piątek, 30 listopada 2018

Klara. O dziewczynce, która śpiewała po francusku

"Klara. O dziewczynce, która śpiewała po francusku" przyciągnęła moją uwagę okładką. I wcale nie chodzi o akcenty wojenne, które od razu przenoszą czytelnika w czasy II wojny światowej. Moja uwagę zwróciły nutki, a raczej kawałek pięciolinii z rozmieszczonymi na niej nutami. Nie ukrywam, że wszystko, co związane z muzyką klasyczną rodzi ciepło w moim sercu. Jak więc nie przeczytać... 
Początkowo traktowałam książkę jak typową beletrystykę. Ot wymyślona opowieść o dziewczynce i jej rodzinie, żyjącej w ciekawych czasach. Wszyscy najbliżsi Klary mieli wspaniały słuch i dryg do muzykowania. Całymi dniami śpiewali wszystko, co im się "nawinęło na ucho" od piosenek ludowych zaczynając a na ariach ze Strasznego Dworu Moniuszki kończąc. Przepięknie opisano czasy przedwojenne, w których pomimo biedy i problemów związanych z dopiero co odradzającą się ojczyzną - rodzina Klary potrafiła odnaleźć szczęście. Przybyli do Polski z Francji - z kraju, w którym na pozór żyło się lepiej i łatwiej. I cóż z tego, skoro ojca Klary zżerała tęsknota? W Polsce początkowo trudno było znaleźć prace i kąt do spania, ale w końcu nadszedł taki dzień, gdy można było powiedzieć, że są szczęśliwi. I wówczas wybuchła wojna. 
Dla Klary to była podwójna tragedia. Oczywiście wojna sama w sobie była złem, ale dużo gorsza była nie możność chodzenia do szkoły. Ona pragnęła tylko jednego: kształcić się! Dużo czasu upłynęło zanim mogła spełnić swoje marzenia. 
Gdzieś w tym momencie lektury dowiedziałam się, że Klara to postać z życia wzięta. Jej pierwowzorem jest Klara Stankowska (1930–2013), absolwentka Wrocławskiej Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego. Klara żyła w burzliwych czasach. Kiedy wybuchła wojna miała 9 lat. Losy dziewczynki opisane w książce wskazują na wolę walki i hart ducha. Ta dziewczynka w wieku 10 lat pracowała ciężej, niż niejeden młody człowiek w dzisiejszych spokojnych czasach. Przeżyła skrajną biedę, wywózkę do Niemiec do pracy, oddzielenie od rodziców, poniżenie i wstyd. Za każdym razem jednak wstawała w z kolan, a jej pociechę stanowiły piosenka i muzyka. Często też - dzięki piosenkom śpiewanym właśnie po francusku - budziła podziw wśród okupantów. Często ułatwiało to wiele spraw i pomagało po prostu przeżyć kolejny dzień. 
Trzecia część książki to lata powojenne. Klara robiła wszystko, aby nadrobić pięć lat straconej edukacji. Autor opisuje to jak ciężko musiała pracować, aby zasłużyć na pochwałę. Klara przechodzi dużą przemianę i teraz Ona walczy z analfabetyzmem, uczy młodych ludzi śpiewu, zakłada chór i odnosi z nim spore sukcesy. Wkłada swoim uczniom do głowy, że wiedza to jedyna rzecz, której nikt im nie zabierze. I to wszystko w czasach tak potępianego komunizmu... 
Opowiadania o szkolnych perypetiach Klary i jej koleżanek były trochę przydługie, jednak całość powieści robi bardzo dobre wrażenie. Akcja powieści dzieje się szybko, a sprawne pióro autora nie pozwala na nudę. Aż trudno uwierzyć, że Klara przeżyła tak wiele i zachowała spokój i hart ducha. 
Historia Klary zaczarowała mnie i zauroczyła. Trudno używać takich słów do opisania wojennych przeżyć małej dziewczynki, ale - cóż - tak właśnie jest. Ta mała, uparta i mądra dziewczynka może stanowić wzór dla niejednego dzisiejszego nastolatka. Wiem, że czasy się zmieniły i od dzisiejszych dzieci wymaga się czegoś zupełnie innego, niż w tamtych czasach, ale może warto spróbować poznać się bliżej z Klarą i z jej przeżyciami. Choćby po to, żeby nie zapomnieć.

