A zakończenie? Jak zwykle u pana Ciszewskiego - zaskakujące. 
Świetna powieść, jednak nie mam zamiaru ukrywać, że wady również istnieją. Niewątpliwą zaletą jest dynamika akcji. Autor z dużym znawstwem opowiada o potyczkach i bataliach prowadzonych w Bornem Sulinowie. Widać, że wiedza militarna nie jest Mu obca. Problem w tym, że do tej pory była obca dla mnie. I tak jak akcja poza poligonem mnie wciągnęła i nie mogłam doczekać się co dalej, tak opis potyczki na poligonie po prostu mnie znużył. Wiem, że niejeden czytelnik płci męskiej był pewnie zachwycony. Ja owszem - byłam zachwycona pasją Pana Ciszewskiego - ale akcją w książce już mniej. Natomiast zachwyciło mnie zupełnie coś innego. Mianowicie autor dość często przenosi czytelnika w czasie. Odwiedzamy rok 2012, odwiedzamy rok 2007, chwileczkę jesteśmy uczestnikami Powstania Warszawskiego a nawet Kampanii Wrześniowej. Dzieje się to szybko i zgrabnie - tyle tylko, aby kontekst zdarzeń przesiąkł do głównego nurtu powieści. Bardzo podobały m się te przeskoki. 
Wadą powieści jest bardzo duża ilość faktów militarnych oraz sporo nawiązań do poprzednich części cyklu. Jeżeli ktoś nie jest pasjonatem powieści militarnych to po prostu w pewnym momencie się pogubi. Ja wiem, że część z Was powie, że już po okładce można spodziewać się takich smaczków w powieści. Owszem. Ja jednak zostałam zachęcona do lektury przez mojego męża, który z pasją pochłonął cała twórczość Ciszewskiego. Szkoda tylko, że w moje ręce wpadł ostatni tom, a nie pierwszy, Nic to. Nadrobię. 

piątek, 25 listopada 2016

Dom czwarty

Ja już po prostu nie wiem, co mam napisać. "Dom czwarty" to siódmy tom sagi o Lipowie. Pozostałe sześć zrecenzowałam i naprawdę każda jedna recenzja to zbiór peanów na temat twórczości Pani Puzyńskiej. Żaden z tomów nie był tym gorszym, każdy zachwycał. Teraz piszę siódmą recenzję na temat kryminałów o Lipowie i znowu powtórzę: No po prostu REWELACJA!
Tym razem zaginęła Klementyna Kopp. Nasza kontrowersyjna policjantka sama stała się bohaterką zagadki kryminalnej. Na prośbę rodziców miała odwiedzić rodzinną miejscowość i wyjaśnić pewną zagadkę sprzed lat. Niestety nigdy tam nie dotarła; po prostu zapadła się pod ziemię. Daniel wraz z Weroniką i Emilią postanawiają rozwikłać zagadkę zniknięcia policjantki. W tym celu udają się do Złocin - wioski, w której od lat mieszka rodzina Kopp. Niestety okazuje się, że zniknięcie Klementyny to nie jedyna mroczna tajemnica tamtego miejsca. Każdy z mieszkańców jest wrogo nastawiony do naszych policjantów, Właściwie nikt nie chce pomóc, a za każdym rogiem czai się kolejne mroczne widmo przeszłości. 
Zagadka kryminalna jest świetna i wspaniale przemyślana. Kolejny raz nie zawiodłam się. Klasyczny kryminał, który pozwala czytelnikowi w miarę akcji podejrzewać, domyślać się i oskarżać. Autorka tak sprytnie snuje fabułę, że w pewnym momencie podejrzewałam już wszystkich. Każdy miał mroczną tajemnicę, każdy miał coś do ukrycia. Sama już pogubiłam się w domysłach i z zachwytem obserwowałam, jak autorka wyprowadza te podejrzenia na prostą drogę. Naprawdę świetne. 
Problem miałam jedynie z głównym bohaterem Danielem Podgórskim. Z prostodusznego i ciepłego mężczyzny z lekką nadwagą i miłością do całego świata, zmienił się w ostrego, wręcz brutalnego alkoholika, który nie może sobie poradzić z otoczeniem. Jest niemiły i gburowaty. Posuwa się do czynów, które dawnemu Danielowi nie przyszłyby nawet do głowy. Nie ukrywam, że tęsknię za tamtym Podgórskim, który uwielbiał świat i życie i nie mógł oprzeć się podawanym przez Mamusię słodkościom. Teraz jedyne, za czym tęskni to piersiówka i paczka papierosów. 
Pokuszę się o stwierdzenie, że to chyba najlepsza część sagi. Zamiast jednego śledztwa mamy właściwie cztery i to jakie! Każdemu wydaje się, że wie już kto zabił, a tu niespodzianka! Naprawdę mistrzostwo świata. 
Czekam z niecierpliwością na kolejny tom, bowiem zakończenie "Domu czwartego" nie pozostawia wątpliwości, że Pani Puzyńska nie powiedziała jeszcze ostatniego zdania. 

poniedziałek, 21 listopada 2016

Granat poproszę!

Olga Rudnicka jaka jest - każdy widzi, a jak nie widzi, to niech żałuje. Autorka wielu książek, przy lekturze których uśmiałam się do łez. Pokochałam wszystkie bohaterki z serii o Nataliach, a także bohaterów serii "Martwe jezioro". Świetne poczucie humoru, rasowo opanowany żart sytuacyjny, lekkie pióro i głowa pełna pomysłów - oto Olga Rudnicka. 
Najnowsza książka jest trochę inna niż pozostałe. "Granat poproszę" przypomina mi (dużo bardziej niż poprzednie książki) twórczość Pani Joanny Chmielewskiej. Była Ona mistrzynią kryminałów których akcja toczyła się w jednym miejscu, a cały urok tych książek był właśnie w mistrzowsko prowadzonych dialogach. Idealnym przykładem jest "Wszystko czerwone", gdzie prawie cała akcja toczy się w duńskim mieszkaniu jednej z bohaterek. "Granat poproszę" to własnie taki kryminał i nie będę ukrywać, że nie do końca mi to odpowiadało. 
Emilia Przecinek to kobieta po czterdziestce, autorka poczytnych romansów, matka dwójki prawie dorosłych dzieci, żona Cezarego - jednym słowem przykładna Matka Polka z lekką nadwagą i kredytem hipotecznym na karku. Pewnego dnia nasza Emilia dowiaduje się, że mąż postanowił odejść do innej kobiety. Zostaje sama, i właściwie po pierwszym szoku, nawet jest zadowolona. Pakuje rzeczy męża do worków, które zostają zniesione do piwnicy i próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Problemem jest jedynie kredyt hipoteczny, a raczej konieczność jego spłacania w terminie. I tu spotyka Emilię przykra niespodzianka. Okazuje się, że mąż od kilku miesięcy nie spłacał w terminie rat, co spowodowało konieczność ustalenia miejsca pobytu Cezarego w czasie jak najkrótszym. 
Równocześnie z perypetiami Emilii i dzieci śledzimy losy Cezarego, który wplątał się w niezłą kabałę. Szczegółów zdradzać nie będę, dodam tylko, że to w tym wątku trup się ściele, a czytelnik co rusz zaskakiwany jest nagłym zwrotem akcji. I taką Rudnicką lubię. Akcja toczy się dość szybko i interesująco, a każda postać jest bardzo charakterystyczna, wręcz przerysowana, co sprawia wrażenie takiego przerysowanego magazynu kryminalnego 997. Świetny pomysł i niesamowite odczucia przy lekturze. Oczywiście obie części w pewnym momencie się splatają i dla czytelnika powstaje coś w rodzaju wybuchowej mieszanki śmiechu i zagadki kryminalnej. Miodzio!
Powróćmy jednak do pierwszej części, w której Emilia Przecinek próbuje dojść do ładu ze swoim życiem w zmienionej rzeczywistości. Tu czytelnik zostaje rażony ogromną dawką humoru rodem z najlepszych książek Joanny Chmielewskiej. Zabawa słowami, humor sytuacyjny to dwie główne cechy tej części powieści. Agentka Emilii próbująca dojść do ładu ze swoją klientką, dwie babcie ciągle kłócące się, ale umiejące zawrzeć przymierze w sytuacji zagrożenia. Dzieci Emilii, Kropka i Kropeczek są również przyczynkiem do ciągłych salw śmiechu. Z jednej strony zrównoważona i mądra Kropka chowająca przed matką smakołyki i próbująca uspokoić żądne krwi babcie, z drugiej zaś roztrzepany Kropeczek z ciągłymi problemami w szkole. Perypetie Emilii z odchudzaniem, rozmowy z Policją prowadzone w taki sposób, żeby nic nie powiedzieć... i te dowody w piekarniku! Przy lekturze po prostu rżałam jak osioł z radości, a moje dzieci patrzyły na mnie z politowaniem. Problem miałam tylko jeden. Ciągle przed oczami miałam książki Pani Chmielewskiej i w takich momentach tęskniłam jednak do Olgi Rudnickiej z poprzednich książek. 
Powiem tak: książka świetna i godna polecenia. W obecnej porze roku, kiedy za oknem pada i dominuje mgła, takie książki są jak najlepsze lekarstwo. Ale Pani Olgo, proszę już nie pisać jak Chmielewska, proszę pisać jak moja ukochana Rudnicka! 

