piątek, 27 września 2013

Skandaliści w koronach

Historia to nie jest to, co tygrysy lubią najbadziej. Kojarzy się z nudą i ciągłym graniem w statki pod ławką. Ja osobiście, z racji egzaminu z historii na studia, jakoś dawałam radę i na tyle się orientowałam, że maturę zdałam celująco, lecz nie oszukujmy się - to nie było moje hobby. Należy jednak podkreślić, że gdyby nauczyciele choć w części wykładali taką historię jak Pan Andrzej Zieliński w swojej książce, to większość uczniów leciałaby na lekcje historii jak na skrzydłach...
Mamy nasz fajowy kraj. Od początku z ciężkim sąsiedztwem i niezbyt rozgarniętymi władcami (w większości). Wiadomo, że każdy okres historii Polski ma swoje za skórą, w związku z czym ciekawostek i anegdot nie ma końca. Np. to że "Bolesław II był dzieckiem (Mieszka II) z nieprawego łoża, w dodatku spłodzonym w czasie, gdy król Mieszko II ... był już wykastrowany". Albo to, że za czasów Bolesława Chrobrego "najczęściej winnego cudzołóstwa przybijano do drzewa gwoździem wbitym w mosznę i dawano mu do ręki ostry nóż. Mógł uratować sobie życie odcinając przyrodzenie. Kobiecie natomiast odcinano łechtaczkę i przybijano na drzwiach jej domostwa." Autor książki w sposób prosty i zrozumiały prowadzi nas przez meandry polskiej historii. Od Piastów, przez Jagiellonów aż do Poniatowskich i rozbiorów. Świetne pióro i mnóstwo ciekawych anegdot powodują, że książkę pochłania się jednym tchem. Ta książka jest fenomenalna - jej się nie czyta jak podręcznik, ją się pochłania jak dobrą powieść. 
"...Klątwami polscy biskupi szafowali nie tylko w odniesieniu do władców. Najbardziej kuriozalny przyadek odnotowano w XIV wieku kiedy to biskup wrocławski przeklął rajców tego miasta za... zatrzymanie wozu z beczkami świdnickiego piwa, którym tenże biskup zamierzał handlować we własnej karczmie." Uśmiałam się do łez. Mniej do śmiechu mi było, kiedy dowiedzałam się, że papież Eugeniusz III nałożył na Polskę klątwę, która nigdy nie została anulowana. Teraz wszystko jasne....
Tak właśnie czyta się tę książkę. Ciekawostka goni ciekawostkę, a wiedza podana jest w sposób niesłychane dostępny dla przeciętnego zjadacza chleba. Autor ukazuje straszne fakty z panowania naszych władców; ich zepsucie, ich brak dbałości o własny kraj, ich brak własnej godności. I tak dochodzimy do słynnego zrywania sejmów i Liberum veto, które było podnoszone w proteście "...przeciwko przedłużaniu obrad na czas poobiedni, a nawet przeciwko wniesieniu do sejmowej sali... świec aby obradować także po zmierzchu"
Takich faktów "historycznych" jest w książce bez liku. Każdy powinien ją przeczytać. Czytelnik nabierze dystansu do tego, czego dowiedział się w szkole i zrozumie, że nawet człowiek w koronie jest tylko człowiekiem. Wiedza, którą nabyłam w trakcie tej lektury jest... warta jej zdobycia!

środa, 25 września 2013

Książkochłonem jestem na pewno, ale chyba nie do końca uzależnionym.

Swojego czasu portal "Buzz Feed" opublikował listę zachowań świadczących o uzależnieniu od książek. Potraktowałam to oczywiście jako zabawę, jednak dało mi to trochę (tak ociupinkę) do myślenia, czy mój system wartości jest właściwie poustawiany...