czwartek, 29 listopada 2018

Amelka Kieł i Bal Barbarzyńców


Jakiś czas temu z Młodszym czytaliśmy "do poduszki" książkę pt. "Kazio w miasteczku pełnym  wampirów". Rewelacyjna książeczka o wampirze i jego przygodach. Kiedy wpadła w moje ręce książka, mówiąca o żeńskiej odmianie wampira - Amelce Kieł - Młodszy podniósł sprzeciw, że to przecież o dziewczynie i On czytać nie będzie babskich książeczek. Wystarczyło jednak kilka stron, a wpadliśmy jak śliwka w kompot. 
Amelka Kieł to młoda wampirzyca mieszkająca w Nokturnii - krainie, którą zamieszkują straszne stwory panicznie bojące się słońca, wróżek i brokatu. Amelka - jak każda dziewczynka - chodzi do szkoły, ma przyjaciół i ukochaną Dyńkę, (która jest taka odmianą "wampirskiego" pieska) Pewnego dnia Jej rodzice wydają Bal Barbarzyńców, który ma zostać uświetniony obecnością króla i księcia. Owszem - znamienici goście przychodzą na bal - ale ich obecność jest raczej zmorą niż przyjemnością. Książę Tadżin jest bezczelnym rozpuszczonym smarkaczem, który po prostu kradnie ukochaną dyńkę Amelki. Dziewczynka wraz ze swoimi przyjaciółmi postanawia odbić pupila. Knuje bardzo śmiały plan i wprowadza go w życie ściągając na siebie i przyjaciół niemało kłopotów. Na szczęście splot okoliczności pozwala Amelce odkryć pewną tajemnicę, dzięki czemu nagle książę Tadżin zmienia się w jej oczach. Okazuje się, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje na pierwszy rzut oka, a podłość księcia wynika ze zdarzeń z  przeszłości, na które chłopiec nie miał zbyt wielkiego wpływu.  
Książka jest bardzo zabawna, jednak należy podkreślić, że w taki specyficzny, dziecięcy sposób. W treści znajdziemy pełno obrzydliwości, śmierdziuszków i potraw budzących odruch wymiotny. Babeczki z paznokciami, sok spod pachy, panierowane strupy i ucięte place na patykach - to tylko kilka z potraw serwowanych na Balu Barbarzyńców. Najlepszy przyjaciel Amelki - kostuch Grimaldi, zajmuje się nieżywymi żabami i każdy zgon małego płaza przysparza mu roboty. Przyjaciółka Florence jest rzadkim gatunkiem Yeti - bardzo silnym stworem, dla którego przekopanie kilkumetrowego tunelu to bułka z masłem. Największym wrogiem mieszkańców Nokturnii są jednorożce, wróżki, brokat i wschodzące słońce. Te wszystkie elementy zebrane razem składają się na wspaniałą, trochę gotycką i straszną atmosferę książeczki. 


Wszystko to jednak okaże się takie straszne tylko z pozoru. Tajemnica, jaką skrywa książę Tadżin pozwoli naszym bohaterom zrozumieć, że kierują się w swoim życiu przesądami i plotkami. Należałoby raczej sprawdzić doniesienia a nie wierzyć na ślepo tym, którzy opowiadają bzdury...
Książka jest wspaniałą pozycją dla początkującego czytelnika. Nie ma właściwie strony, na której byłyby same literki. Autorka Laura Ellen Anderson jest jednocześnie cenioną ilustratorką i widać, że Amelkę stworzyła z miłością  i zaangażowaniem. Tekst i ilustracje są tu przemyślaną jednością, wszystko płynie i miałam wrażenie, jakbym oglądała literacką kreskówkę, gdzie fonia i wizja wspaniale ze sobą współgrają. Świetna robota. 
Ta krótka powieść - pomimo tego, że jest pełna obrzydliwości budzących w małym czytelniku salwy śmiechu - ma do przekazania bardzo ważne prawdy życiowe. Amelka i przyjaciele uczą się, że nie wolno oceniać po pozorach oraz tego, że każdy marzy o przyjacielu jednak nie każdy potrafi swoje potrzeby przekazać otoczeniu. 


Amelka Kieł i Bal barbarzyńców jest pierwszym tomem przygód naszej małej Wampirki. Wydawnictwo Literackie planuje wydać drugi tom zatytułowany „Amelka Kieł i Władcy Jednorożców”. Czekam z niecierpliwością. 

środa, 28 listopada 2018

Nie tylko treścią człowiek żyje, czyli o tym, że opakowanie też ma znaczenie :-)

Jest coś takiego, że przyjmując książki od wydawnictw, człowiek zawsze ma opory przez pisaniem negatywnej opinii. Trochę trwało, zanim zrozumiałam, że w recenzowaniu nie chodzi o lukrowanie zgniłych ciasteczek. Obecnie wychodzę z założenia, że blog jest po to, abym wyrażała na nim swoje opinie na temat przeczytanych książek, a nie po to, abym głaskała Wydawnictwa po główce. Część wydawnictw się ode mnie odwróciła, część natomiast dzielnie znosi moje negatywne wypociny (dodam, że jest ich niewiele). Kiedy napisałam recenzję Rosomaka, zastanawiałam się, co się wydarzy. Nic się nie wydarzyło, a dzięki temu Sztukater sporo zyskał w moich oczach.
Pokłosiem podejścia w ten sposób do sprawy jest to, że obiecałam sobie nie pisać w ogóle o wydawnictwach. Blog ma być o książkach i wpisy "Za książkę dziękuję wydawnictwu takiemu a takiemu" zawsze drażnią mnie okrutnie.

Ale TYM razem zrobię wyjątek

Jest takie wydawnictwo, które - przysyłając książki do recenzji - sprawia mi ogromną przyjemność. Przyjemność o tyle dziwaczną, że odczuwaną jeszcze przed rozpakowaniem paczuszki. Wydawnictwo Edipresse po prostu jest mistrzem we wzbudzaniu odpowiedniego poziomu endofirn w moim organizmie. Sposób zapakowania poszczególnych książek jest mistrzostwem świata. Każda książkowa przesyłka to małe dzieło sztuki. Zanim rozwiążę te kokardki i delikatnie odchylę papier mija naprawdę sporo czasu No popatrzcie sami.