środa, 16 listopada 2016

Pamiętnik Mary Berg

Książek o wojnie jest naprawdę wiele i tak powinno być. Okrucieństwo II Wojny Światowej było olbrzymie i ludzkość zawsze powinna o tamtych wydarzeniach pamiętać - ku przestrodze. Czym innym są jednak książki historyczne przedstawiające fakty i wydarzenia, a czym innym beletrystyka czy też pamiętniki i wspomnienia z tamtych czasów. Te pierwsze przedstawiają okrucieństwo nazistów w sposób bardzo szczegółowy, ale tak bez emocji. Te drugie ważne są dla zwykłego człowieka, który w czytaniu szuka przyjemności. Takich książek jest wiele. Ogromne wrażenie zrobił na mnie "Dzidek", "Biegnij chłopcze biegnij" czy też skierowana do dzieci "Asiunia".
Na pewno jednak największe wrażenie robią pamiętniki. To są książki, które wchodzą wgłąb serca czytelnika i nigdy, przenigdy dobrowolnie z niego nie wyjdą. Polecam z całego serca pamiętniki doktora Korczaka, polecam również "Pamiętnik Mary Berg".
Mary Berg (ur. w 1913 r.) rozpoczyna pisanie pamiętnika jeszcze w Łodzi, gdzie zastaje ją wybuch wojny. Z pierwszych kart wylewa się bezradność i rozpacz, kiedy jej rodzina musi uciekać z własnego domu. Powodem ucieczki była rozprzestrzeniająca się informacja o tym, że Łódź zostanie włączona do III Rzeszy. Postanawiają udać się do Warszawy, gdzie mieszkała ciotka Mary. Jednak w Warszawie czuło się już atmosferę antysemickich prześladowań, dlatego rodzina postanawia jednak wrócić do Łodzi. Kiedy matka Mary otrzymuje dokumenty z przedstawicielstwa USA potwierdzające jej amerykańskie obywatelstwo, cała rodzina ponownie wraca do Warszawy. Wydaje się, że życie w stolicy jest łatwiejsze i bezpieczniejsze niż w Łodzi. Do czasu. 2 października 1940 r. Niemcy utworzyli getto, w którym zamknięto 450 000 osób. Mary wraz z rodziną spędziła w getcie dwa lata. Należy mocno podkreślić, że jej życie było o niebo lepsze niż życie "zwyczajnych" Żydów. Nie musiała nosić opaski z gwiazdą Dawida, czynnie brała udział w życiu artystycznym Warszawy, jej rodzina mieszkała w dużym mieszkaniu, mieli co jeść i w co się ubrać. Wszystko to było możliwe dzięki amerykańskiemu obywatelstwu matki. Niestety, to co działo się dookoła Mary woła o pomstę do nieba. Głodujące, umierające na ulicy dzieci, żebracy, bieda, brak żywności tyfus... pomimo tego, że Mary miała "łatwiej" to jednak okrucieństwo nazistów jej nie omijało. Opisywała, jak bardzo bała się przechodzić obok posterunków i jak Niemcy dla zabawy strzelali do przechodniów. Opisywała wszystko: losy przyjaciół (najczęściej tragiczne) zwykłe życie i walkę o przetrwanie. Z kartek jej pamiętnika wyziera ogromna walka Żydów o zachowanie pozorów zwykłego życia. Mieszkańcy getta, chodzili do teatrów, na koncerty i przedstawienia, młodzież uczyła się na różnych kursach, a dzieci chodziły do prowizorycznych szkół. Oczywiście to wszytko działało tylko na tyle, na ile nie drażniło Niemców. Mieszkańcy getta wykazywali się również dużą pomysłowością i inicjatywą. Bez tego połowa mieszkańców zmarłaby z głody i wyczerpania. Podziemne piekarnie, wytwórnie artykułów pierwszej potrzeby czy też podziemna prasa - to wszystko stwarzało pozory zwykłego życia i dawało tak wszystkim potrzebną nadzieję. 
Mary udaje się przeżyć. Z całą rodziną zostaje internowana w więzieniu na Pawiaku. Nadal jednak przez okno oglądała cierpienia swoich rodaków podczas wywózek do obozów zagłady. 
Nasza bohaterka opisuje również życie w obozie przejściowym w Vittel, jednak tę część pamiętnika czytałam już z przeświadczeniem (zupełnie niesłusznym), że to już nieważne. Ważna jest ta część, która stanowi świadectwo tragedii, jaka wydarzyła się na terenie Getta Warszawskiego. To ta część pokazuje tak wiele. 
Ta recenzja przypomina niestety bardziej streszczenie niż recenzję. Ale trudno mi oddać uczucia, jakie targały mną podczas lektury. To nie jest książka, którą się ocenia - dobra czy zła. Ta książka to świadectwo. Dlatego czuję wewnętrzny sprzeciw przeciwko wystawianiu jej oceny. Uważam, że "Pamiętnik Mary Berg" powinien być lekturą obowiązkową. Może nie w podstawówce, bo jej treść jest zbyt straszna,  ale w liceum na pewno.

niedziela, 13 listopada 2016

Magiczne akta Scotland Yardu

Magiczne akta "Scotland Yardu" to książka taka, jaka jej okładka. Ciemna, mroczna i magiczna. To książka o alternatywnej rzeczywistości, w której pewna grupa ludzi posiada potencjał magiczny. To książka, w której panuje iście angielski, deszczowy i mroczny klimat, a słowo "słońce" chyba nie pada ani razu. XIX wieczne Archiwum X to najlepsze określenie. Mamy tu i zbrodnię i karę i magiczną szkołę i miłość i czarny charakter... cóż więcej trzeba, aby się dobrze bawić!
Pod koniec XIX wieku w szeregach londyńskiej policji utworzono wydział do spraw magicznych. Do zadań pracowników należy walka z przestępstwami popełnionymi przy udziale zdolności magicznych. Na czele wydziału staje John Dobson, który wraz z pracownikami ma za zadanie chronić Londyn przed nieuczciwymi magami i zjawiskami. Niestety - jak to w policji bywa - braki kadrowe są na tyle dokuczliwe, że nasz bohater postanawia jako wolnego strzelca zatrudnić Clovisa Lafay'a. Clovis jest świetnie wykształconym magiem pochodzącym z arystokracji, który zupełnie niedawno powrócił do Londynu. Niestety za Clovisem ciągną się wspomnienia skutecznie zabierając młodemu magowi pewność siebie. Co więcej - kiedy spotyka na swojej drodze siostrę Johna, Annę - nie potrafi okazać dziewczynie swoich uczuć uznając, że związek z Lafay'em jest dla młodej kobiety czymś niewłaściwym. Tropiąc z policjantami nekromantów, duchy i upiory jakby zupełnie przy okazji poznajemy losy naszych bohaterów oraz ich zupełnie zaskakujące powiązania. Powoli czytelnik odkrywa również losy członków rodziny Clovisa. Wyłania się obraz mętny, mroczny i tajemniczy. Kiedy w końcu dochodzi do morderstwa, czytelnik jest już właściwie na tyle przerażony, że zabójstwo (nieważne kogo) nie robi na nim większego wrażenia. Za to finał powieści i rozwiązanie zagadki - o, te robią wrażenie i to całkiem spore!
Powieść jest niecodzienna, a pomysł wyjątkowo zaskakujący. Świetnie czyta się historie, w której magia jest czymś zupełnie normalnym, a codzienne życie mieszkańców Londynu jest od niej właściwie uzależnione. Magia towarzyszy mieszkańcom w zwykłym, codziennym życiu. Bardzo podobały mi się części nazwane Retrospekcjami. Taki Harry Potter dla dorosłych. 
Książka ma jedną wadę, która psuła mi nieco przyjemność czytania. Wydawca zastosował przy druku maleńką czcionkę, a do tego bardzo zmniejszył marginesy. Efekt jest taki, że owszem powieść mieści się w jednym tomie (dodam, że dość sporym) ale lektura mnie osobiście dość zmęczyła. W innym przypadku rzuciłabym książkę w kąt, ale tu akurat przedstawiona historia jest na tyle ciekawa że dzielnie doczytałam do końca. Warto było!  

czwartek, 10 listopada 2016

Gruzja welocypedem

Zazdroszczę ludziom, którzy mają skrzydła u ramion, którzy są na tyle odważni, aby spełniać swoje marzenia. Każdy podróżnik to właśnie taki Ktoś, z portem w każdym mieście, z życiowym mottem: "Tam mój dom, gdzie ja". Mam wrażenie, że Anna Kołodziejska to właśnie taki człowiek. Kobieta, której doba wynosi 48 godzin, a swoimi planami na najbliższe kilka lat wypełniłaby życiorysy kilku spokojnych osób. W ostatnich dniach przeczytałam Jej książkę pt. "Gruzja welocypedem" i powiem, Wam że jestem oczarowana. Zarówno autorką jak i Jej książką. 
"Gruzja welocypedem" to właściwie taki reportaż z podróży w formie książkowej. Reportaż, pamiętnik... trudno powiedzieć. Właściwie to chyba to drugie, bo pomimo tego, że wyprawa odbyła się w towarzystwie przyjaciela autorki Pawła, to właśnie Pani Ania jest tu główną bohaterką wydarzeń i to Jej odczucia i komentarze towarzyszą czytelnikowi przez całą lekturę. 
Pani Anna bardzo sprawnie i lekko przeprowadza czytelnika przez całą rowerową podróż. Z iście dziennikarską dokładnością opisuje przygody i perypetie, jakie spotykały Ją w poszczególnych dniach wyprawy. Już pierwszego dnia nasi podróżnicy musieli stawić czoło grupie namolnych taksówkarzy, agresywnym bezpańskim psom i ciągle trąbiącym kierowcom. Kolejne dni to również ciągłe zderzenie zwyczajów i kultur. Gruzja jest krajem o wiele mniejszym niż Polska, jednak ludność ją zamieszkująca stanowi istną mozaikę zwyczajów i języków. Ludzie są bardzo dumni, łatwo ich urazić, a z drugiej strony ilość alkoholu przez nich pochłaniana po prostu poraża. Zupełnie inaczej niż w naszej kulturze traktuje się tam kobiety. Nie mają One zbyt wiele do powiedzenia. Nie wolno im usiąść przy stole z mężczyznami do posiłku, no chyba że są turystkami. W jednej z rodzin, które gościły naszą autorkę, żona gospodarza częstując gości kawą nie odważyła się samodzielnie wybrać miejsca na stole, na którym postawi szklanki z naparem. Dopiero po wskazaniu miejsca przez męża kawa została podana. Z zasady kobieta jest to prowadzenia domu i wychowywania dzieci, a mężczyzna do utrzymywania rodziny. Podział jest wyraźny i nikt nie wyobraża sobie, że może być inaczej. 
W opowieściach Pani Ani uderza czytelnika łatwość, z jaką miejscowi mężczyźni przekraczają bariery dobrego smaku i wychowania. Nachalność zachowań o podtekście seksualnym skierowanych do obcej przecież kobiety naprawdę poraża. Ciągłe zapraszanie do samochodu, obłapywanie... coś strasznego. Nie jestem osobą pruderyjną, ale w czasie lektury zastawiałam się, ile zdrowia kosztowała autorkę ciągła walka z nachalnymi pijanymi Gruzinami. Z Jej opisów wynika, że sporo. Właściwe jedyne, co odstraszało od prostackich zalotów, to obecność męskiego towarzysza podróży. 
Ta niepozorna książeczka oprócz perypetii i przygód uczestników zawiera również przepiękne opisy miast i gruzińskiej przyrody. Niewątpliwie piękne - zwłaszcza zza kierownicy roweru - ale jednocześnie przytłaczające i przygnębiające. Wszędzie gdzie nasi podróżnicy się ruszyli, z kątów wyzierała bieda. Nawet jeżeli budynek z zewnątrz przypominał europejskie standardy, to już w środku nie było tak wesoło. Za to przyroda, dzika i pierwotna - zachwyca. W Gruzji nie ma pieniędzy na rozwój infrastruktury, więc jak tylko podróżnicy wyjeżdżali poza miasta, przyroda porażała dzikością. 
Wspaniała książka. Zabrała mnie na kilka godzin w niezapomnianą podróż. Bardzo żywe i wartkie opisy powodują, że tu nie ma czasu na nudę. Nawet jeżeli zatrzymujemy się w jakimś miejscu, to ciekawostek związanych z nim jest tyle, że zanim się spostrzeżemy, już pędzimy dalej. Szkoda, że książka zawiera tak mało zdjęć, ale z drugiej strony daje to większe pole naszej wyobraźni. Miejscowe zwyczaje, potrawy, miejsca, ludzie... Dominują jednak opisy związane z piciem alkoholu. Mam wrażenie, że mocne trunki są podstawą życia tamtejszych mężczyzn. W tamtejszych lasach i zagajnikach można znaleźć konstrukcje przypominające stoły, ponieważ Gruzini nie piją w domach, a na świeżym powietrzu :-) Musi się tam dziać!
Wszędzie lasy, łąki, biegające luzem zwierzęta... robi to wszystko wrażenie. 
Polecam serdecznie każdemu, kto chce na kilka chwil oderwać się od rzeczywistości  i poszybować w nieznane...     

