środa, 31 października 2012

Czytam sobie...

Każda mama, która zalicza się do "książkochłonów" marzy o tym, aby  kiedyś móc swojemu dziecku podsuwać ulubione książki z dzieciństwa i patrzeć jak z wypiekami na twarzy pochłania je z kosmiczną wręcz szybkością. Z tą myślą czytamy swoim maluchom od najmłodszych lat (a właściwie dni), dobieramy pieczołowicie właściwe lektury, próbujemy uczyć literek i stajemy na głowie aby zaszczepić miłość do słowa pisanego. I co? I nic. Jeśli dziecko nie zaskoczy, to choćbyśmy wykupili całą księgarnię - nic z tego. 
Inicjatyw zachęcających do czytania jest mnóstwo. Najbardziej znana "Cała polska czyta dzieciom" jest bardzo cenna, ale nie ma w swojej ofercie książek które zachęcają dzieci do samodzielnego czytania. Takich książek po prostu nie ma. A raczej nie było...
Pewnego dnia w moje ręce wpadły trzy przezabawne książeczki  z serii "Czytam sobie". Seria niesamowita i godna polecenia każdemu, kto chce wspierać swoje dziecię w nauce samodzielnego czytania. Książeczki podzielone są na trzy poziomy: "Składam słowa", "Składam zdania" i "Połykam strony".
Książeczka z pierwszego poziomu - dla początkujących małych czytelników - zawiera mało słów, dużo ilustracji. Wrażenie zrobiło na mnie to, jak bardzo autorzy i wydawca przemyśleli układ i dobór słów. Wszystko po to, aby jak najbardziej ułatwić maluchom obcowanie z literkami. Obrazki kolorowe, literki duże, a zdania tak rozmieszczone, że dziecko łatwo może sobie pomagać paluszkiem wodząc po literkach. (Zerknijcie na zdjęcie mojej córki. Paluszek jest zawsze w użyciu i uważam, że to bardzo dobry nawyk). Każda strona zawiera dodatkowo ramkę ze słówkiem, które jest przeliterowane. Myślałam, że moja Basia pozostawi to bez komentarza. A tymczasem przeanalizowała, przeliterowała i uznała to za kolejna atrakcję. No i ilustracje... piękne kolorowe, zachęcające do opowiadania. Miodzio! 
Książeczki z drugiego poziomu przyciągnęły moją Basię dużo bardziej. Każda strona zawiera kilka zdań i to dużo bardziej złożonych niż na pierwszym poziomie. Przedstawiona historyjka ma określoną, bardziej skomplikowaną fabułę. Tu nie chodzi  o składanie pojedynczych słówek, ale całych zdań. Książeczka zawiera nie tylko proste zdania, ale też dialogi, co dla mojej Basi było wyzwaniem. Książeczki z poziomu drugiego są również pięknie wydane. Nadal dominują ciekawe ilustracje, jednak słów i zdań jest nieporównanie więcej niż w książkach z pierwszego poziomu.
Książeczki z poziomu trzeciego nie posiadam, jednak z ciekawości zajrzałam na stronę wydawcy i znalazłam stronę poświęconą serii. Zerknijcie. Naprawdę warto!

