Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Świat Książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Świat Książki. Pokaż wszystkie posty

sobota, 7 października 2017

Zapisane w wodzie

Kolejna książka czytana w telefonie dzięki Legimi. Miała być czytana podczas spacerów z psem, a tym samym stanowić miłe wypełnienie tych kilkunastu minut spędzonych na powietrzu. Tymczasem  czytałam nie tylko podczas spacerów, ale i w domu, a nawet... w samochodzie stojąc na światłach. 
Żeby nie było wątpliwości - to wcale nie jest tak, że powieść szalenie mnie wciągnęła i nie mogłam się od niej oderwać. Wcale nie. Powieść raczej zaliczę do tych nudnych i mało porywających. Sytuacja spowodowana była raczej mnogością bohaterów co powodowało, że jakakolwiek dłuższa przerwa w lekturze zmuszała mnie do cofania się i przypominania sobie, kto jest kim. 
Miasteczko Beckford cieszy się złą sławą ze względu na serię tragicznych wypadków, mających miejsce w miejscu zwanym Topieliskiem. Dawnymi czasy Topielisko służyło do karania kobiet posądzonych o czary. Związywano im ręce i nogi i wrzucano w odmęty wody. Jeżeli tonęły, to znaczy, że nie były czarownicami... pokrętna logika. We współczesnych czasach również zginęło tam kilka kobiet.  Anna, Lauren, Katie i Nel... wszystkie utonęły. Nie ma co ukrywać - każda z nich miała jakieś tajemnice. Ostatnia z topielic, Nel Abott, postanowiła spisać historię miasta, co wielu osobom się nie spodobało. Czy to jest jednak powód, aby dopuścić się morderstwa? 
Kiedy do Beckford przyjeżdża siostra zmarłej, w mieście aż huczy od plotek. Kobieta nie wierzy, że jej siostra popełniła samobójstwo. Pomalutku, powolutku na światło dzienne wychodzą mroczne tajemnice.
Kurcze - nie wiem tak do końca dlaczego, ale nie podobało mi się. Niby tajemnica jest, podejrzani są, atmosfera jest...ale to jednak za mało. Klimat książki jest taki wilgotny i spleśniały. Nie ma tu miejsca na jakikolwiek promyczek słońca, wszystko jest szare i bure. 
Są pewnie wśród Was tacy, których powieść zachwyciła. Ja - jak rzadko - jestem rozczarowana. 

wtorek, 9 lipca 2013

Zagrać Marię

Ostatnio mam czas na dziwne książki. Nie powiem, żeby były złe, choć do pierwszej ligi literatury nie należą. One są dziwne, intrygujące - po prostu inne. Książka pt. "Zagrać Marię" jest liderem w tej kategorii. 
Bohaterów mamy kliku i trudno powiedzieć, który jest najważniejszy. Na pierwszy plan wybija się historia Marty - aktorki mającej zagrać postać Marii Skłodowskiej. Pierwsze zdjęcia próbne są rewelacyjne. Aktorka jest bardzo podobna do sławnej noblistki. Jednak z czasem Marta zanika, zapada się w sobie. Kolejne zdjęcia nie są już takie porywające. Na tyle rozczarowują, że francuski współproducent wycofuje się z kooperacji. Marta wtedy pokazuje swoje prawdziwe ja, swoje cele i dążenia. Gdzieś obok losów Marty toczy się historia wróżki i jej córki, która ma dar jasnowidzenia. Mamy też historię Piotra będącego przyjacielem Marty. Wszystkie wątki splatają się wzajemnie; w pewnym momencie nie wiadomo, czy czytamy historię Marty czy Marii. Czytelnik zastanawia się czy Piotr jest prawdziwy, czy też jest tylko odzwierciedleniem Piotra Curie. 
Trudno jest czytać o upadku. Główna bohaterka jest osobą chorą - zarówno fizycznie jak i umysłowo. Postać Marii Skłodowskiej staje się jej pasją i obłędem. Próbuje ją naśladować, ślepo powtarza jej czynności nie bacząc na konsekwencje. Maria Skłodowska - Curie pracowała z pierwiastkami promieniotwórczymi, więc łatwo sobie wyobrazić konsekwencje "zabawy" w bycie sławną noblistką. 
Książka jest ponura i smutna. Niemniej jednak warto ją przeczytać choćby po to, aby zachwycić się połączeniem poszczególnych wątków w jedną całość. Autorka naprawdę wspięła się na wyżyny i podołała wyzwaniu. Wątki łączą się delikatnie i niewyczuwalnie. Kiedy czytelnik zdaje sobie sprawę z końcowego efektu jest naprawdę zaskoczony tym wynikiem. 
Zupełnie przypadkiem dowiedziałam się, że napisanie tej książki było dla Pani Joanny Szczepkowskiej swoistego rodzaju ucieczką. Poczuła się pokrzywdzona, zdradzona i oszukana. Dlaczego? Zapraszam do lektury krótkiego artykułu. 