poniedziałek, 31 października 2016

Zaginione miasto

Książki czytać uwielbiam, ale niekoniecznie od środka. Kiedy w moje ręce wpada powieść będąca kolejnym tomem serii, najczęściej ją odkładam i już do niej nie wracam. Są jednak takie, które pomimo kilku wcześniejszych tomów, nadal przyciągają i kuszą. Tak właśnie było z "Zaginionym miastem". Z opisu dowiedziałam się, że jest to czwarty tom serii o losach dziennikarza Emila Żądło  i trochę mnie to zniechęciło. Jednak - znając wcześniejszą twórczość Pani Anny Klejzerowicz ("List z powstania" czy też "Ostatnią kartą jest śmierć") postanowiłam podjąć wyzwanie... i nie zawiodłam się. 
Pierwsze spotkanie z Emilem Żądło mnie zirytowało, ponieważ od razu poczułam, że to dalszy ciąg losów sympatycznego dziennikarza. Siedzi bidak sam w redakcji, a z opisu wynika, że te pomieszczenia właściwie są jego jedynym dachem nad głową. Roztrząsa swoje rozstanie z Martą i sporządza bilans życiowych zysków i strat. Na szczęście trwa to krótko, a płaczliwe rozważania Emila przerywa dzwonek telefonu. I w tym momencie wsiąkłam. Nie mogłam się oderwać od lektury, chodziłam z książką wszędzie, nawet podczytywałam na światłach w samochodzie. 
Rozmówcą po drugiej stronie słuchawki był pewien starszy Pan, który opowiedział Emilowi o tajemniczej figurce, ukrytym gdzieś w dżungli mieście i tajemniczych dokumentach. Okazuje się, że od kilkudziesięciu lat prowadzi On badania nad tajemniczym zaginionym miastem. Starszy Pan wyraźnie prosi Emila o pomoc. Spanikowanym głosem stwierdza, że się boi i że ktoś czyha na jego życie. Emil umawia się z tajemniczym rozmówcą na rozmowę następnego dnia. Niestety nic z tego. Zwłoki starszego Pana zostają znalezione w jego własnym mieszkaniu, a Emil zostaje z tysiącem pytań w głowie. Ze strony Policji dochodzenie prowadzi przyjaciel Emila, co umożliwia czynny udział dziennikarza w śledztwie. Policjant Żądło włącza również do sprawy Martę, która jest znawcą kultury i sztuki. Jako pracownik muzeum ma niesamowitą wiedzę na temat zaginionego miasta i legend z nim związanych. Wiedza dziewczyny na temat angielskiego podróżnika Percy'ego Harisona Fawcetta jest początkiem do rozwikłania zagadki. Fawcett w 1925 roku udał się na wyprawę, i niestety nigdy z niej nie powrócił. Pozostały po nim dzienniki i nierozwiązana zagadka połączona z pasją odkrywcy. 
Emil ramię w ramię walczy z Martą o ustalenie, w imię czego zginął Starszy Pan, a czytelnik dzięki ich rozważaniom, zagłębia się w fascynujący świat z początku XX wieku. El Dorado, tajemnicza statuetka i niezbadane dokumenty skutecznie podsycają wyobraźnię czytelnika. Kiedy dodamy do tego fakt, że autorka jest pasjonatką cywilizacji Inków i książkę napisała w oparciu o dość sławną pozycję "Śladami Inków", otrzymamy mistrzowskie połączenie współczesnego kryminału z pasjonującą książką historyczną.  
Anna Klejzerowicz ma dar kreślenia piórem wspaniałych opisów i umiejętność tworzenia niesamowitej atmosfery. Kiedy Emil z Martą analizują sytuację i próbują znaleźć rozwiązanie zagadki czytelnik ma wrażenie że siedzi na kanapie razem z nimi i popija herbatę. Świetne są opisy kota Bolera, który z charakterystyczna dla kotów dumą pokazuje Emilowi co myśli na temat jego wyprowadzki. Podobnież opis kwiaciarni w której Emil kupuje rzadką  orchideę Cattley'a jest tak sugestywny, że zapach kwiatów prawie drażnił mój nos. Podróż przez taką książkę to prawdziwa przyjemność. 

sobota, 29 października 2016

Pokój dla artysty

Są takie powieści, które kocha się od pierwszego wejrzenia. Na widok okładki mocniej tłucze serce, pocą się dłonie, a głowa krzyczy: Muszę ją mieć! Po prostu muszę! Cały pic polega na tym, że okładka to jedno, natomiast nasuwa się pytanie o treść pod rzeczoną okładką. Często jest tak, że powieść rozczarowuje i do pięt nie dorasta okładce. Najczęściej jednak piękna szata graficzna idzie w parze z doskonale opowiedzianą historią. No właśnie. Przypuszczam, że w przypadku "Pokoju dla artysty" zdania są podzielone, a im bliżej z opinią do męskiej populacji czytelniczej, tym ocena jest słabsza. Na szczęście ja jestem kobitką i dla mnie treść książki jest równie świetna, co okładka. 
Na pierwszym planie powieści posadowiony jest dom. Piękny zaniedbany, z duszą i charakterem. Dom rodem z historii o wielopokoleniowych rodzinach, w którym jedni umierają inni się rodzą... Dom jakich mało.  Jasza i Marta również czuja ten klimat i zakochują się w zaniedbanym dworku bez pamięci. Postanawiają położyć na szali swoje dotychczasowe życie i za fundusze uzyskane ze sprzedaży całego swojego majątku (łącznie z mieszkaniami) remontują stare domostwo i organizują w nim dom dla artystów. Od początku jednak nad domem (albo jego nowymi właścicielami) wisi klątwa. 
Wątek o Jaszy i Wiktorii to jedno. Czytelnik śledząc romantyczne i tajemnicze losy domu jednocześnie poznaje Ewę - osóbkę młodą, ale nie do końca szczęśliwą. Życie Ewy wydaje się pasmem pechowych zbiegów okoliczności. Mroczne dzieciństwo, niezbyt udana młodość... Ewa nie chcąc kusić licha, żyje sobie cichutko i samotnie w domu bez przyjaciół i rodziny. Pomaga jej jedynie dobrotliwa ciotka. Ale życie toczy się swoim torem. Dzięki zbiegom okoliczności (których w powieści jak widać nie brakuje) Ewa spotyka Piotra - sfrustrowanego policjanta będącego na życiowym zakręcie. Ewa z Piotrem stanowczo przypadli sobie do gustu od pierwszego wejrzenia. Jednak Piotr policjant nie bardzo wierzy w pecha i przypadkowe zbiegi okoliczności. Wydarzenia dookoła Ewy zaczynają Mu "śmierdzieć". Kiedy młodzi dowiadują się, że w grę wchodzi spadek, Piotr utwierdza się w przekonaniu, że bezpieczeństwo Ewy jest zagrożone. Postanawiają na jakiś czas przenieść się do Nałęczowa do Domu dla Artysty prowadzonego przez Jaszę i Martę. Po prostu z deszczu pod rynnę. 
Powieść wprowadziła w moim mózgu rozdwojenie jaźni. Tak naprawdę czułam się tak, jakbym czytała dwie powieści naraz. Jedna opisująca mieszkańców domu dla artysty i zdarzenia w nim się rozgrywające, druga to związek Piotra i Ewy. Nawet, kiedy losy tych drugich przenoszą się do domu, nadal miałam wrażenie, że ktoś na siłę wtłoczył pomiędzy jedną powieść, kartki z zupełnie innej. Oczywiście historia zgrabnie się zazębia, a zakończenie powala z nóg, ale poczucie rozdwojenia jaźni pozostało. 
Pomimo powyższego utyskiwania wyraźnie podkreślam, że całość powieści podobała mi się. Nawet bardzo. Pani Ulatowska jest znana z pięknych, ciepłych, romantycznych historii i Jej pióro wyraźnie nadało powieści pastelowych barw. Historia kryminalna jest również niczego sobie, a wymyślona intryga naprawdę mnie zaskoczyła. No i oczywiście wisienką na torcie są opisy nałęczowskiego domu - pięknego, klimatycznego dworku, kryjącego w sobie zapewne niejedną tajemnicę. To, co nasi autorzy uczynili z moją psychiką umiejscawiając w takim miejscu kryminalną część powieści, to przechodzi ludzkie pojęcie. Wyobrażacie sobie tragiczne wydarzenia w starym dworku? Cud miód i orzeszki. 
Świetna historia przy której nie ma czasu na nudę. Naprawdę polecam każdemu, kto ma wolny wieczór i ochotę na relaksującą książkę. 

