czwartek, 20 grudnia 2018

Czerwony wariant

Odkryłam nowy świat. Ja - wielbicielka nastrojowych światów Pana Pilipiuka nie zdawałam sobie sprawy, że pod moim nosem wykwitł świat, który mnie połknął i zachwycił. I jak to u mnie bywa - czytać zaczęłam od całkowicie ostatniego tomu. Chociaż mam wrażenie, że w świecie, który odkryłam każda opowieść jest częścią wielkiej całości, a jednocześnie zamkniętą historią. 
Uniwersum Metro 2033 to projekt literacki, którego duszą i prekursorem jest Dmitrij Głuchowski. Książki z tej serii opisują przygody ludzi, którzy przetrwali wojnę nuklearną. Oczywiście znany nam świat przestał istnieć, a całe życie kieruje się zupełnie innymi regułami niż te, które znamy. Głównym miejscem, w którym zamieszkują ludzie, są linie metra. Ocaleni po III wojnie światowej żyją pod ziemią i nie mają możliwości powrotu na powierzchnię z powodu panującego tam promieniowania radioaktywnego i mutantów które opanowały ziemię. Seria cieszy się sporym zainteresowaniem, a poszczególne części zbierają bardzo dobre recenzje. Nic dziwnego, że powieści wchodzące w skład "Metro..." bardzo często goszczą na półce bestsellerów i to zasłużenie. 
"Czerwony wariant", który pochłonął mnie całkowicie, to najnowsza powieść w serii Uniwersum metro 2035. Nie pytajcie skąd nazwa serii, bo już nie miałam siły dociekać. Zresztą nie o to chodzi. Powieść jest po prostu świetna. Człowiek zanurza się w świecie zupełnie mu nieznanym, który po zakończonej lekturze wypluwa go do dzisiejszej rzeczywistości jako zupełnie innego gościa. Przecieramy oczy i cieszymy się, że w naszym świecie nic się nie zmieniło, a czytana lektura, to taka bajka dla dorosłych... 
Podziemne linie kijowskiego metra są domem dla tych, którzy przetrwali. Ludzie zjednoczyli się i funkcjonują w społeczności zwanej Krzyżem. Metro jest dla nich wszystkim. Cenią schronienie pamiętając, że gdzieś tam istnieje jeszcze jedna - owiana tajemnicą - najdłuższa linia kijowskiego metra, zwana linią czerwoną. Z niewiadomych przyczyn jest ona dla naszych bohaterów niedostępna i odcięta od reszty świata. Nie wiadomo co się w niej dzieje, gdyż została zablokowana przez mieszkańców od wewnątrz. 
Autor stworzył bohaterów powieści w sposób wyjątkowo dokładny. Uwielbiam, kiedy główne postacie są nakreślone mocną linią. Tu nie ma szarości - wszystko jest czarne albo białe, tak jak powinno być. Zresztą - jak to w bajkach bywa, nawet tych dla dorosłych - nietrudno postawić grubą kreskę pomiędzy dobrymi i złymi bohaterami. I powiem Wam że nawet główny bohater nie wzbudził mojej sympatii. Dodam, że nie jest to minusem, po prostu tak jest. Kiedy głównym bohaterem jest nie człowiek, a społeczność i ludzka mentalność, to uczucia czytelnika do jednostki nie mają znaczenia.  Fabuła szybka i skondensowana, bohaterowie świetnie wykreowani, a zagadka czerwonej linii, która owiana jest tajemnicą przez całą powieść - zaskakuje.
Bardzo, bardzo mi się podobało. Świat bez zieleni i słońca, z klaustrofobiczną codziennością w metrze - zachwyca. A jeżeli dodam, że książek w serii jest wiele - chyba czeka mnie dłuuugie i smakowite odkrywanie. 
Jedyne co mi się nie podoba to okładka. Dorosłego czytelnika nie przyciągnie a zapewniam Was, że warto poznać ten świat. 

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Enola Holmes. Sprawa zaginionego markiza