Zapraszam

W dzieciństwie książki były Twoimi najlepszymi przyjaciółmi. 
Tak własnie było. Pamiętam trzy ukochane książki wystane przez Mamę w kolejkach (wszak to były lata 80 - te). "Fizia Pończoszanka", "Piotruś pierwszak" i "W dolinie Muminków" były moimi najlepszymi przyjaciółmi. Oczywiście wychodziłam na podwórko, skakałam w gumę i wisiałam głowa w dół na trzepaku, ale niech no tylko ktoś zawołał: "Mam dla Ciebie nową książkę!" Rzucałam wszystko.

Kiedy czytasz dobrą książkę zapominasz o jedzeniu i spaniu. 
Niekoniecznie. Mój organizm sam dba o sen i nawet przy najlepszej książce po prostu zasypiam (podobnie na filmach). Nie umiem pół nocy siedzieć nad książką z wypiekami na policzkach. Zdarzyło mi się to dosłownie kilka razy. A o jedzeniu - z racji moich dzieciaków - muszę pamiętać. Rodzinne posiłki sa chyba jednak ważniejsze niż książka. (o rany, cóż za deklaracja...)

Twoje wzloty i upadki są całkowicie uzależnione od tego, co akurat czytasz.
Nie, ale niewątpliwie mój nastrój uzależniony jest od czytanej właśnie lektury. Widoczne jest to głównie wtedy, kiedy czytam felietony lub wywiady z mądrymi ludźmi. Wywiady z Panem Bartoszewskim, albo felietony Kisielewskiego stanowczo uskrzydlają mój mózg ;-) 

Przeżywasz traumę przez coś, co zdarzyło się „tylko” w książce. 
Nie - stanowczo nie. Może losy bohaterów nieznacznie wpływają na mój nastrój, ale żeby zaraz trauma...

Masz w portfelu na wierzchu kartę do biblioteki, a nie prawo jazdy.
Zgadza się, pierwsze są karty do biblioteki (sztuk trzy) dopiero potem prawo jazdy. 

Myślisz o kolorach w kategoriach serii Penguin Classics

Nigdy o tym tak nie myślałam, ale chyba zacznę. Bardzo mi się to podoba. 

Deszczowe dni>słoneczne dni.
Hmmm, właściwie nie wiem dlaczego. Przecież w słoneczne dni czytanie jest równie przyjemne co w deszczowe. Nagrzane deski tarasowe, donica z pachnącą miętą i macierzanką, kubeczek kawy i toniemy w literkach :-) 

Tak wyobrażasz sobie idealny dom.


Stanowczo nie. Raczej tak:



Przechodzenie obok zamkniętej księgarni jest torturą, a kiedy jest otwarta, nie jesteś w stanie wyjść bez kupienia czegoś. 
Nie tak do końca. Aby to zdanie było prawdziwe musiałabym zarabiać trzy razy tyle ile obecnie. Wchodzenie do każdej otwartej księgarni i wynoszenie z niej za każdym razem nowonabytych książek jest moim marzeniem, niestety codzienność powoduje, że po prostu nie wchodzę do księgarń...

Za każdym razem kiedy rozpoczynasz nowy projekt, musisz najpierw przeczytać mnóstwo książek na jego temat. Zakładasz, że z książek nauczysz się wszystkiego.
Też niezupełnie. Kiedy zabieram się za coś nowego raczej badam po omacku, a dopiero potem czytam i to nie całe mnóstwo książek a jedynie kilka, które uznam za najbardziej pomocne. Raz jeden jedyny przeczytałam mnóstwo książek na jeden temat, co więcej - temat upadł, a ja dalej czytałam... 

Nigdy nie wyśmiewasz tego, kto coś przeczytał, ale szydzisz z tych, co nie czytali. 
O tak - stanowczo. Może nie wprost, ale w duszy na pewno. Żal mi ludzi, którzy na każdy rzucony przez mnie tytuł stwierdzją z udawanym żalem: "Nie czytałem". Są też tacy, którzy udają, że czytali i z tych rzeczywiście szydzę. 