Pokalane poczęcia

Co za książka! Zupełnie inna niż wszystkie. Niewątpliwie kontrowersyjna i trudna do zaakceptowania dla wielu czytelników o poglądach odmiennych od moich. Książka, która pokazuje, że słowa "ciąża", "płód" czy "aborcja" mają wiele twarzy, a za każdą dramatyczną decyzją (nieważne czy prowadzącą do porodu, czy do aborcji) stoi zrozpaczona kobieta i wyjątkowa historia.
Gabinet dr. Ireneusza Skrobaka jest tym miejscem, w którym czytelnik spotyka bohaterki powieści. Jedne rozpaczliwie pragną mieć dziecko, inne rozpaczliwie pragną usunąć ciążę, jeszcze inne potrzebują po prostu moralnego wsparcia. Ireneusz Skrobak (nazwisko nieprzypadkowe) podchodzi do swoich pacjentek raczej bez emocji. Te, które odwiedzają go w prywatnym gabinecie mogą liczyć na cień zrozumienia. Niestety pacjentki państwowej przychodni nie mają już tak dobrze. Ireneusza Skrobaka spotykamy na początku powieści, jako lekarza pierwszego "ciążowego" kontaktu. Pojawia się również na końcu, ale już tylko jako tło dla finału. Wyraźnie widać to, że przy pierwszej wizycie nasz doktorek jest dla pacjentek bardzo ważnym "kimś". Pod koniec, kiedy na świecie pojawia się nowe życie, Jego rola dobiega końca. Nie ma już wpływu na nic, może jedynie patrzeć, jak zaczyna się coś pięknego i zupełnie nowego.
Poznajemy historie poszczególnych Pań w bardzo delikatny sposób, bez zbędnych ocen i komentarzy. Każda historia jest bardzo skomplikowana i emocjonalnie rozbujana. Trudno czytać o kobiecie, która bardzo chce mieć dzieci i całe swoje życie podporządkowuje temu celowi. Współczułam kolejnej bohaterce, której mąż miał chorobliwą obsesję na temat wiary i posiadania za wszelką cenę dużej rodziny. Kibicowałam pewnej biznesmence w jej staraniach o potomstwo i pogardzałam panią ginekolog, która pogoniła nastolatkę proszącą o tabletki antykoncepcyjne. I gdy już pogodziłam się, że "Pokalane poczęcia" to właściwie zbiór opowiadań (a ja za opowiadaniami nie przepadam) nagle wszystko zaczęło się zazębiać. Autorka musiała bardzo dobrze znać swoje bohaterki, bo naprawdę po mistrzowsku zaczęła łączyć nitki poszczególnych historii. Finał książki jest po prostu cudowny, a ja wzruszyłam się nieprzeciętnie. Pomijając kwestię religijności, poglądów i ocen, wniosek nasuwa się jeden - każda z decyzji podjętych przez nasze bohaterki była dobra. Ale też każda z nich wpłynęła drastycznie na życie tych kobiet i sprawiła, że świat wkoło nich zawirował.
Powieść, pomimo tego, że porusza bardzo trudny temat, zachwyca humorem. Autorka w powieści umieszcza wiele śmiesznych scenek i dialogów, które pozwalają rozładować emocje. A tych podczas czytania naprawdę nie brakuje. Myślę, że każda z czytelniczek odnajdzie w powieści samą siebie. Jeżeli nie przechodziła podobnych problemów i rozterek, co nasze bohaterki, to na pewno utożsamia się z niektórymi głoszonymi przez nie poglądami. Podczas lektury wiele razy zastanawiałam się jakbym postąpiła, gdybym znalazła się w takiej sytuacji, jak nasza bohaterka. Gdzieś w połowie powieści przestałam snuć takie rozważania i zmusiłam siebie do odbierania powieści jako po prostu - powieści. W innym przypadku zwariowałabym roztrząsając i oceniając poszczególne historie.
Świetna książka. Powinna ja przeczytać każda kobieta; zarówno ta stojąca z transparentem w słynny czarny poniedziałek jak i ta, która trzyma w ręku transparent "Stop aborcji". Każda. Bez wyjątku. 

środa, 19 października 2016

Wakacje z krową, czołgiem i przestępcą

Jak każda Mama "książkocholiczka", obserwując rozwój moich dzieci ze strachem zastanawiałam się, czy moje potomstwo pokocha słowo pisane. Starsza tak pod koniec trzeciej klasy wsiąkła w "Dzienniki Cwaniaczka", a potem już poszło. Chlipała nad losami Nemeczka w "Chłopcach z placu Broni", a na wakacjach nie rozstawała się z kolejnymi tomami "Zwiadowców". A Młodszy? Do niedawna nie rokował nadziei na zostanie "książkochłonem". Poczytywał po stronie jakieś książeczki, ale dziwnym trafem, jak tylko zaczynał czytać, ogarniało go takie zmęczenie, że kontynuacja lektury była wręcz niemożliwa. Zgnębiona zastanawiałam się, co będzie dalej. Do wczoraj. Po wieczornej kąpieli moje dziecię wyleciało z łazienki w piżamie i z obłędem w oczach latało po mieszkaniu z okrzykiem "Gdzie moja krowa? Gdzie mój czołg?!" Tata z przerażeniem słuchał wznoszonych okrzyków, a mi miód spłynął na serce. Domyśliłam się, że szuka "Wakacji z krową czołgiem i przestępcą", którą to książkę zabrałam Mu z półeczki z  zamiarem przeczytania. No!
Kiedy poznajemy Kubę, chłopiec wybiera się właśnie na cmentarz. Idzie tam z dziadkiem, który postanawia wybrać sobie miejsce na wieczne odpoczywanie. Dziadek generalnie ostatnio jest jakiś smutny i bez energii, dlatego mama Kuby podejmuje decyzję o wysłaniu dziadka wraz z wnukiem na wakacje na wieś. Aby Kubie nie było smutno, proponuje również wyjazd najlepszemu przyjacielowi syna - Wojtkowi. Chłopcy są załamani. Kuba marzył o kolonii, a nie o wyjeździe na głupią wieś, a Wojtek nie wyobraża sobie wyjazdu w miejsce, gdzie nie będzie telewizora. Chłopcy robią wszystko, co im przyjdzie do głowy, aby popsuć plany wyjazdu, przez co wdają się w aferę z dyrektorem swojej szkoły oraz z domniemanymi handlarzami dzieci. Niestety - nic z tego. Załamani chłopcy trafiają na wieś do domu Cioci Agnieszki. Wieś okazuje się całkiem interesującym miejscem, a ilość przygód, jakie przeżywają Wojtek i Kuba, starczyłaby na pełnometrażowy film. Wtajemniczać Was nie będę, bo nie mam zamiaru psuć przyjemności czytania. 
Nie zniechęcajcie się tym, że "Wakacje..." to kontynuacja przygód naszych dwóch bohaterów. Pierwszy tom pt. "Bery Gangster i góry kłopotów" zupełnie nie łączy się z drugim tomem. Mnie fakt nieznajomości pierwszej części początkowo zniechęcił, ale kazało się, że zupełnie niepotrzebnie. 
Książka napisana jest bardzo prostym i zabawnym językiem. Mój syn chichrał się nieprzeciętnie zwłaszcza, gdy chłopcy leczyli swojego kolegę śledziami i mlekiem. Autorka wykazała się świetnym poczuciem humoru i - co ważne - umiejętnością zarażania tym humorem małych czytelników. Przygody naszych bohaterów są tak zakręcone, że w czasie lektury, pełna podziwu czekałam, co mnie spotka na kolejnych stronach. Zresztą nie tylko słowo pisane  budziło w Młodszym uśmiech. Powieść jest bowiem okraszona świetnymi ilustracjami Moniki Pollak, które  dodają całej historyjce polotu i humoru. Nie ma strony, na której nie byłoby choć maleńkiego obrazka. Ułatwia to dzieciom czytanie, bo przecież im mniejsza ilość literek do pokonania na stronie, tym lepiej. Dzięki ilustracjom książkę - pomimo wizualnej objętości - czyta się błyskawicznie. A jaka duma jest w małym czytelniku że pokonał ponad 200 - stronicową powieść! Nie do opisania... 
"Wakacje z krową czołgiem i przestępcą" mogą się również pochwalić świetnym wydaniem. To jest ten format, który znam z powieści wydawnictwa "Skrzat", a który niezmiennie mnie zachwyca. "Nasza księgarnia", jak widać, również świetnie zna gusty małego czytelnika. Bardzo ładna okładka, dobrze rozmieszczony tekst - wszystko na swoim miejscu. 
Powieść polecam wszystkim - i małym i dużym. A najlepiej chyba czytać "Wakacje z krową czołgiem i przestępcą" wspólnie. Śmiechu przy takiej lekturze jest co niemiara i - co ważne - nikt się nie nudzi. 

wtorek, 18 października 2016

Dziedzictwo Orchana

Ormianie borykają się ze swoja tragedią zupełnie sami. Schowali to głęboko, jak coś cennego, w każdej sylabie języka, którego się uczą w szkółce sobotniej, w zapachu potraw i lamencie pieśni. W oddechu dzieci. 
Dziedzictwo Orchana str. 154 