Enola Holmes to siostra Sherlocka Holmesa. Właściwie więcej pisać nie trzeba, bo klimat powieści jest dokładnie taki sam, jak klimat powieści stworzonych przez Artura Conan Doyle'a, których bohaterem jest Sherlock. Autorka postarała się, aby czytelnik przeniósł się duchem do XIX wieku i zachwycił się ówczesną epoką. Nie ulega jednak wątpliwości, że końcówka XIX wieku to dla kobiet nie najlepszy okres. Skrępowane gorsetami i konwenansami, bez praw wyborczych i możliwości decydowania o sobie mogły właściwie tylko leżeć i pachnieć. Oczywiście te bogate. Enola na pewno nie poddaje się tym zasadom; pragnie być samodzielna, chodzić w spodniach, jeździć na rowerze i rozwiązywać zagadki. Jest bystra i inteligentna. Uwielbia główkować i - wzorem swojego brata  - nieźle kombinuje, głowiąc się nad problemem, z którym przyszło się Jej zmierzyć. Dziewczyna stanowczo wyprzedza epokę, w której żyje i jest godną siostrą swego brata!
Niestety w dniu 14 urodzin spotyka ją wielka przykrość. Znika jej matka, nie pozostawiając po sobie prawie żadnego śladu. Jedyne co po Niej zostaje to zeszyt, który ma być prezentem urodzinowym dla Enoli. Zawiera on zaszyfrowane wiadomości, ozdobione rysunkami kwiatów.  Dziewczyna dochodzi do wniosku, że Mama bardzo się nad nim napracowała opisując, rysując i szyfrując. Jak się później okazuje, zeszyt będzie bardzo przydatnym narzędziem dla młodej Pani detektyw. 
Zniknięcie matki to wyjątkowo tragiczne wydarzenie. Do domu przybywają bracia Enoli - Sherlock Holmes i mniej znany brat, Mycroft. Oboje są zbulwersowani stanem domu, brakami w edukacji młodszej siostry i ogólnym zaniedbaniem otoczenia. Enola z przerażeniem słucha planów dotyczących umieszczenia jej na pensji dla młodych panien. Bracia chcą ją wtłoczyć w gorsety i halki, a tymczasem Ona pragnie hasać po lasach i jeździć na rowerze. Enola podejmuje decyzje, która wpłynie na jej całe późniejsze życie.
Autorka świetnie oddaje klimat tamtych czasów. Wszędzie panujące ograniczenia i konwenanse wyzierają ze wszystkich stron powieści. Enola nie chce nosić gorsetu, nie chce grzecznie dygać na przywitanie i wkładać pod spódnicę sześciu halek. Mały markiz - będący bohaterem zagadki - też buntuje się przeciwko standardom epoki. Dzieciaki chcą się uczyć, myśleć  i czerpać z życia pełnymi garściami. A w tle tego wszystkiego mamy XIX - wieczny Londyn z jego zaułkami i śmierdzącymi kanałami. Enola przekonuje się, że Londyn to nie tylko piękne miasto i eleganccy Panowie, ale również dzieci śpiące pod gołym niebem i żebracy proszący choć o kawałek chleba. 
Oczywiście koniecznie należy wspomnieć o zagadce, która w powieści gra pierwsze skrzypce. Pomijając zaginięcie Mamy Enoli, w powieści jest jeszcze jedna zagadka do rozwikłania, a mianowicie zaginięcie młodego markiza. Mam wrażenie, że zaginiecie Matki będzie ciągnęło się przez całą serię, łącząc poszczególne tomy. Dodatkowo każda część będzie miała swoją zagadkę, której rozwiązanie czekać będzie na czytelnika na końcu każdego tomu. Tak własnie jest z zaginięciem markiza. Dodać należy, że zagadka jest bardzo sympatyczna, a jej rozwiązanie  rewelacyjnie logiczne. 
Zachwyciła mnie zabawa szyframi. To, jak Mama Enoli szyfrowała dla niej wiadomości jest naprawdę rewelacyjne. Moje dzieci szybko załapały i teraz po domu panoszą się kartki ze zbitkami niezrozumiałych liter... Świetna zabawa, która książce dodaje nieco smaczku i tajemniczości. 
"Sprawa zaginionego markiza" z serii "Enola Holmes" to teoretycznie powieść dla  młodzieży. Na pewno młodego odbiorcę poniesie rozwiązywanie szyfrów i zagadek. Jednak nie zniechęcaj się starszy czytelniku (cokolwiek to ma znaczyć :-)) Ciebie powieść też zachwyci. Może fabuła nie jest zbyt skomplikowana, ale bogate słownictwo, klimat epoki i przepiękna okładka będzie na pewno świetną odskocznią od świątecznego szaleństwa. Myślę że - podobnie jak wcześniejsze powieści  Nancy Springer - seria o przygodach Enoli Holmes szybko zagości na liście bestsellerów. Polecam. 

środa, 12 grudnia 2018

O tym jak Joanna Chylka zawładnęła moim światem.