wtorek, 30 października 2012

Kaktus na parapecie

Jak wspominacie swoje dzieciństwo? Ja wspaniale. Mieszkałam na dużym osiedlu gdzie na podwórku bawiło się mnóstwo dzieci, grałyśmy w klasy, w dwa ognie, w podchody, a nawet w noża. Niestraszny mi był granatowy fartuszek w szkole bo z dumą nosiłam na nim odznakę wzorowego ucznia. Miałam adapter z mnóstwem analogowych płyt, z rodzicami jeździłam małym fiacikiem na wakacje nad morze, miałam słynne relaksy, radiomagnetofon "Kasprzak" i wiele wiele innych przedmiotów stanowiących obecnie relikt tamtych czasów. W telewizji oglądałam "Tik - taka", "5-10-15" i "Michałki". Dawno to było? Moim zdaniem nie tak strasznie dawno. Niestety książka "Kaktus na parapecie" i reakcja mojej ośmioletniej córki wyprowadziła mnie z tego błędu.   
Jest 2009 r. Mikołaj jest typowym dzieciakiem współczesności. Komputer, telefon komórkowy, iPod, iPad i wiele innych elektronicznych gadżetów jest dla niego zwykłym wyposażeniem jego codziennego życia. Jest wiecznie niezadowolony; wszystko i wszyscy dookoła powodują u niego wybuchy gniewu. Pewnego dnia za sprawą gry komputerowej wymyślonej przez ojca przenosi się w czasie do roku 1979. Przeżywa szok i nie bardzo potrafi znaleźć się w ówczesnej rzeczywistości. W telewizji dwa programy, komputerów w domach nie ma, nie mówiąc nic o telefonach komórkowych i internecie. Dzieci na podwórku grają w kapsle, a do ich oznaczenia używają flag wyciętych z encyklopedii. (Mikołaj nie może pojąć dlaczego niszczą książkę, a nie wydrukują sobie potrzebnych flag). Z klasą jedzie na wykopki  ziemniaków, musi w szkole nosić niewygodny stylonowy fartuszek, a już stanie po nocy w kolejkach po sprzęt AGD... koszmar jakiś! Chłopiec nagle zaczyna doceniać wygody współczesności i marzy o powrocie do domu, o posiłkach przy stole (a nie przy niewygodnej ławie) i wielu innych rzeczach które kiedyś wydawały się czymś normalnym, a teraz są niedoścignionym marzeniem. 
Tyle fabuły, teraz trochę prywaty. Książkę czytywałam wieczorami mojej Starszej. Żebyście zobaczyli jej spojrzenie, kiedy zorientowała się, że czasy przedstawione w książce to czasy dzieciństwa Jej mamy! Moje dziecko patrzyło na mnie jak na obiekt muzealny. Mama, jak to nie było komputerów i internetu? To z czego ty dowiadywałaś się ciekawostek:? Naprawdę nie można było zobaczyć każdego zakątka świata (Basia jest fanką Google Earth) Jak to, JAK TO? Mama, co to znaczy, że do sklepu rzucili towar? I dlaczego Mama bohatera kupiła mu za duże spodnie? Dlaczego nie było innych? Dlaczego były takie kolejki do sklepów? DLACZEGO? 
Powiem Wam, że za każdym pytaniem mojej córki przybywało mi zmarszczek, a ja byłam coraz starsza. Jeszcze chwila i dałabym się zamknąć do gabloty muzealnej. Moje dziecko nie pojmowało wielu opisanych zdarzeń, natomiast skakała z radości kiedy usłyszała o grze w kapsle, której kiedyś na wakacjach nauczył jej Tata. I tu padło stwierdzenie: "Nie wiedziałam, że ta gra jest taka stara"... Bez komentarza.... 