Większość recenzji, które napotkałam w internecie przedstawia "Dziedzictwo Orchana" jako powieść o wielkiej miłości, jako sagę pewnego tureckiego rodu, dla której tłem jest ludobójstwo dokonane na Ormianach. Dla mnie to przede wszystkim książka o ogromnej tragedii, jaka spotkała Ormian. Tragedii nie do opisania, nad którą należy pochylić głowę i przepraszać nawet wówczas, gdy nie czujemy się jej winni. My, Polacy niewątpliwie jesteśmy narodem doświadczonym przez los. Butnym, walecznym, zawsze wysoko podnoszącym głowę. Mamy swoje Państwo, język i tradycje. Ormianie, będący najstarszym chrześcijańskim ludem Europy, nie mają nic. Rozproszeni po całym kontynencie są właściwie niezauważalni. Wskutek ludobójstwa dokonanego przez Turcję, w latach 1915-1918, liczebność Ormian zmniejszyła się z 2,1 miliona w 1912 r. do zaledwie 150 tysięcy w 1922 r. Dlatego właśnie należy zrobić wszystko, aby takie wydarzenia nie odeszły w zapomnienie. "Dziedzictwo Orchana" tę pamięć wspomaga choćby przez to, że niezmiennie znajduje się na wielu listach bestsellerów oraz na liście 20 najciekawszych książek 2015 r. 
1990 r. 
Kiedy poznajemy Orchana zmierza On do swojego rodzinnego domu na pogrzeb ukochanego dziadka. Dziadek był twórcą rodzinnej potęgi związanej z produkcją jedwabiu. Rzemiosło to towarzyszy rodzinie Orchana od dawien dawna. Orchan jest młodym biznesmenem i liczy na to, że przejmie po dziadku rodzinny interes. Dziadek w tej kwestii okazał się przewidywalny i rzeczywiście fabryki włókiennicze i inne aktywa trafiają w ręce Orchana. Poza rodzinnym domem, który dziadek zapisuje nieznajomej kobiecie o imieniu Seda. Ojciec Orchana jest zbulwersowany działaniami dziadka. Czuje się oszukany przez ojca i gniewnie zapewnia rodzinę, że wystąpi o unieważnienie testamentu. Orchan postanawia odnaleźć tajemniczą Sedę i dowiedzieć się, jakie motywy kierowały dziadkiem w chwili, kiedy zapisywał obcej kobiecie posiadłość będącą domem Orchana od setek lat. Krok za krokiem Orchan zbliża się do odkrycia tragicznej historii swojej rodziny, o której do tej pory nie miał pojęcia. 
1915 r. 
Kemal i Lucine żyją obok siebie na terenach dzisiejszej Turcji. Ona - piętnastoletnia Ormianka z bogatego domu, On - osiemnastoletni Turek, który wraz z ojcem pracuje dla rodziców Lucine. Kemal jest zakochany w Lucine i kiedy nadchodzi zapowiedź tragedii, robi wszystko, aby dziewczynę uratować. Niestety Lucine pozostaje ślepa na nadchodzące zagrożenie. Pewnego dnia wraz z matką i rodzeństwem zostaje wygnana z rodzinnego domu. Wraz z pozostałymi Ormianami zostaje wygnana a następnie prowadzona jest w tragicznym konwoju w kierunku pustyni Syryjskiej. Tam większość z jej towarzyszy umiera z wycieńczenia, głodu lub po prostu wskutek wszechogarniającej rozpaczy. 
Czy losy Kemala i Lucine kiedyś znowu się splotą? W jaki sposób wpłyną na losy Orchana? Uwierzcie mi - warto poznać tę historię. 
Historia Lucine jest wstrząsająca, a opisy podróży przez pustynię - zatrważające. Autorka, stosując pewien zabieg literacki postarała się, aby czytelnik emocjonalnie przeżył tę podróż. Na początku, choć w kilku słowach przedstawia poszczególnych Ormian wygnanych ze swoich domów. Rodzi to u czytelnika poczucie więzi z poszczególnymi osobami. Następnie na naszych oczach po kolei nasi bohaterowie są brutalnie uśmiercani.  Zaczęło się od opisu siostry Lucine, która w trakcie wędrówki po prostu została porwana przez jeźdźca pędzącego na koniu i nigdy już nie wróciła, a skończyło się na losach młodej kobiety w ciąży, której żołnierz bagnetem rozpłatał brzuch. 
Losy Orchana pokazują, że wojna jest w stanie pogmatwać losy ludzi i tak je spleść, że nic już nie jest pewne. Piękna, a jednocześnie straszna książka o szukaniu własnej tożsamości. To książka, która dowodzi, że powiedzenie "ludzie ludziom zgotowali ten los" jest nadal bardzo aktualne, a my musimy zrobić wszystko, aby TA historia nigdy więcej się nie powtórzyła. 

piątek, 14 października 2016

Świat Ruty

Powieść jakich mało. Iwona Żytkowiak zupełnie niedawno zaskoczyła mnie książką "Dokąd teraz?" i mając w głowie jej niepowtarzalny klimat wiedziałam, że "Świat Ruty" nie będzie typową, lekką powieścią. Nie spodziewałam się jednak tak dobrze skrojonej historii, tak silnie wpływającej na czytelnika. Parafrazując powiedzenie "Niebo w gębie" stwierdzę z czystym sumieniem: Niebo w głowie po prostu!
Ruta jest kobietą dziwną. W każdym mieście jest taki ktoś - kobieta, mężczyzna, osoba zawsze wiekowa, często mamrocząca coś pod nosem, często zbierająca różne przedmioty. Zawsze sama, odizolowana od społeczeństwa, budząca niechęć, często śmiech, rzadziej litość. Te osoby mają swój świat - niedostępny dla obcych. Ruta też ma swój świat, do którego pewnego dnia brutalnie wkracza Irena. Ich drogi spotykają się na skrzyżowaniu dróg, w pewien mglisty dzień, kiedy to Irena jadąc samochodem potrąca Rutę. Na szczęście skutki wypadku nie są tragiczne, jednak Ruta trafia do szpitala. Irena, czując się odpowiedzialna za Rutę, odwiedza ją w każdej wolnej chwili. Tam poznaje matkę i ojca Ruty. Od tego momentu czytelnik wsiada do wehikułu czasu i podróżuje po zakręconych meandrach polskiej historii, która przecież do spokojnych nie należy. Czas bliski drugiej wojny światowej  zapisał się w losach Polski wręcz tragicznie. Barlinek, będący miejscem akcji powieści, leży na terenie ziem odzyskanych, których mieszkańcy cierpieli podwójnie. Poznajemy Esterę i Anzelma - dwie wyjątkowo mocne postacie, poranione przez los. W pierwszej połowie XX wieku, kiedy odmienność nie miała prawa bytu, a przynależność do grupy miała ogromne znaczenie, nasi bohaterowie są społecznymi wyrzutkami. Estera jest właściwie Cyganką, ale trochę Polką, trochę Niemką, w pewnym stopniu Żydówką... takie pomieszanie w czasach, kiedy wszyscy nienawidzą wszystkich może przynieść tylko tragedię. Anzelm też nie ma łatwo. Sierota wychowywany przez służącą również nie znajdzie szczęścia. Oboje wpadają w sidła trudnych czasów, w których przyszło im żyć. Ruta jest owocem miłości dwojga pokiereszowanych ludzi i jako taka sama ma inne postrzeganie świata. 
Myśli Ruty poznajemy kiedy śpi. Wypadek nie spowodował większych obrażeń, ale nie wiadomo dlaczego Ruta nie chce się obudzić. Myśli są zwiewne, ułudne, trudne do uchwycenia. Jak to u osoby śpiącej - płyną lekko przez dotychczasowe życie, wspomnienia i ułudę. Te urywki ukazujące myśli Ruty wspaniale mi się czytało. Piękny język, lekki niczym piórko, bardzo kontrastował z opisami tego, co działo się w świecie realnym. Tu nie było miejsca na lekkość. Twarde odbicie rzeczywistości... chociaż leczenie kamieniami zahacza o pewną metafizykę. Cały "Świat Ruty" jest pełen takich sprzeczności. To dodaje powieści smaku i  charakteru. 
Dobra książka, chociaż niełatwa. Należy się nad nią pochylić i z pokorą przejść przez kolejne strony. Ale z drugiej strony rzadko kiedy losy ludzkie są cukierkowo różowe. Często są własnie takie jak Świat Ruty. Mocne. 