Pokój kołysanek



Ogród świateł - Anna Klejzerowicz



Pocztówka z Amsterdamu - Agnieszka Zakrzewska




I po raz pierwszy napiszę:

Drodzy pracownicy Wydawnictwa Edipresse - dziękuję za każde cudeńko, jakie mi przysyłacie :-)  

piątek, 23 listopada 2018

Pieśń Gwiazd. Opowieść o Bożych Narodzinach

Boże Narodzenie zbliża się wielkimi krokami. Każdy z nas czeka na pięknie ozdobioną choinkę, pierogi, barszcz z uszkami i oczywiście prezenty. Nie ulega wątpliwości, że im mniejszy człowieczek, tym bardziej czeka. Oczekiwanie jest bardzo ważne, zwłaszcza przy TYCH świętach. Przecież w kościele katolickim adwent (czyli czas oczekiwania) trwa przez cały grudzień. Dlaczego nie umilić naszym milusińskim tego okresu nie tylko kalendarzem z łakociami, ale też lekturą ciepłej i uroczej książeczki pokazującej, że nie tylko ludzie czekają, ale inne boże stworzenia również? Właściwie czeka cały świat! 
"Pieśń Gwiazd. Opowieść o Bożych Narodzinach" skierowana jest do najmłodszych czytelników. Najwięcej radości sprawi tym, którzy jeszcze nie składają literek w całość i muszą korzystać w tej kwestii z pomocy Mamy, Taty, czy też Babci. Początkujący czytelnicy też znajdą coś dla siebie, bo tekstu na stronach jest niewiele, a duża czcionka ułatwia stawianie pierwszych czytelniczych kroków. Należy jednak podkreślić, że urok książeczki, to nie przedstawiona historia, bo tę przecież każdy z nas zna. Urok "Pieśni gwiazd" to ilustracje - przepiękne, kolorowe i ciepłe ilustracje, które cudownie wprowadzą dzieci i rodziców w nastrój Świąt Bożego Narodzenia. 
Łatwo ją streścić - właściwie wystarczy do tego zadania kilka zdań. Pewnego dnia w lesie wszystko zaczęło szumieć i szeptać, że nadszedł już ten czas. Jeleń, niedźwiedź, lisek, a nawet kwiatki - wszystko szeptało, że już czas. Wieloryby, ptaszki, kaczuszki, a nawet małe robaczki powtarzały wszystkim dookoła: Już czas! Nie skończyło się na świecie, który znamy. Anioły i gwiazdy też radośnie powtarzały, że nadszedł czas oczekiwania. A tymczasem w stajence narodziło się dzieciątko, na które czekał cały świat. Wszyscy cieszą się, że narodził się pasterz, który każdego uszczęśliwi i każdemu da iskierkę radości. Od tej pory każde zwierzątko - zarówno malutki robaczek jak i piękny, dostojny król zwierząt - lew - będą mieli wspaniałego pasterza. Cóż więcej trzeba do szczęścia? 
Książeczka jest dość sporych rozmiarów, choć kartek do wertowania nie jest za wiele. Bo też tu właśnie o rozmiar chodzi! O to, aby ilustracyjne cudeńka, zawarte na poszczególnych stronach dobrze się prezentowały. A rzeczywiście jest co oglądać. Każda ilustracja jest stylizowana na starą. Wydaje się, że namalowana została na popękanej tabliczce, co daje wrażenie, że została znaleziona przez archeologów i pochodzi sprzed wielu, wielu lat. To bardzo dobry zabieg, który - przy niewielkim udziale rodzica - pozwoli dziecku uświadomić, że cała ta historia, którą co roku świętujemy, zdarzyła się wiele, wiele lat temu. 


Książka jest bardzo przyjazna maluchom. Przepiękny, kredowy papier uwydatnia żywe ilustracje i dbałość rysownika o szczegóły. Jeżeli dodany do tego twardą okładkę (która nie jest tak do końca twarda, a stanowi świetne zabezpieczenie przed zniszczeniem przez niewprawne rączki) - w rezultacie otrzymamy wspaniałą książeczkę, idealnie nadającą się na świąteczny upominek. 
"Pieśń Gwiazd. Opowieść o Bożych Narodzinach" to książeczka dla najmłodszych czytelników. Jest tak świątecznie nastrojowa, że chyba bardziej nie można. Zapewniam Was że zarówno dorosłym jak i tym najmłodszym czytelnikom umili ten jedyny w roku wieczór. Wspólne czytanie, opowiadanie obrazków - czy jest coś bardziej milszego dla rodziny? Wesołych Świąt Wam życzę, choć przecież to jeszcze chwilka….