poniedziałek, 29 października 2012


W listopadzie w moje ręce trafiła książka pt. "Wychowawcze czary -mary".  Przeczytałam ją dość szybko i zamiast zrecenzować odstawiłam na półkę. Po prostu mi uciekła. Z perspektywy czasu mogę napisać, że dobrze się stało. Teraz postanowiłam do niej wrócić i zachęcić rodziców do przeczytania jej. Metody zaprezentowane w tej książce są naprawdę proste i niewiarygodnie skuteczne. Gdybym napisała o niej w listopadzie byłby to suchy jej opis, a teraz jestem w stanie zaprezentować Wam moje pociechy w szponach metody zwanej "program 1-2-3".
Książka dzieli się na kilka części, które ukazują metody bezbolesnego temperowania naszych dzieci i wstawienia rodzinnego życia we właściwe tory. Pierwsza część pokazuje rodzicom cele, którym mają służyć środki. A cele są trzy: oduczenie złych zachowań, nauczenie dzieci zachowań pożądanych i wzmocnienie więzi ze swoimi dziećmi. Wyobrażacie sobie swoje dziecko, które nagle przestaje jęczeć i bez marudzenia odrabia lekcje. Albo zjada pomidora, na widok którego do niedawna dostawało odruchu wymiotnego. Świetna sprawa. Tylko jak to zrobić? O tym mówią kolejne części książki. Metoda generalnie wydaje się prosta i łatwa, a polega na odliczaniu. Gdy pociecha Ci podpada mówisz "raz", kiedy dalej nie zmienia swojego zachowania przechodzisz do "dwa", a przy "trzy" stosujesz konsekwencje. Wydaje się proste prawda? Otóż nie jest. Metodę tę stosuję od dość dawna i  napotykam na przeszkodę w stosowaniu jej - mianowicie emocje. Kiedy dzieciak wyprowadza Cię tak z równowagi, że prawie stoisz obok samej siebie trudno jest spokojnie i bez  komentarzy odliczyć do trzech. A tak właśnie powinno się to zrobić. Zapewniam - pracuję nad tym, bo warto. :-) Książka uczy też rodziców odróżniać kilka niepożądanych zachowań pociech i walczyć z nimi przy pomocy odliczania. Kontestacja (czyli kwestionowanie decyzji rodziców) przyjmuje postać nękania, złości, groźby, męczeństwa, podlizywania się i taktyki fizycznej. Strasznie brzmi prawda? Najgorsze jest jednak to, że moja ośmiolatka stosuje przynajmniej pięć z tych metod. Kiedy sobie to uświadomiłam dużo łatwiej mi było walczyć z tymi zachowaniami. Wielkiego sukcesu nie odniosłam, ale sama świadomość, że wiem, co jest grane dużo pomaga. I znowu - odliczanie jest bardzo, bardzo pomocne.
W kolejnej części książki autor pokazuje, że niektóre zachowania same się wyeliminują z naszego życia jeżeli troszeczkę zmienimy naszą codzienność. Zdaniem autora niezmiernie ważna dla dziecka (większość z rodziców o tym wie) jest codzienna rutyna. Tylko wyobraźcie sobie sytuacje, w której w ramach tej rutyny dziecko ma co wieczór wykonać 10 czynności i to najlepiej w określonej kolejności? Uświadomiłam sobie, że u nas w domu jest tak wieczorem. Książka podpowiedziała mi rozwiązanie. Ułożyłam wierszyk, który Starsza wieczorem odmawia niczym modlitwę. Skończyło się codzienne przypominanie i gonienie jej do pewnych działań. Wierszyk? Oto on:
Załóż piżamkę, kapcie do pary,
A na swój nosek włóż okulary,
Wynieś ręczniczek do łazieneczki,
A brudne rzeczy wrzuć do praleczki,
Pogaś światełko w łazience, w pokoju
I usiądź z nami w salonie w spokoju.
Powiem Wam, że działa niesamowicie!
Książka prezentuje jeszcze kilka metod, które są skuteczne w uczeniu dzieci pożądanych zachowań, np. tabelka na lodówce, na której zaznaczmy każde dobre zachowanie, a następnie za "wyrobienie normy" nagradzamy.
W ostatniej części autor pokazuje jak wzmocnić więź ze swoimi dziećmi. Wniosek nasuwa się już po kilku zdaniach: rozmawiać rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać!
"Wychowawcze czary - mary" połknęłam w dwa dni, a potem wracałam do tej książki czerpiąc pomysły na wprowadzenie zmian w naszym życiu. Starsza nie karmi regularnie psa? Tabeleczka na lodówkę. Kilka razy poniosła konsekwencje pustych misek naszego pupila i już nie zapomina.
Książka jest świetnie pomyślana. Jako swoistego rodzaju poradnik nie zaskakuje nas zwrotami akcji i miejscami może czytelnika znudzić. Dzięki rysunkom, krótkim poradom i przemyślanemu układowi tekstu w żadnej części mnie nie znudziła. Powiem więcej - rysunki i szybkie wskazówki zamieszczone co kilka stron pomagają szukać tematów i wskazówek, które akuratnie nas interesują.
Na zakończenie cytat, który zdobył moje serce: "Dwa największe błędy w dyscyplinowaniu małych dzieci popełnianie przez rodziców i opiekunów to 1) za dużo gadania 2) za dużo emocji."
I jeszcze jedno: jeżeli macie dzieciątko z różkami na głowie i setką pomysłów na minutę, które chcielibyście tak troszeczkę (tylko troszeczkę) ujarzmić kupcie minutnik kuchenny! Po co? Zapraszam do lektury...