wtorek, 11 października 2016

Królewska heretyczka

Kilka lat temu w HBO oglądałam serial pt. "Dynastia Tudorów". Widowisko, pełne pięknych kostiumów, wspaniałych pomieszczeń i - co ważne - świetnych aktorów. Anna Boleyn była niewątpliwą bohaterką serialu zwłaszcza, że grała Ją przepiękna Natalie Dormer. W jednym z odcinków drugiej serii Anna Boleyn urodziła córkę. Mała Elżbieta stanowiła raczej mało znaczącą postać w serialu, ale z kontekstu wyraźnie wynikało, że dziewczynka była odrzucona i samotna. Historia zakończyła się śmiercią Anny Boleyn, a mała Elżbieta...
No własnie. Losy Elżbiety poznałam zupełnie niedawno i to dzięki polskiej autorce Magdalenie Niedźwieckiej. Książka "Królewska heretyczka" może do historycznych się nie zalicza, ale niewątpliwie kanwą całego pomysłu na powieść są losy Elżbiety I - królowej Anglii. W trakcie czytania powieści zajrzałam do internetu chcąc się przekonać, na ile książka przedstawia historyczną prawdę, a na ile jest zwykłą fikcją literacką. Zarówno Elżbieta I jak i Robert Dudley, Robert Cecil, czy też Maria Stuart zostali przedstawieni z zasady dość wiernie. Oczywiście nikt nie będzie w typowo beletrystycznej powieści szukał historycznej prawdy, ale zadziwiła mnie wierność prawdziwym losom bohaterów.     
Elżbieta I niewątpliwie była wielką królową. Czasy elżbietańskie to okres rozkwitu Anglii. Ta filigranowa kobieta doprowadziła do tego, że Anglia stała się stolicą europejskiej kultury, panowała na morzach,  a Londyn uważany był za centrum europejskiego handlu. Elżbieta I rządziła twardą ręką, co nie było łatwe. W tamtych czasach nie do pomyślenia było, aby kobieta była samotna. Elżbieta (zwana też królową - dziewicą) rządziła samodzielnie przeciwstawiając się plotkom, fałszywym doradcom i nieuczciwym damom dworu. W otoczeniu wieloosobowej świty była wiecznie samotna i poddana ciągłej ocenie. Każdy uważał, że powinna jak najszybciej wyjść za mąż i powić następcę tronu. Elżbieta, pamiętając ojca, który z zasady nie szanował swoich żon, postanowiła jednak rządzić sama. Było Jej ciężko, jako że w ówczesnej Europie władza była domeną mężczyzn, ale udało się i to z jakim skutkiem!
Powieść osnuta jest własnie na samotności i staropanieństwie Elżbiety I. Poznajemy Ją jako dość kapryśną, młodą osóbkę, otoczoną wianuszkiem adoratorów. Nie chce jednak żadnego. Jej serce kieruje się w stronę Roberta Dudley'a, który z kolei kompletnie nie nadaje się na męża królowej. Jako syn zdrajcy nie mógł zostać królem, a co za tym idzie ręka Elżbiety była dla niego niedostępna. Cóż z tego, skoro serce swoje, a rozum swoje... Lata płyną, a sytuacja królowej nie ulega poprawie. Nadal rządzi sama, tyle że jest coraz bardziej nieszczęśliwa.
Urok książki nie należy jednak do królowej. Urok to opisy Londynu, zapach karczmy, strach przed ospą i dziesiątkującą ludność zarazą. To losy Philipa Sieroty, będącego przedstawicielem angielskich artystów i dzieje zwykłej dziewczyny, której los nie szczędził razów i rozczarowań. Cudowne opisy zwykłego życia powodują, że czytelnik ma wrażenie, że już za chwileczkę, już za momencik przeniesie się w tamte czasy. Urzekły mnie opisy domu, który zamieszkiwał właściciel grupy aktorów wraz z żoną. W chwili, kiedy czytelnik Ich odwiedza, właśnie wstawili sobie w otwory okienne szyby. Co za luksus! Albo opisy życia kuchennego na królewskim dworze.... warto przeczytać, naprawdę warto.
Cudowna, bajkowa wręcz lektura, o silnej kobiecie i wyjątkowych czasach.  

piątek, 30 września 2016

Minecraft. Rocznik 2017

Znacie takie książki, których widok wprowadza Was w stan niepokoju, a Wasza pewność siebie spada na łeb na szyję? Uczucia te, w moim umyśle zachodzą przy jednoczesnym pisku i krzykach radości mojego potomstwa. W przypadku Starszej są to książki dotyczące harcerstwa, pionierki, metodyki... i tak dalej. W przypadku Młodszego jeszcze się to nie zdarzyło. Do wczoraj, kiedy to Młodszy otrzymał w swoje ręce książkę pt. "Minecraft. Rocznik 2017". Młodszemu zaświeciły się oczy, rumieniec wypełzł na twarz, a wydany okrzyk radości zapiszczał w uszach wszystkim domownikom. Za to na mnie padł blady strach związany z ilością wieczorów, przez które będę wraz z Młodszym analizować każdą stronę do ostatniej kropeczki... Kilka razy już to przerabiałam, ponieważ książki Minecraft zagościły już wcześniej w biblioteczce Młodszego.
"Minecraft.Rocznik 2017"jest przede wszystkim pięknie wydana. Czarna, matowa, twarda okładka zachwyca. Złote napisy oraz rysunki na okładce już na pierwszy rzut oka nie zostawiają wątpliwości, że książka mówi o popularnej grze komputerowej. Tworzenie wirtualnej rzeczywistości w Minecrafcie jest szalenie wciągające. Ta skomplikowana gra niewątpliwie rozwija dziecięcą wyobraźnię. Gra polega na tworzeniu, niszczeniu i odkrywaniu sześcianów  w
trójwymiarowym świecie. Sześciany te są budulcem dla całego świata. Oprócz zwykłych "cegiełek" są też takie, które coś zawierają, albo służą do czegoś specjalnego... odmian jest naprawdę sporo. W świecie Minecrafta kwadratowe są postacie, rzeki, drzewa, zwierzęta. Wszystko jest kwadratowe! Gracz z tych bloków jest w stanie stworzyć dosłownie wszystko. W grze jest kilka trybów. Ze słyszenia i obserwacji znane są mi dwa: Survival (tu naprawdę trzeba przetrwać, a do budowy potrzebne są surowce, które należy sobie znaleźć) i Creative (tu gracz dysponuje nieskończoną ilością bloków i nieskończoną energią) I tak jak ten pierwszy tryb drażni mnie swoją brutalnością, tak drugim jestem zachwycona. Dziecko buduje, planuje, konstruuje. Są nawet mistrzostwa świata dla konstruktorów w tej grze. Świetna sprawa. 
W "Minecraft Rocznik 2017" twórcy gry pokazują nowinki jakie nastały w grze podczas ostatniego roku. A że gra jest rozwojowa, a w jej tworzeniu uczestniczą młodzi ludzie z całego świata - to się działo! Informacje zawarte w roczniku na pewno pobudzą wyobraźnię czytelnika i zachęcą do tworzenia nowych konstrukcji. Wszystkie informacje są zapisane w miarę prosty sposób. Inaczej - dla gracza znającego podstawowe terminy funkcjonujące w grze, książka może być naprawdę przewodnikiem, a informacje w niej zawarte są proste i przejrzyste. Ja jako laik potrzebowałam co nieco tłumaczenia, ale nawet ja dałam radę :-)
Główną zawartością książki, która zachwyciła mojego syna, jest pięć budowli wykonanych przez graczy. Oprócz zdjęć i opisów mamy dokładną instrukcję, jak stworzyć takie budowle we własnym świecie. Rozmiary, ilość bloków koniecznych do zastosowania - Młodszy chłonął wyliczał, planował. Widziałam po prostu jak jego źrenice robią się kwadratowe. Oprócz tego w "Roczniku" mamy sporo ciekawostek. Np. rozdział pt. "Rzadkie bloki i przedmioty" zawiera rysunki i opisy przedmiotów będących marzeniem dla każdego maniaka. Każdy przedmiot jest opisany w trzech kategoriach: gdzie występuje, jak go zdobyć i do czego można go wykorzystać. Każdy Maniak Minecrafta będzie zachwycony. Mamy również ciekawostki dotyczące zespołu tworzącego grę, ciekawostki związane z poszczególnymi wersjami gry, mamy nawet ukazane największe wpadki twórców gry. (Sukcesy też są, a jakże!) Na zakończenie - niczym wisienka na torcie - każdy z czytelników może sprawdzić swoją wiedzę o grze wykonując prosty - zdaniem mojego syna - test wiedzy o Minecrafcie. Z tą prostotą próbowałam dyskutować, ale wyszłam na laika....
Książka piękna - wydana na ładnym papierze, kolorowa, w twardej oprawie... idealna na prezent. Jeżeli macie w pobliżu jakiegoś maniaka tej gry - świetna sprawa.  

środa, 28 września 2016

Przemoc nie!

Każdy z nas na pewno w swoim życiu zetknął się ze zjawiskiem przemocy. Wcześniej czy później docierają do nas informacje o atakach, zamachach i bójkach. Przemoc na światową skalę, to jedno. Przeraża, ale jednak - mimo wszystko - jest daleko. Gorzej, kiedy przemoc dotyka nas bezpośrednio, a najgorzej - kiedy ofiarami przemocy są nasze dzieci.
Mój syn ma siedem lat. Nie jest osiłkiem, a w klasie zalicza się do tych mniejszych dzieci. Zamiast sportu woli muzykę (gra na skrzypcach), choć od zajęć fizycznych nie stroni. Ostatnio znalazła się w Jego klasie grupka "siłaczy", co to mniejszych tłuką. Mój synek jest w tej grupie mniejszych. I jak tu Maluchowi pomóc? Powiem Wam, że największym problemem jest to, że dzieciaki boją się mówić o tym, co się w klasie dzieje. Postanowiłam oswoić strach przed zemstą za donoszenie dorosłym, a z pomocą przyszła mi niepozorna książeczka. Dodam, że znalazła się pod naszym dachem właśnie w tym konkretnym celu i póki jej nie obejrzałam, bałam się, czy jej treść będzie mi pomocna. Nie rozczarowałam się.
Okładka wydaje się... śmieszna, satyryczna... tak jest, póki do malucha nie dotrze, co przedstawia. Dziewczynka bije chłopca młotkiem po głowie - mocne. Ale w zamierzeniu takie właśnie ma być. Tytuł też ma formę "niegrzeczną", trochę jak napis na ścianie. Sugeruje to wyraźnie - przemoc jest zła. Już wstęp dał mojemu Młodszemu wiele do myślenia. Autor mówi wyraźnie: masz prawo się bić, żeby się bronić, ale najważniejsze jest to, abyś potrafił powiedzieć NIE. Autorzy, próbując oswoić dzieci z agresją tłumaczą, że przemoc istniała od zawsze i jej wybuchy zdarzają się nie tylko dzieciom, ale również dorosłym. Pokazują również, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Każde agresywne zachowanie jest spowodowane czymś konkretnym: zaniedbaniem, odrzuceniem, zazdrością i co najgorsze - inna przemocą. Każde dziecko czytające tę niepozorną książeczkę zrozumie, że problem ma nie tylko ten, kto jest ofiarą. Problem leży w tym, który bije. To On jest nieszczęśliwy, a swoją frustrację wylewa na innych. 
A teraz najważniejsza część książeczki: JAK POWIEDZIEĆ NIE! Nie są to wydumane rady przemądrzałego dorosłego. Wręcz wyraźnie powiedziane jest: jeżeli czujesz się zagrożony - uciekaj. Ale należy też spróbować rozmowy, poszukać pomocy wśród innych dzieci i - co ważne -  należy powiedzieć dorosłym. Najbardziej jednak mój Młodszy "ukochał" dwa potwory na ostatnich stronach. Jeden "przemocowy potwór" zwyciężył nad dzieckiem, które nie umiało się obronić przed przemocą. Ale drugi potwór został pokonany, a zwycięski malec wychodzi z tego pojedynku o pewne doświadczenia silniejszy. 
Książka porusza bardzo poważny temat. Często dla maluchów wręcz dramatyczny. Na szczęście książeczka zawiera wiele śmiesznych ilustracji i scenek, które rozładowują napięcie towarzyszące lekturze tej książki. Pewnie dziecko, dla którego ten temat jest tylko teorią, nie będzie czuło tego klimatu. Mój syn wyraźnie przeżywał lekturę, łącznie z nadawaniem imion chłopcom z ilustracji, co bardzo wiele mi powiedziało. Padło sporo pytań, wiele zdarzeń zostało mi opowiedzianych - mam wrażenie, że wspólne czytanie tej książeczki pozwala malcowi otworzyć się na dorosłego i oswoić to, co jest dla niego przerażające.