Krzysztof Gosztyła, który swoim pięknym głosem potrafi zaczarować każdą książkę, przekonał mnie, abym sięgnęła po książkę pt. "Kasacja". Uwierzcie mi - nazwisko autora nic mi nie mówiło. Raczej myliłam Go z Panem Ciszewskim ,który popełnił książkę pt. "Mróz". Podeszłam do powieści jak do każdej, którą słucham - ot lekka powieść do uatrakcyjnienia codziennych spacerów z psem. Dodam jednak, że nie zdarzyło mi się jeszcze, abym - pomimo miłości do słowa drukowanego - zrezygnowała z audiobooka czytanego przez Pana Krzysztofa Gosztyłę. Ten głęboki głos sprawia, że każdą z nich traktowałam jak małe dzieło sztuki. Do niedawna. Twórczość Remigiusza Mroza zmieniła to. Kiedy - słuchając Chyłki - przesiadłam się ze słuchawek na czytnik  czułam się tak, jakbym zdradziła przyjaciela. Ale Pan Krzysztof na pewno mnie zrozumie. Oddaje czytanym powieściom cały swój talent, przez co książki czytane są dokładnie tak jak powinny - powoli, z odpowiednią intonacją oraz z inną barwą głosu dla każdego bohatera. A ja już naprawdę nie mogłam się doczekać! Tak bardzo chciałam wiedzieć, co będzie dalej, jak sobie Chyłka poradzi z życiem, a Zordon z Chyłką... no i przesiadłam się na czytnik. Czytałam dużo szybciej, przez co dużo szybciej skończyłam całą serię....


I JAK TERAZ ŻYĆ? NO JAK ŻYĆ BEZ CHYŁKI!?

Joanna Chyłka jest adwokatem. Samotna, piekielnie inteligentna kobieta, każdą sprawę którą bierze, rozbiera na części pierwsze, a następnie nokautuje przeciwnika. Pewnego dnia, przed siedzibą kancelarii Żelazny & McVay, spotyka aplikanta Kordiana Ordyńskiego vel Zordona. Z charakterystyczną dla siebie ostrością, bez skrupułów, miesza chłopaka z błotem i... tak się zaczyna historia prawniczego duetu, który podbił moje serce. Chyłka początkowo jest patronem młodego aplikanta. W kolejnych tomach ich relacja zmienia się, ale Oni pomimo tego - niezmiennie dostarczają czytelnikowi radości. 
Nie będę pisać o każdym tomie. Internet pęka w szwach od zachwytów. Napiszę tylko tyle, że dawno nie czytałam (słuchałam) tak dobrych powieści. Każdy tom zaskakuje, każdy przedstawia inną historię, która jest wyjątkowa sama w sobie. Porwania, okupy, morderstwa... wiem, że brzmi to dość popularnie, ale uwierzcie mi - Pan Mróz zrobił z tak oklepanych wątków istne cacka. 
Jednak w serii o Chyłce to nie kryminalne historie mnie uwiodły. Mój zachwyt wzbudziła sama Chyłka. Bezczelna, bezkompromisowa, chamska, mówiąca wprost o wszystkim, nie mająca żadnych hamulców. Kocham ją. Zordon natomiast to jej całkowite przeciwieństwo. Początkowo nieśmiały i delikatny, przy Joannie szybko się uczy. Wielką przyjemność sprawiało mi obserwowanie, jak z delikatnego chłoptasia przemienia się w żarłocznego prawnika z pazurem w charakterze. 
Panie i Panowie. Może to oklepane, ale ogłaszam wszem i wobec: Książki Remigiusza Mroza o duecie prawniczym Chyłka - Zordon są dla mnie odkryciem 2018 r. 

Teraz czas na Forsta. Podobno też niezły :-) 

O tym że nie każdy romans jest romantyczny, czyli "Mikołaj na zamówienie"