Tam, gdzie spadają Anioły

Aniele Boży Stróżu mój
Ty zawsze przy mnie stój...
Tej modlitwy nauczyła mnie moja babcia. Do dziś pamiętam pokoik z okrągłym stołem, w którym z namaszczeniem powtarzałam te magiczne słowa. Moja córcia też zna tę modlitwę; również nauczyła ją babcia. Słowa zwykłe, a tak ważne w swoim przekazie. Bo któż nie chciałby, aby nad każdym z nas czuwała istota tak wielka, że może nas bronić przed złem. Ja bardzo bym chciała. Więcej - po lekturze książki "Tam gdzie spadają anioły" wierzę, że tak jest. 
Mała Ewa jest wyjątkowo samodzielnym i samotnym dzieckiem. Nic dziwnego. Ojciec całymi dniami ślęczy przed komputerem, matka w pracowni nieporadnie tworzy rzeźby. Mała Ewą właściwie przejmuje się tylko babcia. Pewnego dnia Ewa zauważa lecące nad domem anioły. Biegnie do rodziców z tą nowiną, jednak nikt jej nie słucha. Dziewczynka postanawia iść za aniołami. Zauważa, że biały i czarny anioł walczą ze sobą w przestworzach. Niestety biały anioł przegrywa i pozbawiony skrzydeł spada na ziemię. Na nieszczęście Ewy okazuje się, że jest to jej Anioł Stróż. Od tego momentu dziewczynka nieustannie wpada w tarapaty. W miejscowym szpitalu żartują, że właściwie mogłaby u nich zamieszkać. Żarty kończą się w chwili, kiedy okazuje się, że dziewczynka zapadła na bardzo groźną odmianę białaczki. To dzięki babci Ewy rodzina odkrywa, że Ewa straciła swojego Anioła Stróża. Rodzina zaczyna poszukiwania. Pomaga w tym białe, anielskie pióro, które wskazuje Ewie "drogę". 
Fabuła ludzka to jedno, natomiast historia anielska to zupełnie coś innego. Poruszyła mnie ona do głębi, wciągnęła i zmusiła do refleksji. Prawie w każdym domu można znaleźć obrazek z Aniołem Stróżem ,który przeprowadza dzieci przez kładkę. W tle czarne chmury zwiastują burzę, ale dzieci z ufnością maszerują wąskim mostkiem wiedząc, że pod opiekuńczymi skrzydłami nic złego im się nie stanie. Po lekturze książki spoglądam na taki obrazek zupełnie inaczej. Mam nadzieję, że rzeczywiście każdy z nas ma swojego Anioła...
Kiedy czytałam fragmenty związane z poszukiwaniem Anioła Ewy zewsząd rodziły się pytania. Czy rzeczywiście są ludzie, którzy widzieli swojego Anioła? Jak Anioły wyglądają? Na ile nasze życie jest od Nich zależne? O Matko.... 
Autorka Dorota Terakowska pokazała nam swoje wyobrażenie na temat krainy Aniołów. Ich życie wcale nie jest sielankowe - o nie! Każdy z nich ma swoje miejsce na szczeblu Drabiny i każdy chce wspiąć się po niej jak najwyżej. Im Anioł wyżej zajdzie tym większa odpowiedzialność na nim spoczywa, tym ważniejsze ludzkie istoty otacza swoją opieką. Piękny jest ten świat, a jednocześnie przerażający. Bo jeżeli rzeczywiście w świecie aniołów zdarzają się walki o władzę, to mam nadzieję, że Mój Anioł jest mocny, silny i żaden czarny anioł nie da mu rady... Trzymam za to kciuki. Za Wasze Anioły też.  

piątek, 26 października 2012

Nudzi mi się... (i przedszkolaki)

"Nudzi mi się..." - któż nie słyszał tych słów od swojej pociechy... Słowa magiczne, podnoszące mi ciśnienie i wznoszące pracę mózgu na wyżyny intelektualne. Moje dzieciaki rzadko wypowiadają te słowa, ale jak już się zdarzy, trzeba szybko kombinować, bo od "nudzi mi się" do awantury tylko krok.
Jakiś czas temu w postępowaniu moich dzieci nastąpił przełom. Po lekturze przesympatycznej książeczki "Nudzimisie i przedszkolaki" słowa te nabrały zupełnie innego znaczenia. Nudzimiś to przesympatyczny stworek z ogromnymi pluszowymi uszami, małym noskiem i zawsze dobrym humorem. Kiedy dziecko wyszepce "nudzi mi się..." one pojawiają się gotowe do harców i zabawy.
"Nudzimisie i przedszkolaki" to trzecia część przygód przesympatycznych stworków. Nie znam dwóch pierwszych książeczek, ale opowiadania z tego tomiku zdobyły serca całej mojej rodziny. Mutek, Hubert i Gusia na dobre zagościli w naszych cowieczornych czytankach. Miłe stworzenia obserwujemy zarówno w świecie dzieci jak i w ich bajkowej krainie. W przedszkolu pomagają chłopczykowi, który ma problemy z zaaklimatyzowaniem się w grupie; stworki są też przydatne w poskromieniu niejadka. Historyjki z przedszkola są bardzo ciekawe, jednak moja córcia znacznie bardziej "ukochała" historyjki, które toczą się w krainie Nudzimisiów. Poznajemy ich życie codzienne, wady i zalety. Mały czytelnik widzi, że nie tylko dzieci ale i baśniowe Nudzimisie mają problemy. 
Książka jest bardzo... edukacyjna, jednak w takim bardzo dobrym znaczeniu. Historyjki są pełne ciepłych uczuć. Troskliwość Nudzimisiów widoczna jest na każdym kroku. Dzieci z każdej historyjki mogą wyciągnąć budujące i pokrzepiające wnioski, że każdy problem jest do rozwiązania i nie ma sytuacji bez wyjścia. 
Jak zawsze Wydawnictwo Skrzat zadbało o bardzo pozytywny wizerunek książeczki. Twarda oprawa, grube kartki, ciepłe kolory i dużo ilustracji sprawiają że maluchy studiują książeczkę z wielkim zainteresowaniem. Są takie miejsca gdzie ilustracja jest rozmieszczona aż na dwóch stronach. Są one piękne i naprawdę niesamowite. 
 Podsumowując - jest to świetna lektura na długie jesienne wieczory. Polecam każdemu małemu czytelnikowi.  