czwartek, 22 listopada 2018

Ogród świateł

Twórczość Anny Klejzerowicz znam i lubię. Wiele książek Jej autorstwa stoi dumnie na mojej półce i budzi przyjemne wspomnienia z czasu lektury. Niestety, kiedy dobrnęłam do końca "Ogrodu świateł" wiedziałam, że to książka, która nie zaszczyci swoją obecnością mojej biblioteczki na długo. Dlaczego? Powód jest prosty. To powieść, która sama w sobie może i nie jest zła, ale po twórczości Anny Klejzerowicz spodziewałam się więcej. Znacznie więcej. 
Felicja Stefańska jest pewną siebie kobietą po czterdziestce. Trudno powiedzieć, czym zawodowo się zajmuje, ponieważ na co dzień jest rzeczniczką prasową urzędu gminy Kryszewo, jednak w praktyce raczej uprawia niezależne dziennikarstwo. Pewnego dnia nasza Felicja dowiaduje się, że w pobliskiej wsi znaleziono zwłoki czteroosobowej rodziny. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to nestor rodu zabił najpierw żonę i dzieci, a potem popełnił samobójstwo. Szybko jednak okazuje się, że to tylko pozory. Zabójca nadszedł z zewnątrz i brutalnie zamordował całą rodzinę. Felicja za punkt honoru stawia sobie rozwikłanie tej zagadki. Pomocą służy jej starszy aspirant Zygmunt Ryba (będący również Jej sympatią) oraz przyjaciółka Greta.
Sam pomysł na książkę jest świetny. Mroczne zabójstwo dokonane w domu pełnym świateł i powiązania z mroczną przeszłością silnie nastrajają czytelnika i budzą ciarki na plecach. Trochę straszna, trochę mistyczna, zagubiona gdzieś w półcieniu mitów i przeszłości. Były momenty, że naprawdę bałam się spojrzeć w okno, za którym panował mrok. Autorka jest mistrzynią budowania napięcia i pod tym względem powieść jest mistrzowsko napisana. Niestety to trochę mało.
Przez całą lekturę miałam wrażenie, że autorka wymyśliła morderstwo, ale nie bardzo miała pomysł "kto zabił" i pisząc powieść na bieżąco badała, komu najlepiej przypiąć łatkę mordercy. Może ten? Niezbyt pasuje, więc tego należy uśmiercić. A może ten? Eeee - też nie, też go uśmierćmy, bo w dalszej fabule nie będzie dla niego miejsca. A może ten? I tak dalej i tak dalej. Nic się nie lepi, przez co czytelnik pozbawiony jest największej frajdy związanej z czytaniem kryminałów, czyli uczestnictwa w zgadywance "Kto zabił?". Tu absolutnie nie ma co liczyć na frajdę, ponieważ... powieść nie ma intrygi. Wszystko jest rozbite i poćwiartowane na cząstki. To poczucie rozbiegania spotęgowane jest jeszcze dziwną konstrukcją powieści. Autorka, oprócz zwykłej narracji, wprowadza rozdziały będące wypowiedziami poszczególnych bohaterów. Niestety, ponownie drażni czytelnika brak konsekwencji, ponieważ poszczególne wypowiedzi, to ni wypowiedzi, ni przemyślenia... trudno się w tym połapać, przez co lektura jest dość uciążliwa.
Cóż - na pewno nie podaruję sobie lektury kolejnych książek Pani Klejzerowicz, bo jedna jaskółka wiosny nie czyni, a jedna niezbyt udana książka, nie może przekreślić wielu wcześniejszych perełek. Nie zmienia to jednak faktu, że "Ogród świateł" mnie rozczarował. 

wtorek, 20 listopada 2018

Dwanaście życzeń

Okładka - wybitnie świąteczna. Śnieżek sypie, bagażnik pełen prezentów, na szczycie tej wieży - choinka. Wszystko utrzymane w cudownej, bożonarodzeniowej tonacji. Klimat okładki zachwycił mnie i był głównym powodem sięgnięcia po "Dwanaście życzeń". Tymczasem, po kilkunastu stronach, musiałam mocno skorygować moje oczekiwania co do tej powieści. Owszem, Święta Bożego Narodzenia są tłem dla rozgrywających się wydarzeń, ale nie mają tak naprawdę większego znaczenia. Jest przedświąteczna krzątanina, barszcz, prezenty, ale tak naprawdę te elementy są tylko tłem, a prawdziwym bohaterem jest człowiek i jego emocje. 
Pięć kobiet, pięć historii, pięć przemian. Każda z bohaterek ma coś za przysłowiowymi uszami i każda ma nadzieję, że nadchodzące święta Bożego Narodzenia będą momentem przełomowym. Bo przecież w święta ludzie się godzą, przebaczają, uszczęśliwiają... zdarza się również, że Święta to czas rozliczeń, i czas pożegnań. 
Rozbiegana i nieszczęśliwa w swej samotności Dagna szuka ucieczki w karierze prezenterki telewizyjnej. Jej siostra Bogusia stara się być głową rodziny, jednak nie przynosi Jej to ani odrobiny szczęścia. Siostry nie rozumieją się i nie potrafią zaakceptować inności. Pola - młoda, przesympatyczna dziewczyna - została porzucona przez narzeczonego kilka dni przed terminem ślubu. Nie potrafi poradzić sobie z samotnością i zastanawia się nad sposobem zakończenia swojego żywota. Nie zdaje sobie sprawy, że jej przyrodnia siostra, Basia, zazdrości jej miłości ich wspólnego ojca. Basia uważa, że przez całe życie była odrzucana i traktowana po macoszemu... 
Najcudowniejsza opowieść to historia Róży - nestorki rodu, która za czasów młodości zakochała się bez pamięci w swoim koledze. Miłości nie było dane rozkwitnąć, ale za to Róża nie poddała się. Chwytała życie garściami i z każdej garstki starała się wysupłać coś dobrego. Ta starsza Pani zdobyła moje serce radością życia i umiejętnością optymistycznego patrzenia w przyszłość. Pomimo podeszłego wieku, potrafiła cieszyć się z drobnostek i walczyć o szczęście. Może własnie dlatego szczęście nie ominęło jej bezmyślnie, tylko postanowiło pomóc. 
W całej tej gmatwaninie ludzkich uczuć i emocji, Święta są tylko nic nie znaczącym dodatkiem. Pewna granicą wytyczoną przez autorkę. Opisane wydarzenia mogłyby się równie dobrze wydarzyć latem i niewiele by to powieści ujęło uroku. Pewnie, że inny nastrój daje padający śnieg, a inny piękno lata w pełni, ale jak na książkę o tak świątecznej okładce - mało tych świąt, oj mało. 
Nie zmienia to faktu że losy pięciu dzielnych kobiet nie były mi obojętne i z ogromną ciekawością oczekiwałam na zakończenie. Każda z tych kobiet wzbudzała we mnie skrajne emocje - od złości na Bogusię o to, że nie umie walczyć o swoje szczęście, po ogromny niepokój o życie nieszczęśliwej Poli. Każda historia kończy się dobrze. Może nie tak, jak czytelnik spodziewałby się po książce ze świąteczną okładką, ale koniec końców - dobrze. Autorki świetnie wykreowały postacie i właściwie o każdej z tych Pań można by było napisać odrębną książkę. Troszkę więcej świątecznej magii, szczypta zimowego szaleństwa i voila!  
A Święta? Dobrze że są i zmuszają do refleksji nad swoim życiem. Niestety w książce pt. "Dwanaście życzeń" jest ich zbyt mało i trudno mówić o świątecznej atmosferze. Zamiast tego mamy kawał bardzo dobrej powieści obyczajowej, w której szczęście miesza się z rozczarowaniem, a miłość z nienawiścią. 
Polecam nie tylko w Święta. 