Co ważne - nie można dziecka zostawić z ta książką sam na sam. Treści pisane są ujęte w taki "dorosły sposób" np. "Przemoc wobec dorosłych i dzieci jest prawnie zabroniona" albo "Poszukaj mediatora, dziecka, lub dorosłego...", albo "Prawo jest po to, by chronić ofiary i zapobiegać samosądom...". Przyznacie, że określenia samosąd, czy mediator, są zupełnie niezrozumiałe dla malucha. Dlatego przy lekturze niezbędny jest dorosły przewodnik. 
Książeczka, pomimo trudnego tematu, zachwyca oprawą graficzną. Każda opisywana sytuacja jest zilustrowana scenką w postaci komiksu. Pomysł świetny do wspólnej lektury. Mama czyta poważne rzeczy, a Maluch śmieszne scenki. Ułatwia to trudną rozmowę - nawet bardzo. 
Wydawnictwo "Muchomor" wydało w tej serii jeszcze trzy inne książeczki: o rasizmie i nietolerancji, o złym dotyku i o poniżaniu. Nie wątpię, że wielu małym ludziom pomogą one uporać się z problemami.   

Piekło ISIS

Czytałam i nie mogłam wyjść z podziwu. Jak można być takim naiwnym człowiekiem? Jak bardzo trzeba być zagubionym, żeby w takie piekło zabrać czteroletniego brzdąca? Na co ta kobieta liczyła? Czy naprawdę wierzyła, że... no nawet nie potrafię sobie wyobrazić w co Ona wierzyła. Bo przecież nie w uczciwość mężczyzn, którzy zostawili swoje zrozpaczone matki we Francji i pojechali "w imię Allacha" do ogarniętej wojną Syrii. Kto przy zdrowych zmysłach tak postępuje! Dzielna byłam i pomimo emocji mną szarpiących doczytałam do końca. I powiem Wam, że cieszę się, że tak się stało. Ta książka to jedno z wielu źródeł i dowodów na okrucieństwo i barbarzyństwo, jakie dokonywane jest na kobietach "w imię Allacha".
Książka jest tak skonstruowana, aby choć trochę usprawiedliwić postępowanie bohaterki. Już na początku poznajemy nieciekawe dzieciństwo Sophie. Dość wcześnie traci matkę, która umiera pozostawiając małą bez opieki. Sophie trafia pod opiekę siostry. Problem w tym, że Sophie z Mamą mieszkała w Nigerii, a siostra żyła we Francji...niewątpliwie taka gwałtowna zmiana miejsca zamieszkania i radykalne odcięcie od korzeni nie wpłynęło dobrze na stabilny rozwój młodej kobiety.
Wprawdzie Sophie założyła rodzinę, ale ani razu podczas lektury książki nie wydawała mi się szczęśliwa. Ciągle miotała się z miejsca na miejsce, zmieniała wiarę, uciekała od dnia codziennego. Oddaliła się od męża, natomiast - jak każdą osobę słabą - przyciągały ją mocne osobowości. Grupka Islamistów niewątpliwie miała duży wpływ na tę kobietę.
Nie mogłam wyjść z podziwu i oburzenia, kiedy czytałam, jak to spakowała siebie i synka i w tajemnicy przez mężem wybrała się w podróż do Syrii. Ja rozumiem, że naraziła siebie - na głupotę nie ma rady - ale po co ciągnęła tam czteroletnie dziecko?! Uważam, że dzieciak został skrzywdzony na całe życie i nigdy tego Matce nie zapomni.
Sophie Kasiki
Nie mogłam również zrozumieć Jej zaufania do mężczyzn, którzy byli sprawcami całego nieszczęścia. W samym środku ogarniętego wojną Państwa nadal im ufała i pomimo tego, że nie szanowali jej zupełnie, nie pozwalali wychodzić i traktowali jak podczłowieka - miała nadzieję, że po tych "wakacjach" pozwolą Jej po prostu wrócić do domu. Pomimo wielu zakazów, pomimo braku wielu podstawowych produktów, pomimo całych dni spędzonych w zamknięciu - nadal ufała i wierzyła. Dopiero praca w szpitalu (kiedy zobaczyła biedę brud, samotne maleństwa płaczące za matkami i kobiety płaczące za swymi dziećmi) zaczęła coś niecoś rozumieć.
Uważam, że autorka miała więcej szczęścia niż rozumu. Powinna dziękować Bogu (i naprawdę nie ma znaczenia,Któremu) za mądrego męża, który poświęcił wszystko aby ratować żonę i synka z opresji. Podczas ucieczki nadal szczęście dopisywało naszej bohaterce. Po prostu wzięła dziecko za rękę .... ale to, co przeżyła przed ucieczką trudno opisać. 
Książka powinna być lekturą dla młodzieży. Ku przestrodze. 

poniedziałek, 26 września 2016

Dziewczyny

Książka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Trudno powiedzieć, tak wprost, czy mi się podobała, ponieważ "Dziewczyny" nie należą do literatury, którą rozpatruje się w tych kategoriach. To powieść, która wstrząsa czytelnikiem. Pewne pojęcia, które do tej pory bezpiecznie spoczywały w mojej głowie, ujarzmione i oswojone, nagle butnie wyjrzały, a ich znaczenie uległo diametralnej zmianie. Ruch hippisowski, dzieci - kwiaty, bunt młodych przeciwko dorosłym - to terminy, które wydają się nam znane i oswojone. Zapewniam Was, że po lekturze "Dziewczyn" te zwroty będą dla Was znaczyły zupełnie coś innego, niż dotychczas.    
Evie jest czternastolatką jakich wiele. Wychowywana w domu, w którym jest wszystko oprócz miłości i uwagi, o którą dziewczynka bardzo zabiega. Ma przyjaciółkę, podkochuje się w bracie koleżanki... typowe życie nastolatki. Niestety Evie bezskutecznie poszukuje akceptacji, a jej niepewność i potrzeba przynależności do grupy jest obezwładniająca. Pewnego dnia przez przypadek spotyka dziewczyny, które emanują pewnością siebie; są butne, roześmiane, wręcz wulgarne w sposobie bycia. Najbardziej imponuje Evie Suzanne i to właśnie Ona jest dla dziewczynki wzorem i przepustką do innego życia. Dziewczyna jest oczarowana kolorową grupą dziewcząt, która daje wszystkim dookoła prztyczka w nos, nie bacząc na ogólnie przyjęte zasady. Evie zrobi wszystko, aby dziewczynom zaimponować i dołączyć do grupy. Rolka papieru toaletowego (niby ukradziona, a jednak kupiona) daje Evie możliwość dołączenia do Suzanne i do grupy, której przywódcą jest Russell. Od tej chwili członkowie sekty zawładnęli życiem Evie. Dla nich była w stanie zrobić bardzo wiele. Czytelnik obserwuje jak Evie walczy o przynależność do sekty, jak próbuje wtłoczyć się w ich życie, nie zauważając ubóstwa i miernoty panującej na ranczu. Brak zasad i poszanowania dla życia innych ludzi, brak moralności i odpowiedzialności za innych prowadzi do tragedii. Evie na szczęście nie bierze udziału w TYCH wydarzeniach, jednak ich echo będzie prześladowało ją całe życie. 
"Dziewczyny" to wstrząsająca powieść. Z ogromną wyrazistością  pokazuje, że "hippisowskie życie" było kolorowe i łatwe tylko na zewnątrz. Odrzucenie własności prywatnej, życie w komunie i brak poszanowania jakichkolwiek zasad może się młodym wydawać bardzo atrakcyjne. W rzeczywistości w komunach panował brud i ubóstwo. Członkowie sekty nie mieli żadnych zajęć, więc snuli się z miejsca na miejsce. Rozwiązłość seksualna również miała tu ogromne znaczenie. Pieniądze mieli tylko wtedy kiedy ukradli, podobnie z jedzeniem. To nie mogło się skończyć dobrze. 
Wydarzenia opisane przez Emmę Cline silnie nawiązują do tragedii, jaka spotkała Romana Polańskiego. W trakcie czytania, kiedy po raz pierwszy natknęłam się na wzmiankę o morderstwie, od razu przyszły mi do głowy wydarzenia z 1969 r. kiedy to członkowie sekty Mansona zamordowali z zimną krwią cztery osoby, w tym żonę Polańskiego, będącą w ósmym miesiącu ciąży. I tak czytając "Dziewczyny" z przerażeniem odkryłam, że moja wyobraźnia dobrze mnie prowadzi...
Powieść ma jedną wadę, jaką jest bardzo kwiecisty język. Długo trwało zanim zaakceptowałam nadmierną ilość przymiotników i przesadnych określeń właściwie wszystkiego - od zjawisk przyrodniczych poczynając, a na odpadkach kończąc. W trakcie czytania doszłam jednak do wniosku, że daje to pewien smaczek powieści. Ostatecznie jest to książka o czasach zwiewnych spódnic i kolorowych bluzek, więc ten nadmiar przymiotników może był przez autorkę zamierzony.     
Mocna książka. 

poniedziałek, 5 września 2016

Dokąd teraz?