Boże drogi i co ja mam napisać!? Spodziewałam się książeczki pokroju 50 twarzy Greya - szybkiej w czytaniu i miłej w odbiorze, ot na jeden zimowy wieczór. To, co dostałam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Książeczkę pt. "Mikołaj na zamówienie" ratuje świąteczny nastrój i to, że pisana  jest zabawnym językiem, ale...  to trochę mało. Bardzo żałuję, że autorki nie wysiliły się na troszkę więcej i całą swoją wenę oddały erotycznym scenom. Gdyby troszkę odpuściły w tej kwestii, a rozbudowały fabułę, wyszłoby całkiem nieźle. A tak wyszedł erotyczny gniot z niezłym zakończeniem.
Żeby było jasne - rozumiem wszystkie te kobitki, którym się podoba. Pikantne szczegóły, historia jak z bajki i nutka wulgarności doprowadziły tę książeczkę w wielu księgarniach do miana bestselleru. To wyraźnie pokazuje, że powieść ma swoje grono fanek. Ja jednak do nich nie należę. 
Nick jest właścicielem firmy, której pracownicy zajmują się spełnianiem marzeń i fantazji. Pracownicy płci męskiej, klientom płci damskiej oczywiście. Nick z zasady sam nie przyjmuje zleceń, ale choroba kolegi zmusza go do przebrania się w strój Mikołaja i ruszenia do pracy. Zlecenie Nicka pochodzi od rudowłosej, samotnej piękności, pragnącej zabawić się nieco w święta. Idąc wykonać zlecenie nasz bohater spotyka Holly, która właśnie przeżyła spotkanie ze świątecznym czołgiem, w postaci śpieszącej się kobiety. Holly podczas tego starcia straciła ulubione szpilki i rajstopy. W takim stanie spotyka ją  Nick, a że Holly jest rudowłosą pięknością - nietrudno domyślić się co dalej. 
I się zaczyna. Uczucie zapłonęło w naszych bohaterach od pierwszego wejrzenia. Ostry, dziki seks zajmuje kolejne stronice powieści i co najgorsze - inna fabuła nie występuje. Możemy poznać szczegóły anatomii zarówno Holly jak i Nicka. Czy ciekawe? - nie bardzo... Dziesięć stron, dwadzieścia stron, trzydzieści stron... człowiek zastanawia się, ile można na ten temat pisać. Jak się okazuje - można, tyle, że nieciekawie. 
Oczywiście Holly znika, Nick jej  nie może znaleźć. Zrozpaczony poszukuje  kobiety swojego życia, (szybko poszło) a kiedy ją znajduje, wszystko zmierza do końca pod szumna nazwą "i żyli długo i szczęśliwie". 
Jeden fragment mi się podobał. Otóż jest scena, w której Nick przez przypadek spotyka Holly na bankiecie firmowym. Dziewczyna przyszła w towarzystwie nieciekawego współpracownika, który musi zmierzyć się intelektualnie z Nickiem, walcząc o kobietę. Uśmiałam się niesamowicie. Tak - to było niezłe. Niestety krótkie. 
Ponad pięćdziesięciostronicowy opis seksualnych poczynań naszej pary w książce, liczącej sto pięćdziesiąt stron to trochę średnie. Jeżeli dodamy do tego wstęp (który też trochę stroniczek zajął) to można uznać, że wygibasy naszej pary są dominującą fabułą w tej książeczce. Owszem jest zakończenie ale uwierzcie mi - stanowi tylko zmyślny finał erotycznych opisów. Właściwie to zakończenie stanowi jakikolwiek pozytyw w tej książce. To w zakończeniu dowiadujemy się o tym, że Holly jest pracownikiem kancelarii prawnej, obsługującej firmę Nicka. I to właśnie w zakończeniu mamy ten fragment, który mnie zaskoczył i sprawił, że jednak nie skreśliłam tej książki całkowicie. 
Jeżeli macie ochotę na świąteczny klimat, to nie sięgajcie po tę książkę. Zróbcie to tylko wówczas jeżeli macie ochotę poczytać niezbyt lotne opisy seksualnych zapasów Nicka i Holly. 

wtorek, 11 grudnia 2018

Aparatus, czyli o fantastyce nawet dla tych, którzy nie kochają fantastyki

Twórczość Andrzeja Pilipiuka pokochałam, kiedy przyszło mi bliżej zapoznać się z imć Jakubem Wędrowyczem. Ten pijus i zakapior zdobył moje serce. Zaśmiewałam się do łez czytając o jego perypetiach. Potem przyszło mi poznać serię pt. "Oko jelenia" i przepadłam dokumentnie. Dlatego - choć za opowiadaniami nie przepadam - każdy tom opowiadań Andrzeja Pilipiuka przynosi mi radość. I tym razem się nie zawiodłam. Aparatus mnie zachwycił. W wielu księgarniach książka ta jest przedstawiana jako nowość, pamiętajmy jednak, że to kolejne wydanie tej książki, co wyraźnie świadczy o tym, że Pan Andrzej Pilipiuk wysoko wznosi poprzeczkę.
Opowiadania Pana Andrzeja mają bardzo specyficzny klimat. To tak, jakby wszystkie były opowiedziane w kolorze sepii. Mają wyjątkowy, specyficzny nastrój, którego nikt nie powinien naśladować, bo nie ma szans na sukces. Każde naśladownictwo będzie tyko marną imitacją Mistrza. Fantastyczne krainy nie mają sobie podobnych właściwie nigdzie. Alternatywne rzeczywistości zaskakują niespotykanymi cechami. Tylko postacie kolekcjonera staroci Roberta Storma i doktora Pawła Skórzewskiego powodują, że czytelnik oddycha z ulgą. To starzy znajomi z poprzednich tomów opowiadań i czytelnik w miarę wie, czego się można po nich spodziewać. Nie oznacza to wcale że są oni przewidywalni w swoich działaniach. O nie! Zapewniam Was, że zaskoczą niejednym. 
Urzekło mnie opowiadanie pt. "Księgi drzewne". Skrzypce - z racji pasji mego syna - są mi bliskie, a tu przedstawione są jako coś przepięknego i tajemniczego. A już mała, rudowłosa skrzypaczka, będąca tajemnicą samą w sobie - rewelacja. Świetnie jest również opowiadanie pt. "Staw". Z jednej strony trochę przegięte i zakręcone, z drugiej - każdy, kto był w warszawskich łazienkach i widział pływające karpie - giganty zrozumie, że mogą być one pierwowzorem niejednego potwora. Za to bojowe wiewióreczki raczej mnie rozczuliły, niż przestraszyły. Trochę mniej podobało mi się opowiadanie pt. "Ośla opowieść", a to za sprawą nawiązania do bajki pt. "Pinokio", którą bardzo lubię. Nie zmienia to jednak faktu, że pomysł przedni i zaskakujący. Trochę potworny, ale z drugiej strony literatura Pana Pilipiuka zdążyła mnie już do tego przyzwyczaić. 
Wstrząsnęło mną opowiadanie pt. „Za kordonem. Lwów”. Pokazuje nam ponurą historię naszych wschodnich ziem, które utraciliśmy po II wojnie światowej. Oczywiście jest tajemnicza maszyna, szpiedzy i zadanie do wykonania, ale tło historyczne po prostu poraża. Uważam, że świetnie pokazuje samotność Polski po II wojnie światowej. Piękne, polskie miasto Lwów, już właściwie nie polskie, musi zmierzyć się z samotnością i opuszczeniem... smutne to. 
Mamy jeszcze dwa opowiadania, jednak nie będę się więcej wdawała w szczegóły. Powiem tylko, że są bardzo klimatyczne - wieje z nich tajemnicą, pierwotną przyrodą, magią i historią. Wszystko w biało - czarnych barwach, emanuje prostotą przekazu. Opowiadania nie są skomplikowane. To najczęściej jednowątkowe historie, które pozwalają czytelnikowi zatopić się w fabule, a nie główkować, kogo z czym połączyć. Każde opowiadania zachwyca puentą, każde zaskakuje czytelnika pomysłowością autora.
Jeżeli macie ochotę zanurzyć się w inne alternatywne światy i posmakować magii - polecam.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