czwartek, 15 listopada 2018

Gospoda pod Bocianem

Polska bocianami stoi i to niewątpliwie jest prawda. Jadąc z północy na południe (a tak jest, kiedy Szczecinianka wybiera się na wakacje w Bieszczady) można naprawdę napatrzyć się na te piękne ptaki. Są symbolem szczęścia i miłości; mówi się, że gospodarstwo, które posiada na swoim terenie bocianie gniazdo, będzie w przyszłości na pewno szczęśliwe. 
"Gospoda pod bocianem" przyciąga okładką. Piękną, delikatną, wskazującą na raczej babski kierunek rozwoju fabuły. Zapewniam Was, że może i babski, ale na pewno nie jest to romansidło. To raczej piękna saga rodu Bogoszów, która zabiera czytelnika w podróż przez historię - zarówno Polski jak i samej gospody. Czytelnik na dłuższą chwilę staje się członkiem rodziny i płynie wraz z jej członkami przez kilka dekad. 
Podróż rozpoczynamy w czasach współczesnych, kiedy to studentka Kasia przegląda stare szpargały. Jej uwagę przyciągnęło zdjęcie kobiety z dwojgiem dzieci, na tle Gospody pod Bocianem. Autorem zdjęcia był Konstanty Bogosz - ciepły staruszek – fotograf, który z wielką ochotę zabiera Kasię, a wraz z nią czytelnika, w podróż wspomnień. Płyniemy więc przez czasy obu wojen, czasy międzywojenne, trudną dolę powojenną, komunizm i wolną już Polskę. Bogoszowie trwają w Gospodzie pod Bocianem nawet w czasach komunizmu, kiedy gospoda zostaje upaństwowiona. Bogoszowie stoją na jej czele jako kierownictwo i całą rodziną mieszkają w części prywatnej gospody. Bocianie gniazdo, umieszczone obok gospody wraz z mieszkańcami obserwują radości i tragedie Bogoszów. A zapewniam Was, że losy tej rodziny są bogate w wydarzenia. Nestor rodu – Henryk, założył gospodę na kupionym dopiero co kawałku ziemi. Do szczęścia brakuje mu tylko żony i kiedy poznaje Teodorę wie, że tylko ta i żadna inna. Gospoda pod Bocianem jest świadkiem pierwszego wesela... choć nie do końca szczęśliwego. Nie wszystko idzie tak, jak para młoda sobie zaplanowała. Pojawiają się dzieci, ale pojawiają się też inne kobiety. Morderstwo i tajemniczy list, zaginięcie jednego z członków rodziny, trudne decyzje i wybory - to wszystko składa się na wzruszającą historię o rodzinie, przyjaźni zdradzie i miłości. 
Powieść jest napisana bardzo pięknym językiem. Autorka posiada bogaty zasób słownictwa i nie waha się korzystać ze swoich zbiorów. Urzekły mnie niektóre opisy (choć z zasady ich nie lubię). Wesele Bogoszów jest zestawieniem tradycji i zwyczajów weselnych z uczuciami osób w nim biorących - nieszczęściem panny młodej, desperacją nowożeńca i nadzieją na przyszłość członków ich rodzin, To, ile słów i uczuć przewija się przez jedno wydarzenie, to trudno opisać. 
„Gospoda pod bocianem” to książka na długie, jesienne wieczory. Z wielką przyjemnością - z kocem i kubkiem parującej herbaty - zatapiałam się w wydarzenia prezentowane w powieści. Trochę drażnił mnie współczesny wątek, bo właściwie oprócz Bogosza - Fotografa, nic nowego do fabuły nie wnosił. Trochę na siłę, właściwie bez polotu... Dopiero przy końcu powieści zrozumiałam, że ten wątek spinał wszystko, aby na końcówce zalśnić. 
Dawno nie czytałam tak rozbudowanej powieści. Trochę jak baśń dla dorosłych - wiele wątków płynie przez całą książkę, niektóre w połowie zanikają, inne urywają się niczym zerwana nić. Ta wielorodność budzi w czytelniku nieposkromioną ciekawość. Zaczynamy kibicować bohaterom, a zwłaszcza Tosi, która pomimo nieszczęść i przeciwności losu - trwa w gospodzie. Nawet kiedy odchodzi z tego świata wydaje się komenderować światem z czarno - białej fotografii. 
Takie sagi są ozdoba księgarskich półek. Nie jest to książka na chwilę. To powieść dla koneserów pięknego słowa. Polecam.