czwartek, 9 sierpnia 2012

Wrześniowe dziewczynki

Uwielbiam takie książki! Prawdziwe powieści - długie, z kilkuwątkową akcją, nieśpiesznie odkrywające przez czytelnikiem fabułę. Takie, przy których śmieję się po to, by po kilkunastu stronach ronić łzy. "Wrześniowe dziewczynki" od pewnego czasu ciągnęły mnie jak magnes. Grubaśna księga z przepiękną okładką zapowiadała niezłą przygodę. Kiedy w końcu dzięki przemiłej Pani Bibliotekarce dostałam ją w swoje ręce... przepadłam. 
Eleanor i Brenna - dwie kobiety, które od siebie dzieli przepaść. Urodzenie, status majątkowy, wykształcenie - wszystko. Łączy natomiast jedno. W tym samym dniu, w tym samym domu urodziły śliczne córeczki. Na pierwszy rzut oka Sybil (córka Eleanor) ma wszystko, a Cara (córka Brenny) nic, jednak z biegiem wydarzeń okazuje się, że pozory mylą. Autorka pomału i klimatycznie przeprowadza nas przez dzieciństwo dziewczynek ukazując różnice w wychowaniu. Sybil jest rozpuszczonym dzieciakiem z niedoborami emocjonalnymi, natomiast Cara jest szczęśliwą choć biedną dziewczynką.  Kiedy wybucha wojna obie pannice zaciągają się do wojska. I ponownie autorka przesuwa przed oczami czytelnika zdarzenia i miejsca w taki sposób, że nie można się od książki oderwać. Były chwile kiedy czytając skakałam z radości, były też takie, kiedy gryzłam paznokcie. Zdarzenia następowały jedno po drugim jak w kalejdoskopie. Miłość, nienawiść, śmierć, narodziny; wszystko to wślizguje się w umysł czytelnika i pochłania jego uwagę. Kiedy kończy się wojna, obraz obu rodzin jest zupełnie inny niż na początku. Wszystko się poplątało, odplątało i znalazło na swoim miejscu. 
"Wrześniowe dziewczynki" to piękna saga; powieść jakich naprawdę niewiele. Ciepły język, proste dialogi, przepiękne opisy - wszystko to powoduje, że czytelnik czuje się jakby babcia przed kominkiem opowiadała mu bajkę. Losy głównych bohaterów opierają się o drugą wojnę światową. Autorka świetnie ukazała rys historyczny tamtych czasów - nie zanudzając, jednak mocno osadzając bohaterów w trudzie i problemach tych ciężkich dni. Dzięki temu czytelnik może przewidzieć niektóre zdarzenia co dodaje kolorytu postępowaniu głównych bohaterów. 
Książka ma jeden minus - tytuł, który powoduje że czytelnik przez całą powieść czeka. Przecież jeżeli Cara i Sybil są tak odmienne, a tytuł (i zdjęcie na okładce) sugerują wielką przyjaźń, to musi wydarzyć się coś, co spowoduje, że dziewczyny się odnajdą. Tymczasem.... no właśnie, tymczasem nic takiego się nie dzieje, a tytułowe wrześniowe dziewczynki są może ważne ale czy najważniejsze?
Niewiele jest powieści przy których zapominam o Bożym świecie. Pierwszą taką książką (kupili mi ją w dzieciństwie rodzice kiedy byłam chora) była powieść "Bez rodziny". Od tej lektury cenię umiejętność snucia historii bez pośpiechu, delektując się słowami i opisywanymi wydarzeniami. Do takich książek zaliczam również moje ukochane "Filary Ziemi", i od niedawna "Wrześniowe dziewczynki".  