O tym, że książki nie zawsze muszą wciskać w fotel, a mimo to są piękne. "Szukając przystani"

Bardzo, bardzo mi się podobało. Anna Karpińska posiada rzadką umiejętność pisania z pasją dosłownie o wszystkim, co oznacza, że o "niczym" również. To "nic", pisane piórem Pani Anny, potrafi być tak fascynujące, że trudno oderwać się od Jej książek. "Szukając przystani" to jedna z wielu powieści, które miałam przyjemność przeczytać i każda kolejna umacniała mnie w podziwie dla umiejętności pisania o życiu takim, jakie jest. Bez udziwnień i ubarwień, za to z sercem na dłoni. 
Takie książki działają jak balsam - czytelnik zatapia się w codzienności bohaterów i razem z nimi uczestniczy w trudach dnia codziennego. Niby nic takiego - ranek, popołudnie, wieczór, ranek popołudnie, wieczór... ot zwykła szara codzienność. A jednak autorka potrafi z tej codzienności wykrzesać coś tak pięknego, że Jej powieści czyta się z wypiekami na twarzy. Ta książka jest piękna - tak po prostu. 
Wanda jest kobietą, której życie zawodowe zaczyna zamierać. Jako nauczycielka czuje się po prostu zmęczona i odlicza dni, kiedy będzie mogła rano obudzić się i nie iść do szkoły. Liczy, że wówczas z mężem pojedzie w podróż życia i zacznie cieszyć się szczegółami i przyjemnościami dnia codziennego. Nic bardziej mylnego. Pewnego dnia dowiaduje się, że jej najmłodsza córka, Kasia, jest w ciąży. Dziewczyna nie czuje się zbyt odpowiedzialna za nowo powstałe życie i widać, że nie chce tego dziecka. Kiedy Pola przychodzi na świat Kasia robi wszystko, aby maleństwem zajęła się matka. Wanda czuje, że postępuje niewłaściwie, ale wraz z mężem Ludwikiem postanawiają, że zaopiekują się maleńką. Ta decyzja zaważy na całym życiu Wandy, tym bardziej, że los nie szczędzi jej niespodzianek. Właściwie od chwili, kiedy nasza bohaterka przechodzi na emeryturę, los nie daje Jej o sobie zapomnieć. Ciągle coś nowego - nowe radości, nowe smutki; niestety zdarzają się też i tragedie. 
Można pisać o tym, że to mądra książka, pełna życiowych prawd i inne takie. Rzeczywiście można, ale najważniejsze jest to, że ta powieść jest po prostu pięknie prawdziwa. Towarzysząc Wandzie w drodze "z wiatrem i pod wiatr" trudno szukać szybkich zwrotów akcji i zaskakujących wydarzeń. Owszem - są chwile kiedy czytelnik jest zaskoczony zwrotem akcji, ale wydarzenia są do bólu prawdziwe. To nie jest sensacja  - takie po prostu jest życie i już. 
Powieść czyta się rewelacyjnie. 432 strony połknęłam w dwa dni i stwierdziłam, że chcę jeszcze zwłaszcza, że autorka nie pozostawia wątpliwości co do tego, że drugi tom powstanie. Trochę to nieludzkie kończyć pierwszy tom w takim momencie, ale cóż - rozumiem. 
Polecam wszystkim - i tym zmęczonym życiem i tym, którzy są właśnie na życiowym zakręcie i tym którzy świętują sukcesy. Każdemu się spodoba - zapewniam.