środa, 14 listopada 2018

Okruchy dobra

"Okruchy dobra" to powieść, która zbudowana jest według uwielbianego przeze mnie schematu. Najpierw poznajemy kilka osób, pozornie ze sobą niezwiązanych. Następnie drobne sprawy, przypadki i zbiegi okoliczności, lekkie muśnięcie i wymienione w biegu spojrzenie - to wszystko powoduje, że losy bohaterów zaczynają splatać się ze sobą. Początkowo delikatnie, niczym pajęczyna, snują się wspólne nitki, które wraz z rozwojem wydarzeń, przeradzają się w uczucie i przywiązanie. To jest schemat powieści, który przyciąga mnie jak magnes. Jeżeli dodamy do tego magię Świąt Bożego Narodzenia, otrzymamy książkę, która skradła moje serce. 
Siedmioro bohaterów (nie licząc ptaszka, kota i konia) pozornie niezwiązanych ze sobą. Jowita, Małgorzata, Szymon, Anka, Roman, Karolina i Ignacy - każdy wyjątkowy, każdy poharatany przez los, każdy oczekujący od świąt Bożego Narodzenia chwili wytchnienia. Jowita samotnie wychowująca córeczkę, musi uporać się z porzuceniem przez męża. Anna pragnie ciszy i spokoju po rozwodzie. Roman który stracił żonę, pragnie od syna (obwiniającego go o śmierć mamy) choć cienia uśmiechu, Szymon kocha ale jest inna i jeszcze coś.... Najbardziej ujął moje serce Ignacy - krakowski dorożkarz - samotnik, któremu do szczęścia potrzebne jest jedynie towarzystwo jego konia, pieszczotliwie zwanego Adasiem. Losy tych osób są najczęściej smutne i przejmujące, jednak autorki przeplatają je świątecznymi drobiazgami, tak zwykłymi dla tego magicznego okresu. Śledzie, pierogi, zakupy na ostatnią chwilę, wybieranie bombek, problemy z zaparkowaniem auta przed sklepem - to wszystko dodaje tym historiom szczypty magii i zapachu pierników z pomarańczami. 
Gdzieś tak w połowie powieści zaczynamy czuć, że coś się zmienia. Pozornie drobne gesty i sprawy, ta przemożna chęć niesienia pomocy innym w przedświąteczny czas powodują, że poszczególne osobny zaczynają się spotykać. Niby przypadkiem, niby niechcący - przecież to magiczny czas prawda? 
Zakończenie jest piękne. Ciepłe i wzruszające. Czytając wzruszyłam się nieziemsko. Przecież to z jednej strony takie prawdziwe, a z drugiej bajkowe i magiczne. 
To powieść z tych, które zostają w sercu na długo. Jest taka zwykła, a jednocześnie świątecznie magiczna. Tu nie ma przekoloryzowanych bohaterów rodem ze świątecznych reklam Coca - coli i Kawy Jacobs. Jest za to zwykłe życie - trudne i często okrutne - w które wkrada się iskierka nadziei przyniesiona przez Aniołka. Fabuła została osadzona w Krakowie, a w tym mieście prezenty przynosi dzieciom właśnie Aniołek, a nie Mikołaj. Kraków jest tym miastem, który do powieści świątecznych wyjątkowo pasuje. Sukiennice, Rynek obsypany śniegiem i dorożki. Dorożki to bardzo ważny element, bo dzięki nim mogłam poznać mistrza drugiego planu - konia Adasia. Adaś to najlepszy przyjaciel Ignacego. To On codziennie zmusza swojego właściciela do wstania z łóżka. Przecież trzeba konia nakarmić, trzeba zarobić na paszę, wyczyścić zwierzaka i szepnąć w uszko kilka ciepłych słówek. Jeżdżą więc wysłużoną bryczką po magicznym Krakowie i wożą zabieganych ludzi. Aż pewnego dnia do dorożki wsiada Małgorzata... 
Autorki stanęły na wysokości zadania tworząc świąteczną powieść o prozie życia. Każdy z bohaterów na pierwszy rzut oka wydaje się nieszczęśliwy, ale wystarczy mały gest, garstka czułości i magia świąt wygrywa. Bo to właśnie Święta Bożego narodzenia są tym czynnikiem, który w naszych bohaterach budzi chęć do przeżycia czegoś niesamowitego. Gotowi na przyjęcie Bożonarodzeniowego Aniołka chwytają życie garściami. Czego i Wam życzę. 