Gdy ktoś przychodzi do Ciebie po radę, dajesz mu książkę. 
Hmm... chyba nie tak. Najpierw rozmawiamy, omawiamy, dyskutujemy, rozkmniamy, rozbieramy na czynniki pierwsze, oceniamy, a na koniec kiedy już nie możemy znaleźć wyjścia, sięgamy po ... wcale nie książkę... sięgamy po internet. Książka jest dla mnie wisienką na torcie, a nie poradnikiem gospodyni domowej. 

Tak wygląda Twoja walizka gdy jedziesz na wakacje.


I znowu nieprawda. Moja walizka wygląda tak: 


Czytnik mieści w sobie dziesięć razy więcej książek, niż jest w tej walizce, a jest malutki i poręczny. Mieści się w każdej kieszonce plecaka, co więcej - mieści się w wewnętrznej kieszeni mojej kurtki :-)


Nie masz pojęcia, co robią na plaży ludzie, którzy przychodzą tam bez książek.
To wcale nie jest śmieszne - ja rzeczywiście zastanawiam się nad tym za każdym razem kiedy widze ludków tępo wpatrujących się w horyzont. A tyle literek czeka... A już dzieci marudzące na zasadzie "Nudzi mi się" doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Co za problem zaprowadzić dzieciaka do księgarni i kupić mu pierwszą lepszą pozycję, na której widok zaświecą mu się oczy? Niech to będzie nawet kolorowanka, albo krzyżówki...

Stos książek przy Twoim łóżku zaczyna przypominać wieżę z gry Jenga. 
Z racji posiadania "Kundelka" nie mam stosu książek przy łóżku. Za to stos książek w moim czytniku rośnie bez przerwy. 

Najseksowniej wyglądają dla Ciebie osoby, które trzymają w ręku książkę.
No to już gruba przesada. Trudno mówić o seksownym wyglądzie osoby, która jest tak zaczytana, że właściwie duchem jest nieobecna. Rozwiany włos, zamglone oczy - to raczej nie jest seksowne, a jedynie intrygujące. 

Im grubsza książka, tym lepsza. 
To też nie tak. Lubię grube książki. Mają często pokręconą fabułę wiele watków i piękny język; taki do podelektowania sie i pozachwycania. Ale książki o normalnej objętości też lubię, zwłaszcza takie 150 - 200 stron na jeden wieczór no może dwa. 

Oceniasz ludzi na podstawie ilości książek, które mają w domu. 
Oceniam i wcale się tego nie wstydzę. Co więcej - jestem zwolennikiem powiedzenia "Powiedz mi co czytasz, a powiem Ci kim jesteś." Przeżywam coś w rodzaju ogromnego rozczarowania kiedy idę do czyjegoś domu, a tam ani jednego słowa pisanego. Powiecie - ład i porządek. Może i tak. Ale jeżeli ktoś czyta, to w jego domu zawsze moim oczom napatoczy się jakaś książka. A tu ani widu, ani słychu. Natomiast jest jedno miejsce w każdym (KAŻDYM) domu, gdzie są książki. To pokój dziecięcy. I to też daje do myślenia. Mam wrażenie, że założenie jest takie: "Czytaj smarkaczu, bo tak trzeba. Dzieci powinny czytać i już. A że dorośli nie czytają to tym się nie przejmuj..." Dodam jeszcze, że moim zdaniem dom bez książek jest po prostu nudny...

Twoja wiara w ludzi wraca, kiedy ktoś przeczyta książkę, którą mu polecałaś.
W żadnym wypadku nie. Moja wiara w ludzi nie opiera się na moich gustach. Wierzę w ludzi bo są obok mnie i zawsze mogę na nich liczyć. Ostatnio kilka osób z mojego życia zniknęło (wyprowadziło się) i pustka po nich jest ogromna. I czy czytają to co im polecę, czy nie - to naprawdę nie ma żadnego znaczenia.