wtorek, 4 grudnia 2018

Nie całkiem białe Boże Narodzenie

Ależ zaskoczyła mnie ta książka! Człowiek oczekuje ckliwej świątecznej powieści o bałwanku, saneczkach i Bożonarodzeniowych perypetiach bohaterów, a otrzymuje kryminał godny Agaty Christie... No może troszkę przesadziłam. Niewątpliwie jednak jest zbrodnia, jest zagadka i dwóch policjantów, którzy, krok po kroku, dochodzą do odpowiedzi na odwieczne pytanie:, „Kto zabił?" A święta? Są, ale w tle. Czujemy je w towarzyszących bohaterom kolędach i pastorałkach, w przygotowaniach do Wigilii i śniegu, co pewien czas padającym za oknem. 
Gdzieś w gęstych lasach, znajduje się samotny pensjonat o zagadkowej nazwie "Mścigniew". Do pensjonatu - kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia - zjeżdżają się goście. Kilka osób chcących odpocząć od codzienności, pragnących zatrzymać się i zastanowić nad swoim życiem. Oczekują kilku chwil spokoju i oddechu, a dostają morderstwo, a właściwie dwa. Jeden z gości tonie w wannie, co początkowo odbierane jest jako nieszczęśliwy wypadek, ale szybko okazuje się, że został on zamordowany. Nie trzeba długo czekać, aby pojawił się kolejny trup. Rozwiązania zagadki podejmują się specjaliści w tej dziedzinie - policjant i prywatny detektyw. Oboje przybywają do pensjonatu przedstawiając się jako para, która chce spędzić kilka dni w spokoju. Po kolei odkrywają, że każdy z gości ma swoje tajemnie i - nie chcąc, aby wyszły one na jaw - kłamią w żywe oczy. Trudno połapać się, kto mówi prawdę, a kto kłamie i nasi bohaterowie muszą się nieźle nagłowić, aby rozwiązać zagadkę. 
Powieść świetnie się czyta. Zakopanie się w zaśnieżonym pensjonacie, gdzie z radia płyną świąteczne piosenki, a z kuchni pachnie piernikami, jest czystą przyjemnością. Autorka nie szczędzi czytelnikowi śmiesznych sytuacji i nieporozumień, które często budzą śmiech i rozbawienie. Perypetie gości są bardzo statyczne - wszystko właściwie dzieje się w pensjonacie, lub w jego okolicach, ale zapewniam Was, że to ani trochę nie przeszkadza w delektowaniu się lekturą. Wręcz przeciwnie - powoduje to, że czytelnik czuje się jakby tam był i razem z policjantami z uwagą śledzi działania poszczególnych gości. 
Rozwiązanie zagadki zachwyca dopracowaniem szczegółów. Kiedy dowiedziałam się, kto zabił w mojej głowie pojawiło się odwieczne:, Czemu ja wcześniej na to nie wpadłam! Autorka trochę zakręciła fabułą, chcąc odwrócić uwagę czytelnika od prawdziwego mordercy i udało Jej się to wyjątkowo dobrze. Zapewniam Was, że rozwiązanie zagadki przedstawionej w tej książce to świetna zabawa. 