wtorek, 16 października 2012

Franek i duch drzewa

Książki dla dzieci mają często przesłanie. Bądź grzeczny, myj ręce, słuchaj starszych i tym podobne prawdy, które często prawym uchem wchodzą, a lewym szybko wychodzą. Ostatnio trafiłam na książkę po lekturze której, moja córka zupełnie inaczej patrzy na przyrodę. Dotarło do ośmioletniej główki, że rośliny też żyją, co więcej - należy o nie dbać. Przesłanie mocne i należące do tych, które na szczęście w głowie pozostają i procentują. 
Franek wraz z rodzicami i siostrą Hanią mieszka w domu z ogrodem. Ogród jest oczkiem w głowie całej rodziny. Kiedy więc rośliny zaczynają umierać, a ptaki omijają ogród szerokim łukiem, rodzina Franka nie kryje zmartwienia. Mama z tatą przywołują na ratunek najlepszych ogrodników, a tymczasem Franek... szuka przyczyn w zaczarowanym świecie kryjącym się za winoroślą. Tam wraz ze swoimi przyjaciółmi prowadzi walkę z ogromnym i groźnym Drzewiejem. Szpaki Hubert i Lenka, Myszka Kubuś i wiewiórka Basia dzielnie pomagają Frankowi i kibicują w walce z Drzewiejem. Po pewnym czasie okazuje się, że z Drzewiejem nie trzeba walczyć, ale wystarczy go zrozumieć. Kiedy Franek poznaje historię drzewnego demona zaczyna pojmować, że Drzewiej jest po prostu nieszczęśliwy. Zamiast walczyć postanawia mu pomóc. Więcej nie zdradzę. Dodam tylko, że ogród został uratowany, a miasteczko Franka wzbogaciło się o piękne, rosłe, ogromne drzewo. 
Historia jest naprawdę świetna. Nie jestem polonistą ani specjalistą od literatury dziecięcej, wystarczyła mi jednak reakcja mojej córki. Z zapartym tchem kibicowała Frankowi i jego przyjaciołom, a Drzewiej budził w niej najpierw nienawiść, a potem współczucie i żal. Nierzadko moja ośmiolatka odczuwała też lęk przed stworami, które wchodziły w skład armii Drzewieja. Wampikory, czy też Łuponie są naprawdę groźne, a ostateczną walkę z armią musiałam rozłożyć na dwie części, ponieważ w trakcie czytania moje dziecię zaczynało mieć oczy niczym przerażona łania. Oczywiście dobro zwycięża, niemniej jednak nie było łatwo. 
Przesłanie ekologiczne książki jest mocne, proste i docierające do samego dna małych serduszek. Wampikory to stwory, które zdzierają korę z drzew, łuponie na końcu swojej trąby mają młotek, którym niszczą drzewa. Dzieci bardzo szybko dochodzą do wniosku, że takich działań w stosunku do drzew nie należy powtarzać. 
 Książka należy do tych, które warto mieć na swojej półce. To nie jest ckliwa, różowa historyjka, ale powieść z zacięciem. Tu jest walka dobra ze złem, prawdziwa wojna o przetrwanie, straszna armia złych stworów. Co ciekawe, autor wszystkie zdarzenia opisuje barwnym ciepłym językiem, który koi przestraszonych małych czytelników. Panie Leszku - moje gratulacje za taki dobór słów, który porywa czytającego. 
Jak to zwykle w książkach "Skrzata" bywa, forma książki jest przemyślana i trafiona w dziesiątkę. Twarda oprawa i ładny papier to nie wszystko. Przeważają czarno-białe ilustracje, które są dość mocne w przekazie. Są też kolorowe obrazki - piękne i ciepłe. Wszystko to składa się w przepiękną powieść o ważnych sprawach. 
Dodam tylko, że na osiedlu, na którym mieszkam zdarzają się nietoperze. Po lekturze "Franka..." moja córka nie boi się ich, co więcej - mam wrażenie że gdyby mogła to założyłaby dla nich karmnik. Dlaczego? Zapraszam do lektury... 