Książka jest zawsze, zawsze lepsza. 
Hmmm to zalezy od nastroju. Kiedy mam nastrój na spotkanie z przyjaciółmi to książka wcale nie jest lepsza...

Jedną z największych przyjemności w twoim życiu jest zapach ksiażek. 
Pod warunkiem, że w bibliotece, a nie w księgarni. 

Bardzo przejmujesz się przemocą wobec książek. 
Tak, bardzo. A już zagięte rogi są dla mnie równie złe, co ciąganie dzieciaków za uszy. 

Oczywiście, że ćwiczysz! 
Oczywiście, że ćwiczę! Zwłaszcza szybkie czytanie!

Zachowujesz się czasami jakbyś cierpiała na bezsenność, a kiedy już zasypiasz, to zwykle z książką w ręku. 
Ja ZAWSZE zasypiam z książką w ręku. Wyjątkiem są sytuacje, kiedy zasypiam przed telewizorem, ale nawet wówczas przenosząc się do sypialni biorę ze sobą książkę. Niestety w takich momentach często nawet jej nie otwieram...

Kończenie dobrej książki jest jak strata przyjaciela. Pomiędzy jedną, a drugą książką jesteś zagubiona. 
Jestem zagubiona to prawda, ale radzę sobie :-)

To by było na tyle. 
Wniosek: Książkochłonem jestem na pewno, ale chyba nie do końca uzależnionym. 

poniedziałek, 23 września 2013

Wojna uczuć

Wojna uczuć to książka, co do której mam mieszane uczucia. Nie wiem, czy mi się podobało czy nie, nie wiem, czy warto, czy nie... w sumie warto, ale czy na pewno?
Do sięgnięcia po książkę zachęciło mnie nazwisko autora Wiliama Nicholsona, który za scenariusz do "Gladiatora" i "Cienistej doliny" został nominowany do Oskara. Nagroda jest dość prestiżowa, była więc dla mnie zapewnieniem, że na gniota nie trafiłam. Tymczasem zachwytu też nie było.
Wbrew temu co kojarzy się z okładką, powieść ta nie jest zwykłym romansidłem. Owszem uczuć jest dużo - miłości przyjaźni, nienawiści, ale nie to jest sensem powieści. Głównym filarem jest niestety wojna, a dokładniej rzecz ujmując desant na Dieppe. Operacja wojskowa zakończyła się wielką klęską wojsk brytyjsko - kanadyjskich. Wśród pokonanych znajdujemy dwóch naszych bohaterów - Edda i Lary'ego. Przeżycia wojny ranią obu bardzo - jednak każdego w inny sposób. Larry pomimo wyrzutów sumienia walczy z przeszłością, próbuje wieść normalne życie. Edd pogrąża się w mroku, nie może uporać się ze wspomnieniami. Niestety pogrąża również swoja żonę Kate, która próbuje mu pomóc, jednak nie bardzo jej się to udaje. Jest z tego powodu bardzo nieszczęśliwa. Nie rozumie swojego męża i jest coraz bardziej rozżalona. A Larry? Larry próbuje ułożyć sobie życie, a raczej próbuje zapomnieć o Kate, która jest dla niego niedoścignionym marzeniem... Zawikłane to wszystko...
Powieść mnie zmęczyła. Autor (moim zdaniem) rozmyślnie przedłuża pewne sceny i dialogi chcąc w ten sposób wzmocnić napięcie. Niestety mnie to jedynie nudziło i wzbudzało we mnie chęć przeskoczenia wzrokiem kilka akapitów. Poza tym drażniło mnie ciągłe użalanie się nad sobą Edda, brak zdecydowania Larry'ego, a przede wszystkim bierność Kate w przyjmowaniu tego, co los przyniesie. Całe moje "Ja" buntowało się przeciwko takiemu podejściu do życia. Autor przerysował główne postacie co doprowadziło do tego, że nie są oni odbierani jako prawdziwi ludzie. Są sztuczni i nieprawdziwi, a przecież nie o to chodziło. Chodziło o pokazanie prawdziwych uczuć, a wyszło mdło i sentymentalnie. 