poniedziałek, 3 grudnia 2018

Tajemnice Mille

Świetna powieść, która trzyma w napięciu do początku do końca. Lubię takie. Czytelnik wpada jak przysłowiowa śliwka w kompot. Zagadka na każdym kroku, tajemniczość w każdym słowie, a do tego budowa książki jest arcyciekawa!
Marta Witecka - znana czytelnikom z wcześniejszych tomów opowiadających o Jej perypetiach - publikuje reportaż, którego treść elektryzuje czytelników i powoduje, że wszystkie oczy zwracają się ku małemu miasteczku o wdzięcznej nazwie Mille. Mieszkańcy mieścinki - w blasku reflektorów - obnażają swoje najgorsze cechy. Wychodzą złości i niedopowiedzenia sprzed wielu, wielu lat. A tymczasem miasteczkiem zaczynają się interesować producenci filmowi, którzy na podstawie reportażu Marty chcą nakręcić kinowy hit. Każdy jednak zdaje sobie sprawę, że bez gwiazdorskiej obsady film raczeni nie odniesie sukcesu. Dlatego też do Mille przybywa Joanna Walczak - amerykańska aktorka polskiego pochodzenia, która odniosła wielki sukces. Aby lepiej wcielić się w swoją rolę, zaczyna zadawać mieszkańcom pytania i bezpardonowo wyjaśniać rodzące się wątpliwości.... No cóż ciekawość pierwszy stopień do piekła....
Powieść zaskoczyła mnie swoją budową. W pierwszej kolejności, w krótkich, żołnierskich słowach, dowiadujemy się, że w pobliżu Mille zostały znalezione zwłoki. Na mieszkańców pada blady strach. Następnie cofamy się kilka dni i - wraz z upływem kart powieści - zbliżamy się do punktu zero. W kolejnej części (już po znalezieniu zwłok) obserwujemy, jak misternie zbudowany domek z kart przewraca się, odsłaniając wszystkie tajemnice.  
Niestety powieść zawiera mały mankament - nie ma nic idealnego. Nie pasował mi do całości wątek choroby partnera Marty. Mężczyzna jest rozmemłany i do bólu skupiony na sobie - denerwował mnie niesamowicie. Rozumiem, że wątek ten jest ważny dla fabuły, ale trudno mi było czytać o nim z przyjemnością. Na szczęście nie jest to wątek główny i nie musiałam wracać do niego zbyt często.
Powieść ma niesamowitą atmosferę. Gdyby to był film, to na pewno wszystko byłoby zamglone, nieostre i jesienne. Trochę przypomina to atmosferę rodem z horroru, ale dzięki temu lektura jest niesamowicie klimatyczna.
Polecam lekturę "Tajemnice Mille" z kubkiem herbaty w dłoni. W jesienny wieczór pod kocykiem przyniesie Wam na pewno wiele przyjemnych chwil. 

piątek, 30 listopada 2018

Klara. O dziewczynce, która śpiewała po francusku

"Klara. O dziewczynce, która śpiewała po francusku" przyciągnęła moją uwagę okładką. I wcale nie chodzi o akcenty wojenne, które od razu przenoszą czytelnika w czasy II wojny światowej. Moja uwagę zwróciły nutki, a raczej kawałek pięciolinii z rozmieszczonymi na niej nutami. Nie ukrywam, że wszystko, co związane z muzyką klasyczną rodzi ciepło w moim sercu. Jak więc nie przeczytać... 
Początkowo traktowałam książkę jak typową beletrystykę. Ot wymyślona opowieść o dziewczynce i jej rodzinie, żyjącej w ciekawych czasach. Wszyscy najbliżsi Klary mieli wspaniały słuch i dryg do muzykowania. Całymi dniami śpiewali wszystko, co im się "nawinęło na ucho" od piosenek ludowych zaczynając a na ariach ze Strasznego Dworu Moniuszki kończąc. Przepięknie opisano czasy przedwojenne, w których pomimo biedy i problemów związanych z dopiero co odradzającą się ojczyzną - rodzina Klary potrafiła odnaleźć szczęście. Przybyli do Polski z Francji - z kraju, w którym na pozór żyło się lepiej i łatwiej. I cóż z tego, skoro ojca Klary zżerała tęsknota? W Polsce początkowo trudno było znaleźć prace i kąt do spania, ale w końcu nadszedł taki dzień, gdy można było powiedzieć, że są szczęśliwi. I wówczas wybuchła wojna. 
Dla Klary to była podwójna tragedia. Oczywiście wojna sama w sobie była złem, ale dużo gorsza była nie możność chodzenia do szkoły. Ona pragnęła tylko jednego: kształcić się! Dużo czasu upłynęło zanim mogła spełnić swoje marzenia. 
Gdzieś w tym momencie lektury dowiedziałam się, że Klara to postać z życia wzięta. Jej pierwowzorem jest Klara Stankowska (1930–2013), absolwentka Wrocławskiej Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego. Klara żyła w burzliwych czasach. Kiedy wybuchła wojna miała 9 lat. Losy dziewczynki opisane w książce wskazują na wolę walki i hart ducha. Ta dziewczynka w wieku 10 lat pracowała ciężej, niż niejeden młody człowiek w dzisiejszych spokojnych czasach. Przeżyła skrajną biedę, wywózkę do Niemiec do pracy, oddzielenie od rodziców, poniżenie i wstyd. Za każdym razem jednak wstawała w z kolan, a jej pociechę stanowiły piosenka i muzyka. Często też - dzięki piosenkom śpiewanym właśnie po francusku - budziła podziw wśród okupantów. Często ułatwiało to wiele spraw i pomagało po prostu przeżyć kolejny dzień. 
Trzecia część książki to lata powojenne. Klara robiła wszystko, aby nadrobić pięć lat straconej edukacji. Autor opisuje to jak ciężko musiała pracować, aby zasłużyć na pochwałę. Klara przechodzi dużą przemianę i teraz Ona walczy z analfabetyzmem, uczy młodych ludzi śpiewu, zakłada chór i odnosi z nim spore sukcesy. Wkłada swoim uczniom do głowy, że wiedza to jedyna rzecz, której nikt im nie zabierze. I to wszystko w czasach tak potępianego komunizmu... 
Opowiadania o szkolnych perypetiach Klary i jej koleżanek były trochę przydługie, jednak całość powieści robi bardzo dobre wrażenie. Akcja powieści dzieje się szybko, a sprawne pióro autora nie pozwala na nudę. Aż trudno uwierzyć, że Klara przeżyła tak wiele i zachowała spokój i hart ducha. 
Historia Klary zaczarowała mnie i zauroczyła. Trudno używać takich słów do opisania wojennych przeżyć małej dziewczynki, ale - cóż - tak właśnie jest. Ta mała, uparta i mądra dziewczynka może stanowić wzór dla niejednego dzisiejszego nastolatka. Wiem, że czasy się zmieniły i od dzisiejszych dzieci wymaga się czegoś zupełnie innego, niż w tamtych czasach, ale może warto spróbować poznać się bliżej z Klarą i z jej przeżyciami. Choćby po to, żeby nie zapomnieć.