niedziela, 15 lipca 2012

Jeden dzień

"Jeden dzień" to jedna z tych książek, do których pasuje powiedzenie o apetycie, co to rośnie w miarę jedzenia.  Zaczyna się nieciekawie - para młodych ludzi spotyka się w trakcie studiów, a następnie zauroczeni sobą przeżywają jednorazową przygodę (tak się przynajmniej czytelnikowi wydaje). Wspólnie stwierdzają, że ten związek nie ma większej przyszłości i każde idzie swoją drogą. Oboje są jak lato i zima, ogień i woda - zupełnie inni i na pierwszy rzut oka niepasujący do siebie. Emma jest spokojną, zakompleksioną osóbką, która pomimo dwóch fakultetów nie może poradzić sobie w życiu. Dexter to klasyczny imprezowicz, przystojniak żyjący chwilą, alkoholem i nikotyną. Są chwile w ich życiu, kiedy przyciągają się wzajemnie jak magnesy, a są też takie kiedy się szczerze nienawidzą. 
Autor przeprowadza nas przez życie bohaterów w bardzo ciekawy sposób. Opisuje ich życie przez pryzmat jednego dnia - 14 lipca. Każdego roku zatrzymuje się właśnie tego dnia i opisuje to, co właśnie robią i to co przeżyli przez ostatni rok. Zabieg bardzo ciekawy i powodujący wyjątkowo specyficzny odbiór powieści. Początkowo opisuje ich życie chronologicznie, rok po roku. Jednak w pewnym momencie zaczyna cofać się pokazując, że związek tych dwóch osób nie jest taki płytki jak się wydawać mogło. 
Im dalej w powieść, tym bardziej losy tej dwójki mnie pochłaniały. A jak stało się to co się stało... Niesamowite emocje, żal i podziw dla autora, który z głupiej powiastki na początku stworzył tak emocjonalnie naładowaną powieść. 

czwartek, 27 stycznia 2011

O tym, że krople Marioli to właściwie powinnam zażyć ja...