niedziela, 22 września 2013

Malutka czarownica

"Malutka czarownica" to książeczka, którą w dzieciństwie czytałam sto razy. Pożyczałam ją z biblioteki i oddawałam tylko po to, by w trakcie kolejnej wizyty znowu ją wypożyczyć. To właśnie z niej dowiedziałam się, że istnieją jadalne kasztany. W końcu nadszedł ten dzień, kiedy niepozorna książeczka zadomowiła się na mojej półce. Kupił mi ją mój Tato w trakcie jednej z wypraw do ukochanej księgarni na placu Lotników. I tak stała i stała, aż w końcu Starsza zapytała: Mama, a ta? Mogę ją przeczytać?"
Malutka czarownica jest wyjątkowo młodą czarownicą. Ma raptem sto dwadzieścia siedem lat i z racji młodego wieku nie może jeszcze tańczyć z innymi czarownicami na corocznym zlocie czarownic, który odbywa się w noc Walpurii. Malutka czarownica marzy o uczestnictwie w zlocie, dlatego ukradkeim zakrada się i z ukrycia obserwuje tańce. Niestety zostaje schwytana i doprowadzona przed oblicze Najstarszej czarownicy. Ta obiecuje jej, że jeżeli przez rok przyłoży się do nauki i udowodni, że jest dobrą czarownicą, wówczas za rok będzie mogła zatańczyć z innymi czarownicami. Malutka czarownica postanawia dać z siebie wszystko i udowodnić, że zasługuje na ten zaszczyt. Wspomaga ją przy tym przyjaciel - kruk Abraksas, który tłumaczy jej, że jako dobra czarownica musi pomagać innym. Nasza bohaterka pomaga mieszkańcom pobliskiego miasteczka oraz zwierzętom i ptakom, potrzebującym pomocy. Problem w tym, że Malutka czarownica zupełnie inaczej rozumie słowo "dobroć" niż pozostałe czarownice. To prowadzi do zaskakującego zakończenia i wspaniałej okazji do dyskusji nad rozumieniem słowa "dobro". 
Książeczka wzrusza mnie i budzi lawinę wspomnień. Każda z dwudziestu historyjek jest godna polecenia. Do tego dochodzą przepiękne ilustracje - takie klimatyczne i jedyne w swoim rodziaju. 
Bardzo mnie cieszy, że takie książki nie znikają w otchłaniach czasu. Niedawno wydawnictwo "Dwie siostry" wznowiło "Malutką czarownicę" w serii "Mistrzowie Ilustracji". Niesamowicie piękna książeczka w świetnym tłumaczeniu powinna zagościć w każdej szanującej się biblioteczce. 


poniedziałek, 16 września 2013

Kogutek Ziutek nad morzem

Kogutek Ziutek zagościł pod naszym dachem po raz pierwszy. Moje serce zdobył od razu, natomiast Młodszy... cóż, trochę trwało zanim się przekonał.
Kogutek Ziutek był już w wielu miejscach - w Krakowie, na Mazurach, w Australii i w Pieninach, był też w zerówce... za to nie był jeszcze nad morzem. Cóż - trzeba nadrobić! Tym bardziej, że dzieciaki w Komyszach ciągle mają katar i kaszel, a wiadomo przecież, że dla zdrowia najlepiej nad morze. Dzieciaki - zwierzaki spędzają czas w pensjonacie pani foki, a głównym towarzyszem nadmorskich przygód jest piesek Marzec. Nad morzem nie ma czasu na nudę! Jeżyk wzniósł piękny zamek z piasku, wspólnie smakowali słoną wodę, brali udział w regatach. Nie obyło się też bez nieszczęść. Myszka zgubiła komórkę, a jak wiadomo trudno znaleźć coś, co się w piachu zakopało... Zwierzaki odwiedziły też rezerwat, gdzie podziwiały białą czaplę i kormorany. W książeczce nie brakuje też elementu wychowawczego. Kiedy małe dziki zabierają naszym bohaterom bursztyn, zwierzaki postanawiają podarować im piłeczkę jednak stwierdzają że:
"- Damy ją, gdy obiecacie 
mamie losze oraz tacie,
że od dzisiaj nigdy w świecie
cudzej rzeczy nie weźmiecie."