wtorek, 13 listopada 2018

Pokój kołysanek

Święta zbliżają się wielkimi krokami. Właściwie to ogromnymi. Nie mamy już wyboru - wszystko pomału się świeci, błyszczy i przyzywa magicznym skojarzeniem z choinką i prezentami. Uwielbiam ten okres nie tylko za atmosferę, ale również za wysyp wyjątkowo ciepłych i magicznych książek, które swoją atmosferą ogrzewają serca czytelników. Ich przepiękne okładki błyszczą się, mienią i wołają mnie z każdej księgarskiej półki. Treść też zawsze jest godna uwagi. Nigdy, przenigdy się jeszcze nie zawiodłam. 
"Pokój kołysanek" to książka, której okładka jest najpiękniejszą okładką, jaką kiedykolwiek widziałam. Przepiękne zdjęcia maleństwa w koszyczku, odzianego w żółtą czapeczkę i otulonego miękkim szalem. Do tego mieniące się i skrzące gwiazdki... coś przepięknego. Bałam się tylko, czy treść jest równie godna uwagi, co okładka. Nie zawiodłam się. Powieść przeczytałam, chłonąc fabułę i zerkając za okno, czy przypadkiem śnieg nie zaczyna prószyć.  
Joachim jest wolontariuszem w jednym z poznańskich szpitali. Staruszek, który ma już ponad osiemdziesiąt lat codziennie rano ubiera się i maszeruje do szpitala, aby przytulać wcześniaki - maleństwa dziko walczące o pozostanie po tej stronie światła. Tuli, głaszcze, a przede wszystkim mówi. Opowiada małym wojownikom o swoich podróżach i przygodach; robi to pięknym, ciepłym głosem, który jednak łamie się w chwilach, gdy wspomnienia wiodą go do Koralików i do imienia Helena... Pomału poznajemy przeszłość Joachima i razem z nim szukamy ciepła i miłości. Joachim przez całe życie rozpamiętywał, co by było, gdyby... gdyby został... gdyby pozwolił się kochać. Towarzyszymy mu w odkrywaniu tajemnic jego życia i w odnajdywaniu ciepła i miłości, a wszystko w atmosferze zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. 
Autorka każdą stronę wypełnia sercem i czułością. Pokazuje cuda, ale takie życiowe, które mogą spotkać każdego z nas. To jak muśnięcie skrzydeł motyla - delikatne zbiegi okoliczności budzące emocjonalne tornado. Historie o dzieciach wychowywanych w domu dziecka, (o ich potrzebie czułości, o tym, że cieszyły je najmniejsze drobiazgi) wypełniały całe moje serce. Mała Rysia, która nie mogła poradzić sobie z emocjami, wspólne wieczorne opowiadanie bajek, wesołe zabawy na śniegu (choć w domu były tylko jedne sanki i para nart) - słowem wielka kochająca się rodzina. Dzieci pokochały Joachima i pokazały mu drogę do szczęścia, jednak On ciągle szukał. Czy podjął dobrą decyzję?
Kiedy dotarłam do zakończenia płakałam jak bóbr. Bo każdy, w powieści świątecznej, oczekuje szczęśliwego zakończenia, a tu... no właściwie jest happy end, ale taki inny - trochę magiczny, pachnący piernikiem i aniołami. 
Niesamowita powieść pokazująca, że należy się cieszyć z tego, co posiadany, bo nawet się nie obejrzymy, a możemy to stracić. Wyciskajmy każdą minutę jak cytrynę i żyjmy tak jakby każdy dzień miał być tym ostatnim. Rozglądajmy się wkoło siebie i pomagajmy innym.  
Powieść jest inspirowana postacią Dawida Deutchmana - starszego Pana, który w każdy wtorek odwiedza Oddział Intensywnej Terapii Dziecięcej w Atlancie, aby tulić maleństwa. Tu nie chodzi o to, że są sierotami - po prostu ich rodzice muszą pracować i nie mogą spędzać całych dni w szpitalu. Ten cudowny człowiek przychodzi tam aby otaczać ciepłem i miłością małe istotki, dziko walczące o życie. 
"Pokój kołysanek" jest świetną książką na prezent dla ukochanej osoby. Robi wrażenie zarówno przy pierwszym spotkaniu (kiedy to podziwiamy okładkę) jak i podczas podróży z Joachimem przez jego życie. A już zakończenie... polecam. 