sobota, 6 października 2012

Słowotwórstwo Młodszego, część... nie pamiętam która :-)

Pomiędzy jednym deszczem a drugim, zabrałam Młodszego i psa na krótki spacer. Jak to po deszczu na chodnik wypełzły ślimaki. Większe, mniejsze, w skorupkach i bez... wiem jedno, było ich dość sporo. Niektóre pomalutku dążyły do celu, inne nie wytrzymały nacisku i leżały rozpłaszczone butem lub kołem. Na widok takiego martwego ślimaka Młodszy stwierdził:
Patrz mama! ŚLIMAK SIĘ ROZŚLIMALIŁ...

środa, 3 października 2012

Spójrz mi w oczy i książka - pociąg


Są takie książki, które można opisać słowami popularnego wierszyka Juliana Tuwima "Lokomotywa". To książki pociągi, w których akcja rozwija się "powoli i ociężale", co wcale nie znaczy, że nudno. W pewnym momencie następuje szarpnięcie i książka "gna coraz prędzej i dudni i stuka, łomoce i pędzi...".   Przy takich książkach trudny jest początek, ale jak już się go pokona, to książka zostaje w myślach na długo. Często na całe życie. 
Ellen Glesson jest dziennikarką samotnie wychowującą chłopca imieniem Will. Poznała go w szpitalu kiedy ten porzucony przez rodziców walczył o życie. Ellen pokochała malucha i postanowiła go adoptować. Po przejściu procedury adopcyjnej żyli we dwójkę długo i szczęśliwie... aż do dnia, kiedy Ellen wyciągnęła ze skrzynki pocztowej ulotkę informującą o zaginionych lub porwanych dzieciach. Z jednego ze zdjęć patrzyła na nią twarz jej synka. Szok, przerażenie, zagubienie, niewiara w to, co mogło okazać się prawdą. Ellen stanęła na wysokości zadania choć wybór był etycznie trudny. Przecież jeżeli to prawda, że jej mały synek Will wcale nie jest Willem, to oznacza, że gdzieś tam żyje kobieta, która dzień po dniu, godzina po godzinie rozpacza, tęskni i szuka. Ellen próbuje sama rozwikłać zagadkę nie spodziewając się, że na końcu tej podróży czeka na nią dziwna i mroczna tajemnica, która będzie kosztowała wiele zarówno Ją jak i małego chłopca. 
Książka jest świetna. Czyta się ją łatwo, choć przecież mówi o niełatwych sprawach, trudnych dylematach i ludzkiej tragedii. Autorka jest mistrzynią pióra, słowa i wszystkiego tego, co pozwala zgrabnie i ciekawie przelać myśli na papier. Główne postacie zarysowane są mocno i stanowczo. Ellen jest silną i twardą kobietą. Will przemiłym i otwartym dzieckiem, nawet opiekunka Willa to osoba z dobrze przedstawioną osobowością.Czytelnik bez wahania rzuca się w wir wydarzeń i z zaciśniętymi kciukami kibicuje Ellen w walce o syna, nawet jeżeli nie do końca popiera jej czyny. Więź między matką a synem jest tak silna i magnetyczna, że nawet najgorsze wybory znajdują tu uzasadnienie. 
Rzadko zdarza mi się czytać książkę do późna w nocy. Najczęściej zasypiam po kilkunastu stronach. "Spójrz mi w oczy" skończyłam czytać przed trzecią nad ranem, a potem jeszcze nie mogłam zasnąć przez kłębiące się myśli. Myślę że lepszej zachęty nie trzeba. 
I ta magnetyzująca okładka...