Książeczka jest cudownie przyjazna maluchom. Format A4 (otwierany poziomo) dał możliwość umieszczenia wspaniałych ilustracji, które Młodszy bez końca analizuje paluszkiem. Dużo szczegółów i żywe kolory zachęcają do ciągłego omawiania ich treści. Na przykład Młodszy zauważył, że prawie na każdej stronie jest mała biedronka i pajączek. Śmiechów i chichotów przy szukaniu ich na poszczególnych stronicach było co niemiara. 
I teraz najważniejsze. Rymowane książeczki dla dzieci ostatnio budzą we mnie niechęć. Często rymy są bardzo niezdarne, a budowa wiersza, delikatnie rzecz biorąc, niezgrabna. Ni to czytać, ni rymować - koszmar. Otóż "Kogutek Ziutek" przywrócił mi wiarę w wierszowaną twórczośc dla dzieci :-) Rymy piękne, składne (i naprawdę rymowane) każda strofa jest czterowersowa, wersy z zasady ośmiozgłoskowe - cud, miód i orzeszki! Młodszy przy pierwszym czytaniu nie był zachwycony, ale przy kolejnym słuchał z zaciekawieniem, a potem poszło. Chciał więcej i więcej, bo wspólne rymowanie z "Kogutkiem Żiutkiem" jest naprawdę świetną zabawą. 
Polecam tym dzieciaczkom, które lubią wspólne czytanie z rodzicami, a zwłaszcza zabawę w szukanie rymów. 

piątek, 6 września 2013

Młodszego rozmyślania nad papierem toaletowym...

Papier toaletowy w naszym domu ma zastosowań kilkanaście tysięcy. Była już droga dla samochodów, pas dla wojownika ninja, oczywiście kilkanaście odmian stroju dla modelki, smycz dla psa, miarka odległości do domu przyjaciół, piłka do grania... Oszczędność w tym zakresie jest bardzo niemile widziana. Natomiast w łazience.... 
Mój synek jak każdy człek dbający choć troszkę o higienę po wykonaniu potrzeb fizjologicznych używa właśnie papieru toaletowego. Przy - że tak to określę siusianiu - odrywa od rolki papieru tylko i wyłącznie jeden listek, pieczołowicie składa go na pół, a po wykonaniu wszelkich niezbędnych czynności z żalem wyrzuca do toalety. Choćby nie wiem co się działo - jeden listek. Nie pomagały namowy, prośby - jeden listek.
Ostatnio Młodszy stoi przy toalecie i duma. Nagle stwierdza:
M: Mamo?
Ja: Tak?
M: A jak ja wprzedszkolu jestem już sówką a nie biedroneczką to mogę już odrywać dwa listki?
Ja: No oczywiście (zalała mnie pełnia szczęścia kiedy zrozumiałam, o co chodzi z tym jednym listkiem...)
M. (patrząc pożądliwie na nowiusieńką rolkę dopiero co powieszoną przeze mnie w łazience)- A jak będę taki duży jak Tatuś to ile będę mógł odrywać?