piątek, 9 listopada 2018

Wodecki. Tak mi wyszło

Zbigniew Wodecki. Wielki człowiek o cudownym sercu. Wspaniały piosenkarz, świetny skrzypek, rewelacyjny trębacz. Wszystko co robił, robił z lekkością i pogodą ducha. Krakus z serca i rozumu. Twórca wielu pięknych piosenek (i nie mam tu na myśli tylko "Pszczółki Mai" i "Izoldy") Człowiek, którego twórczość była trochę pomijana, trochę zapomniana, trochę lekceważona. Niby wszyscy go znamy, ale ile razy doceniliśmy Jego twórczość? Potrzebował publiczności; poklask był dla Niego konieczny do prawidłowego funkcjonowania. Jego obecność w "Tańcu z gwiazdami" wynikała własnie z tego, że bardzo bał się zostać zapomniany. Uwielbiał rozdawać autografy, uwielbiał być rozpoznawany, a jednocześnie emanował skromnością i pogodą ducha. 
Kiedy zobaczyłam książkę pt. "Wodecki. Tak mi wyszło" wiedziałam, że musi być moja. Zawsze miałam słabość do Jego piosenek. A już refren ze słowami: "... czy nie stanie w nich czasami tamten chłopak ze skrzypcami?" podbił serca całej mojej rodziny. Grube tomiszcze nadeszło do mnie w najlepszym momencie. Chora siedziałam w domu i miałam czas. Zatonęłam, zadurzyłam się w tej książce. Rewelacyjna. 
Książka podzielona jest na dwie części. Pierwsza, to reportaż - rzeka o tym, jak "Zbiegniw Wodecki spotkał Mitch&Mitch i co z tego wynikło". Z reportażu piosenkarz wychyla się jako człowiek bardzo nieśmiały, wręcz społecznie wycofany, co nie zmienia faktu, że bardzo zdolny. Ten talent obronił i siebie i Zbyszka. Kiedy jego pierwsza płyta przechodzi bez echa, rozżalony piosenkarz właściwie o niej zapomina. Przez wiele lat czarny krążek kurzy się na półkach, a na Allegro można go kupić za 10-15 zł Do czasu. Kiedy Maciej Moretti (Lider zespołu Mitch&Mitch) po wielu wielu latach dorwał tę płytę - zakochał się w niej bez pamięci. A już piosenka "Panny mego dziadka" stała się objawieniem. Muzycy postanowili zrobić z tej płyty coś na miarę obecnych czasów. Oczywiście konieczny był do tego Wodecki. Cudownie się czyta o tym, jak Panowie - pomimo różnic - spotkali się gdzieś po środku

Zbigniew Wodecki z muzykami Mitch & Mitch  Materiały Promocyjne Gazeta Wyborcza 
Różni ich wiele. Moretti ma przeszłość punkową, a Wodecki od dziecka występował na scenie w białej koszuli i w spodniach w kancik. Wiekowo dzieli ich całe pokolenie, bo Moretti ma dokładnie tyle lat, ile syn Wodeckiego. 
Spotykają się gdzieś w pół drogi i robią wielką rzecz. Przede wszystkim Zbigniew Wodecki odkrywa w sobie ducha sceny. Ze sztywniaka w garniturku przeistacza się w schowmena, który potrafi zaczarować publiczność. Kiedy pojawia się na imprezie OFF Festival, nikt nie wróży temu koncertowi sukcesu. A tu jest sukces i to jaki!!!
Siedziałam z nosem w książce i palcami na klawiaturze komputera i odkrywałam utwory, jakich do tej pory nie znałam. Ba! Odkrywałam też Wodeckiego, jakiego nie znałam. 
Niestety Wodecki to człowiek, który nie umiał odpocząć. Sam przyznał się, że wakacji to On nie miał od lat. Jechał gdzieś z rodziną i po dwóch dniach już się kręcił i wiercił, już jechał dalej. Nie mieli z nim łatwo... Część pierwsza kończy się smutno...
Druga część to wywiad rzeka Wacława Krupińskiego ze Zbigniewem Wodeckim. Tu jest dużo bardziej prywatnie i intymnie. Artysta opowiada o swoim dzieciństwie o latach młodzieńczych o trudach nauki gry na instrumencie... Sam przyznaje, że skrzypce odkryły się przed nim dopiero w szkole średniej. W podstawówce męczył się z nimi, a one z Nim. Opisuje nam swojej pierwsze wyjazdy z Ewą Demarczyk pierwsze rozterki - grać czy komponować? 
Powiem Wam że teraz - gdybym mogła przeczytać tę książkę jeszcze raz (ale tak, żeby to był mój pierwszy raz) - przeczytałabym ją w odwrotnej kolejności. Najpierw wywiad rzeka, a potem reportaż o przyjaźni Mitchów i Wodeckiego. Wtedy miałabym przed oczami Zbyszka - twórcę, śpiewaka, skrzypka i trębacza - pełnego energii i entuzjazmu. A tak zaczęłam czytać wywiad zaraz po tym, jak się spłakałam, czytając o śmierci tego Wielkiego Człowieka. Reportaż bowiem kończy się wspominkami przyjaciół Wodeckiego o tym, gdzie zastała ich straszna wiadomość o śmierci Wodeckiego. Następna część była więc czytana w cieniu myśli o tym, jak strasznie szkoda, że umarł...
To wspaniała książka. Pełna ciepła i humoru, pełna klimatycznego Krakowa i cudownej sztuki. Pełna Zbyszka Wodeckiego. Nic dodać nic ująć. Powinna utrzymywać się na liście bestsellerów przez długi, długi czas...
Rzadko to robię bo uważam, że podziękowania dla Wydawnictw to w mailach, a nie na forum, ale tym razem zrobię wyjątek. 
Droga Księgarnio "Tania Książka" - dziękuję!