"O rany, jaki ten świat jest mały!" - to okrzyk, który wydaję zarówno ja jak i moi znajomi, kiedy okazuje się, że właściwie moi znajomi są znajomymi innych znajomych, którzy znają.... dobra, każdy wie o co chodzi :-) Takie myśli nachodzą mnie bardzo często. Powieść "Dokąd teraz" pokazuje właśnie, że świat jest bardzo, bardzo mały, a demony przeszłości nie wiadomo kiedy wyjdą spod łóżka. 
Lili Czarnecką poznajemy w gabinecie lekarskim. Zarówno lekarz jak i nasza bohaterka zastanawiają się, skąd znają twarz z naprzeciwka. No własnie. Lily (wcześniej Mariolka) nie pozwala jednak na głębszą analizę i poszukiwania w zakamarkach wspomnień. Sama również nie ma na to ochoty. Jest osobą zamkniętą, wręcz niemiłą dla otoczenia. Perfekcyjna w każdym calu, nie dopuszcza do siebie myśli, że cokolwiek mogłoby być w danym dniu niezaplanowane i impulsywne. Tłumi swoje uczucia nawet w stosunku do córki Sary, która w końcu ucieka od matki na studia do Gorzowa. Mężczyzn nie szanuje i robi z nimi co chce, nie bacząc ile serc podepcze. Łatwo zauważyć, że Lili przyobleka maskę, za którą kryje się przed otoczeniem.
Podczas lektury człowiek zaczyna się zastanawiać: Ale o co właściwie chodzi? Gdzie i kiedy powstanie rysa na tym twardym wizerunku? I rzeczywiście. Pierwszą rysę zauważamy dzięki Ewie - kobiecie podporządkowanej swojemu mężowi, całkowicie oddanej rodzinie. Dzięki niej skorupa Lili zaczyna pękać. Ewa również zyskuje na tej znajomości. Staje się kobietą coraz bardziej pewną siebie i swoich walorów. Lily staje się dla niej wzorcem. W podziękowaniu za zmiany w swoim życiu Ewa postanawia sprawić Lili przyjemność więc... niestety tu własnie naszą bohaterkę dopada przeszłość. Czytelnik z zaskoczeniem obserwuje rozwój sytuacji i zakończenie, które pokazuje, że w pewnych sytuacjach nic nie jest ważne. 
Książkę czytało się lekko i łatwo, ale nieprzyjemnie. Powieść ta ma w sobie aurę zła i takiej ponurej tajemniczości. Nie wiem, czy było to zamierzone, czy nie - dość, że podczas lektury nie spodziewałam się niczego dobrego. W każdym akapicie przysłowiowa szklanka jest do połowy pusta - nigdy pełna. 
Należy jednak podkreślić, że autorka miała świetny pomysł na powieść i na jej zakończenie. Nie jest to hit sezonu, ale przeczytać warto. 

wtorek, 30 sierpnia 2016

Akademia Dobra i Zła - trylogia

Napiszę o wszystkich trzech tomach na raz, ponieważ na rozdrabnianie się i opisywanie każdego tomu  z osobna po prostu szkoda mi czasu. Świetna powieść dla dziewcząt, które weszły w okres dojrzewania. Moja dwunastolatka połknęła z wypiekami trzy tomy nie bacząc na nic. Lekcje, szkoła, przyjaciele - wszystko poszło w odstawkę. Zachwycona Jej reakcją również sięgnęłam i nie żałuję.
Sofia i Agata są całkowitymi przeciwieństwami. Sofia - śliczna dziewczyna, blond piękność nieprzeciętnie dbająca o swój wygląd. Stara się być dobrą dla wszystkich dookoła, ale tak naprawdę robi to z dużym wyrachowaniem. Agata - ponura dziewczyna, żyjąca z matką samotnie na obrzeżach miasteczka. Nie dba o siebie i w nosie ma to, co inni o niej myślą. Pod maską brzyduli kryje się jednak ciepłe dziewczę o wielkim sercu. Miasteczko, w którym żyją dziewczynki co pewien czas przeżywa tragedię. Dwójka dzieci - jedno dobre i jedno złe - zostaje porwana przez tajemniczego osobnika. Losy porwanych po pewnym czasie można poznać z lektury książeczek dla dzieci, które są dostarczane do księgarni na miejskim rynku. W tym roku wybór pada na Agatę i Sofię. Agata trafia jako uczennica do Akademii Dobra, a Sofia - do Akademii Zła. Pierwsza szkoli dobrych bohaterów bajek - księżniczki i książęta, dobre wróżki i elfy, które znacie z baśni dla dzieci pochodzą własnie z Akademii Dobra. Akademia Zła natomiast jest uczelnią dla czarownic, wilkołaków i wszelkich innych złych charakterów. Nasze bohaterki są zszokowane i złe. Sofia ze swoimi nawykami modnisi zupełnie nie pasuje do czarownic i wilkołaków. Agata natomiast nie może się przekonać do księżniczek, a nauka makijażu i dobrych manier zupełnie jej nie idzie. Śledzenie przygód Sofii i Agaty to czysta przyjemność. W końcu po wielu perypetiach docierają do swojego "... długo i szczęśliwie". I kiedy wydaje się że szczęśliwe wracają do swojego miasteczka okazuje się, że nic z tego. Muszą wrócić do krainy baśni i tam zmierzyć się ze światem bez książąt. W II tomie Akademia Dobra i Zła przeistacza się w Akademię dla chłopców i Akademię dla dziewcząt. Wrogość obu obozów jest do siebie ogromna, a wojna wisi na włosku. III tom jest jeszcze bardziej niesamowity, a wyobraźnia autora sięga chyba szczytu możliwości. 
Wszystkie trzy części czyta się szybko i przyjemnie. Powieść zachwyca szybkimi zwrotami akcji i ciągłymi nawiązaniami do bohaterów z klasycznych baśni. Królewna Śnieżka, Czerwony Kapturek, Piotruś Pan i wielu innych bohaterów na stałe gości na kartach powieści. Spotkanie z nimi jest czystą przyjemnością. 

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Wielcy zapomniani. Polacy, którzy zmienili świat.

Każdy z nas lubi co innego. Jedni lubią lekturę łatwą, lekką i przyjemną, inny - trudny tekst, nad którym trzeba przysiąść, aby zrozumieć. Jeden lubi kieszonkowe wydania, inny nawet na nie nie spojrzy, ponieważ nienawidzi małej czcionki. Ja osobiście nie lubię poradników, za to uwielbiam książki o muzyce i z muzyką w tle. Jest jednak taki typ literatury, który - moim zdaniem - każdego czytelnika porwie. To są książki historyczne, przy czym nie chodzi mi o podręczniki, a o wszelkiego rodzaju pozycje, które choć troszkę przybliżają czytelnika do tego, co było. Od dość dawna jestem fanką historycznych książek wydawnictwa "Prószyński i s-ka". Niedawnym odkryciem jest dla mnie Wydawnictwo "Muza" i książka "Polacy, którzy zmienili świat".
Pierwsze wrażenie nie było najlepsze. Na widok opasłego tomiszcza pomyślałam: Mój Boże, kiedy ja tę encyklopedię przeczytam? Na szczęście te odczucia szybko minęły zastąpione pomału rodzącą się fascynacją. Pierwsze co zwróciło moją uwagę to lekkość książki, pomimo słusznych rozmiarów. Czyta się całkiem nieźle choć to naprawdę pokaźne tomiszcze. Rozmiary są usprawiedliwione, ponieważ ilość fotografii, rycin, pamiątek i dokumentów umieszczona w poszczególnych rozdziałach jest naprawdę oszałamiająca. Poza tym każdy bohater ma swój i tylko swój rozdział. Zdjęcie na całą stronę wyraźnie oddziela losy naszych bohaterów i wprowadza czytelnika w nowy nieznany świat. Książki nie  trzeba czytać strona po stronie. Można wybierać sobie bohaterów, których losy nas zaciekawiły i wyraźny podział na działy bardzo ułatwia poruszanie się po książce. 
Urzekł mnie też dobór postaci. 33 wielkich Polaków, z których każdy wniósł coś wyjątkowego do współczesnego świata. Nie każda z tych postaci jest w sposób oczywisty zapomniana. Każdy z nas wie przecież kim był Gabriel Narutowicz. Zajmuje On zaszczytne miejsce jako Prezydent Polski, ale mało kto wie, że był genialnym inżynierem i np. pełnił role kierownika budowy kanału na Renie. Co więcej - jego autorstwa są prawie wszystkie elektrownie wodne w Szwajcarii. Jak nic - moja córka zabłyśnie wiedzą na historii! :-) 
Są też jednak takie postacie, których dokonania są rzeczywiście zapomniane. Ale też ich profesje nie budzą zachwytu. No bo kto zachwyci się dorobkiem fryzjera albo pszczelarza? No właśnie. Warto poznać losy zarówno mistrza fryzjerskiego Antoniego Cierplikowskiego jak i Jana Dzierżonia, który z zawodu był księdzem, ale zasłynął w pszczelarstwie jako odkrywca partenogenezy, czyli dzieworództwa pszczół. Wyobrażacie sobie księdza, który głosi takie teorie? Nie miał łatwo. 
Autor książki p. Marek Borucki pisze o swoich bohaterach z taką pasją i zaangażowaniem, że ich dokonania naprawdę zachwycają. Oczywiście książka jest też pełna inżynierów, pilotów, kompozytorów i tancerek, ale zapewniam Was, że każda osoba budzi zachwyt. Życie każdego bohatera niesie w sobie coś wyjątkowego. Tu nie ma miejsca na nudę, za to ciekawostek - całe mnóstwo. Bo któż z nas wie skąd pochodzi nazwa firmy "Max Factor"? No, jak myślicie...? Otóż twórcą tego kosmetycznego imperium jest... Maksymilian Faktorowicz, Polak ze Zduńskiej Woli! :-)))
Niestety nie miałam przyjemności czytać pierwszego tomu, ale to nic - z pewnością nadrobię!