Felietony Kisiela

Jestem ostatnio na literackiej huśtawce. Ledwie skończyłam literaturę lekką, łatwą i przyjemną, a już wspinam się na wyżyny literackich dzieł. Bo jak inaczej określić przejście z powieści o losach japońskich kobiet do felietonów mistrza słowa Stefana Kisielewskiego? 
To książka, której się nie czyta. Ją się smakuje jak dobre wino. W pierwszym ruchu oglądamy, następnie odkrywamy aromaty, aby w następnej kolejności rozkoszować się smakiem... każdego słowa. 
Tomik felietonów podzielony jest na pięć części. Kluczem jest właściwie tylko okres, w którym autor je publikował. Każda część zawiera felietony o bardzo różnej tematyce - od politycznych, poprzez obyczajowe, na czystej grotesce kończąc. Jedynie 3 część pt. "Łopatą do głowy" składa się tylko z trzech utworów. Łatwo jednak zauważyć pewną regułę: im późniejszy okres publikacji tym bardziej styl Kisiela z żartobliwego przeradza się w zgryźliwy; komentarze do istniejącej wówczas rzeczywistości stają sie twarde i nieociosane. Bardzo żałuję, że nie jestem w stanie ocenić tej rzeczywistości z własnej perspektywy; pewnie wiele szczegółów, które w tamtych czasach były ważne - teraz umykają. 
Felietony Pana Kisielewskiego urzekają bogactwem słownictwa i elegancją stosowania poszczególnych zwrotów. Pierwsze porównanie do smakowania wina naprawdę nie jest przesadzone. Na przykład felieton "Zimowa sałatka" (nawiasem mówiąc skonfiskowany przez cenzurę) czytałam kilka razy. Zauroczył mnie, zatonęłam w ilości słów i umiejętności autora zabawiania się nimi w różnorakich układach. Były też takie, które jedynie przeleciałam wzrokiem (przyznaję - było ich niewiele). Dotyczyły one głównie tematyki politycznej, (przyznaję - niezbyt mi znanej). Podsumowując - niewiedza z zakresu historii powojennej Polski stanowczo psuła mi przyjemność smakowania niektórych felietonów. Niemniej jednak "Kwaśność", "Latające talerze" i kilka innych utworów naprawdę mnie zauroczyły. Podobnie felietony najstarsze (tworzone zaraz po wojnie) trącą najlepszą myszką, jaką można spotkać. Powojenne dowcipy, powiedzonka... wiecie "...do czego służy chlebak? "Jak sama nazwa wskazuje do przenoszenia granatów". :-)
Kisiela zawsze czyta się dobrze. Dla mnie jest Mistrzem słowa. Nic dodać nic ująć.  

A morał ? "Są (jeszcze) rzeczy, stwierdzić miło, o których państwu się nie śniło!"

wtorek, 3 września 2013

Nich żyje Maks!

Maks to hipcio, który zamieszkał z nami na stałe. Ma swoje miejsce pod łóżkiem Młodszego, ponieważ codzienne odstawianie na półkę nie ma większego sensu, skoro co wieczór jest eksploatowany. Pod owym łóżkiem stoi drewniany wózek (po klockach wujka), w którym Młodszy co rano pieczołowicie układa poszczególne książeczki. A wieczorem? Wieczorem Wózio wiuuuuu - wyjeżdża spod łóżka i już lektura na wieczór przygotowana. Młodszy najbardziej lubi kiedy składam wszystkie części Maksa równiutko na jeden stosik i mówię: "Ale mamy grubą książkę o Maksie, co?" Wtedy On z rozanieloną minką mości sie wygodnie pod kołderką wiedząc, że czytanie będzie długie... aż do snu... 
Niestety z ostatnim tomikiem przygód Maksa mam problem. Mianowicie w czasie czytania mam ogromną ochotę na owoce. Jakiekolwiek. Ciągle cieknie mi ślinka co - jak wiadomo - nie ułatwia czytania. "Przysmaki Maksa" nie ułatwiają czytającemu roboty, o nie...
Książeczka zawiera trzy historyjki. "Maks i podwieczorek" to opowiadanie o tym, że nie należy ruszać cudzych rzeczy bez pytania. Kiedy mama upiekła ciasteczka, przyjaciele Maksa postanowili spróbować czy aby na pewno się udały. Zjedli przecież tylko po jednym... Oj nie było przyjemnie...