"Mariola, moje krople" jest teraz wszędzie. Właściwie na każdym średnio aktywnym blogu Mariola jest obecna. Co więcej, każdemu, no może prawie każdemu się podobało. Nie przesadzę jeżeli powiem, że znaczna większość piała z zachwytu. Mam więc problem bo ja nie piałam. Powiem więcej - mi się po prostu nie podobało i już. Przeczytałam do końca tylko dlatego, że po pierwsze zobowiązałam się napisać recenzję, a po drugie cały czas miałam nadzieję, że coś się jednak wydarzy. Niestety. 
Akcja w całości dzieje się w teatrze. Fabułę właściwie trudno opisać. W małym miasteczku pracownicy teatru, żyją z dnia na dzień próbując łączyć koniec z końcem. Głównymi problemami jest świnka Małgosia, bimber, kolejki za wszystkim i za niczym, nielegalne powielacze. Teatr nawiedzany jest a to przez pierwszego sekretarza Martela, a to przez opozycjonistkę Magdę... Nad wszystkim próbuje zapanować dyrektor Zbytek, który od początku budził moją antypatię. Próbuje on zadowolić wszystkich dookoła bez względu na poglądy. Wiadomo, że to nie jest możliwe, więc jego postępowanie doprowadza do serii omyłek i sytuacji co najmniej dwuznacznych. Wiem, że to co napisałam trudno uznać za fabułę, ale ta książka właśnie taka jest... właściwie bez fabuły. 
Czytając pierwsze strony ciągle mówiłam sobie, że to dopiero początek i zaraz jakoś się to rozwinie. Niestety - nie. Od połowy książki po prostu się nudziłam. Kiedy skończyłam miałam wrażenie, że ktoś obejrzał opolską noc kabaretową z lat osiemdziesiątych, a następnie najlepsze skecze próbował połączyć tylko po to, aby móc wydać to pod jednym tytułem i w jednej obwolucie. Anegdota o rajstopach kupionych bez względu na to czy pasują, bezmyślne poszukiwanie powielacza, to wszystko zdaje się być śmieszne. Jednak jak czyta się ciągle o tych poszukiwaniach, to w końcu czytelnik zaczyna zgrzytać zębami. I tak anegdota po anegdocie, ale kiedy w końcu zacznie się coś dziać? A tu nic. Czułam się tak jakbym wsiadła na dobry motor z nadzieją na szybką jazdę a tu jedyne co się udaje to w miejscu "palić gumę" . Wiele recenzentów pisze że "wszystko dzieję się błyskawicznie". Owszem, ale ta akcja zanim się dobrze zacznie to już się kończy i pozostaje marazm i poczucie całkowitego nieładu. 
Nasunęła mi się jeszcze jedna myśl. Dla mnie mistrzynią pisania powieści jednego miejsca i kilku aktorów jest pani Joanna Chmielewska. Kto zna książkę "Wszyscy jesteśmy podejrzani" ten wie o czym mówię. "Mariola, moje krople" przypomina mi właśnie taką literaturę tyle że w dużo słabszej wersji. 
Podsumowując - książka za lekka, za łatwa i za przyjemna. Jak na mój gust oczywiście. 

piątek, 14 maja 2010

Miasto poza czasem


Notka wydawcy:
Thriller historyczny, rozgrywający się w Barcelonie od średniowiecza po czasy współczesne. Tajemniczy narrator - nieśmiertelny człowiek-wampir o wiecznie młodej twarzy - prowadzi nas przez stulecia, snując opowieść o swym niezwykłym życiu w zmieniającym się, fascynującym mieście. Na jego trop przypadkowo wpadają adwokat Solana i jego asystentka Marta Vives, zajmujący się dziwną śmiercią pewnego multimilionera... Wartka akcja i misterna intryga na pełnym anegdot tle dziejów Barcelony, a zarazem uniwersalny, całkiem poważny traktat o walce Dobra ze Złem
Nie podobało mi się. Książka zaczęła się super Guillermo Clavé, barceloński prominent, zostaje w tajemniczy sposób zamordowany. Z ciała wyssano całą krew. Rozwikłania zagadki śmierci człowieka podejmuje się detektyw Marcos Solana. Okazuje się, że aby wyjaśnić morderstwo należy cofnąć się do średniowiecza. W tych mrocznych czasach rodzi się wampir, który jest nieśmiertelny i do czasów współczesnych obserwuje walkę dobra ze złem.
W książce im dalej tym gorzej. Na początku wszystko jakoś się trzymało. Dwa wątki - jeden w czasach współczesnych pokazuje życie Marty Vives, prawniczki, która odkrywać będzie mroczne tajemnice swojego rodu. Kobieta zadaje pytania, na które nikt nie zna odpowiedzi, a które jednocześnie są próbą poznania własnej przeszłości. Drugi wątek prowadzi nas przez wieki, w których żyje wampir próbujący bez konfliktów żyć z innymi ludźmi. Im dalej tym gorzej. Wartka akcja przemienia się w dywagację na tematy walki dobra ze złem, Dywagacje te nie wciągnęły mnie ani trochę, natomiast spowodowały że książka stałą się po prostu nudna. A już zakończenie... ale o co chodzi?