W kolejnym opowiadaniu spotykamy Maksa wraz z przyjaciółmi w wesołym miasteczku. Chcieli kupić porcję prażonej kukurydzy jednak obok maszyny do jej robienia  nie było sprzedawcy. Postanowili więc sami uruchomić produkcję popcornu.Oj działo się, działo...

Moje ulubione opowiadanie to "Maks i owocowy bal". Maks przebiera się za awokado, a jego mała siostra Zuzia za mandarynkę. oboje uczestniczą w balu, którego tematem przewodnim są owoce. Maluchy próbują nowych smakó, wymyślają same sałatę, a oc najważniejsze dochodzą do wniosku, że właściwie słodycze są zbędne, skoro z powodzeniem mogą być zastapione przez soczyste dary natury. 
Książeczki o Maksie są zahwycające. Kolorowe, radosne, proste w przekazie. Polecamy gorąco!


Zanim przekwitną wiśnie

Lubię trafiać na książki, które budzą we mnie burzę uczuć. Są powieści budzące tęsknotę za czymś nieuniknionym, podziw dla autora i miłość do przedstawionej historii, a z drugiej strony rodzą burzę uczuć - nienawiści, pogardy, a co najgorsze - smutku. "Zanim przekwitną wiśnie" jest taką własnie książką. Uczucia, które towarzyszyły mi przy jej czytaniu nie są może tak burzliwe, jak przed chwilą opisałam, jednak nie jest to książka, obok której przechodzi się obojętnie...
Pewnego mroźnego wieczoru Mihe przyprowadza do swojej matki swoją córeczkę Yuki. Zostawia ją na progu domu i znika.Dziewczynka jest zmarznięta, przemoczona i przerażona. A oto matka zostawia ją u babci, której mała zupełnie nie zna. Co więcej - uprzedza ją, że wyjeżdża do Ameryki, jednak pozostawia dziewczynce skrawek nadziei - wróci po nią zanim przekwitną wiśnie. Babcia Asako jest przerażona (nie miała pojęcia, że ma wnuczkę), a jednocześnie niezmiernie szczęśliwa. Całe swoje życie poświęca małej wiedząc jednak, że i tak nie ma to wpływu na losy dziewczynki. Wszystkim bowiem kieruje przeznaczenie i nie ma co z nim walczyć... Japońska kobieta od wieki wieków biernie poddaje się przeznaczeniu i ze schyloną głową idzie z wiatrem... nigdy pod wiatr... Na dowód tego poznajemy losy przodkiń małej Yuki. Każda z nich jest silną kobietą idącą przez życie z podniesioną głową. Do czasu. Każdą bowiem los w pewnym momencie ich życia przygina do ziemi i sprawdza na ile jeszcze może sobie pozwolić. Przeznaczenie nie ulituje się również nad małą Yuki...
Książka jest smutna. Choć właściwie nie - ona nie jest smutna, jest po prostu prawdziwa. Mówi przecież o życiu; takim jakie znamy. Smutek jest nieodłączną częścią naszego życia. Jeden człowiek ma więcej szczęścia,  inny mniej; jeden poddaje się i załamuje ręce, inny choćby miał walczyć z całym światem będzie walczył do upadłego. Bohaterki książki też walczą. Wprawdzie w sposób, który nam - kobietom zachodu wydałby się śmieszny - ale walczą. Problem tylko w tym, że walka z fatum i przeznaczeniem jest bardzo, bardzo trudna. 
Promyczkiem zza chmur jest zakończenie. Wielu powiedziałoby, że smutne i takie jak cała ta książka. Ja jednak mam nadzieję że mała Yuki dała radę. 
Niewątpliwie książkę należy przeczytać. Pokazuje przepiękną japońską kulturę, wielowiekowe zwyczaje znane i podziwiane przez cały świat. Tylko ten bezbrzeżny smutek....