czwartek, 29 listopada 2018

Amelka Kieł i Bal Barbarzyńców


Jakiś czas temu z Młodszym czytaliśmy "do poduszki" książkę pt. "Kazio w miasteczku pełnym  wampirów". Rewelacyjna książeczka o wampirze i jego przygodach. Kiedy wpadła w moje ręce książka, mówiąca o żeńskiej odmianie wampira - Amelce Kieł - Młodszy podniósł sprzeciw, że to przecież o dziewczynie i On czytać nie będzie babskich książeczek. Wystarczyło jednak kilka stron, a wpadliśmy jak śliwka w kompot. 
Amelka Kieł to młoda wampirzyca mieszkająca w Nokturnii - krainie, którą zamieszkują straszne stwory panicznie bojące się słońca, wróżek i brokatu. Amelka - jak każda dziewczynka - chodzi do szkoły, ma przyjaciół i ukochaną Dyńkę, (która jest taka odmianą "wampirskiego" pieska) Pewnego dnia Jej rodzice wydają Bal Barbarzyńców, który ma zostać uświetniony obecnością króla i księcia. Owszem - znamienici goście przychodzą na bal - ale ich obecność jest raczej zmorą niż przyjemnością. Książę Tadżin jest bezczelnym rozpuszczonym smarkaczem, który po prostu kradnie ukochaną dyńkę Amelki. Dziewczynka wraz ze swoimi przyjaciółmi postanawia odbić pupila. Knuje bardzo śmiały plan i wprowadza go w życie ściągając na siebie i przyjaciół niemało kłopotów. Na szczęście splot okoliczności pozwala Amelce odkryć pewną tajemnicę, dzięki czemu nagle książę Tadżin zmienia się w jej oczach. Okazuje się, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje na pierwszy rzut oka, a podłość księcia wynika ze zdarzeń z  przeszłości, na które chłopiec nie miał zbyt wielkiego wpływu.  
Książka jest bardzo zabawna, jednak należy podkreślić, że w taki specyficzny, dziecięcy sposób. W treści znajdziemy pełno obrzydliwości, śmierdziuszków i potraw budzących odruch wymiotny. Babeczki z paznokciami, sok spod pachy, panierowane strupy i ucięte place na patykach - to tylko kilka z potraw serwowanych na Balu Barbarzyńców. Najlepszy przyjaciel Amelki - kostuch Grimaldi, zajmuje się nieżywymi żabami i każdy zgon małego płaza przysparza mu roboty. Przyjaciółka Florence jest rzadkim gatunkiem Yeti - bardzo silnym stworem, dla którego przekopanie kilkumetrowego tunelu to bułka z masłem. Największym wrogiem mieszkańców Nokturnii są jednorożce, wróżki, brokat i wschodzące słońce. Te wszystkie elementy zebrane razem składają się na wspaniałą, trochę gotycką i straszną atmosferę książeczki. 


Wszystko to jednak okaże się takie straszne tylko z pozoru. Tajemnica, jaką skrywa książę Tadżin pozwoli naszym bohaterom zrozumieć, że kierują się w swoim życiu przesądami i plotkami. Należałoby raczej sprawdzić doniesienia a nie wierzyć na ślepo tym, którzy opowiadają bzdury...
Książka jest wspaniałą pozycją dla początkującego czytelnika. Nie ma właściwie strony, na której byłyby same literki. Autorka Laura Ellen Anderson jest jednocześnie cenioną ilustratorką i widać, że Amelkę stworzyła z miłością  i zaangażowaniem. Tekst i ilustracje są tu przemyślaną jednością, wszystko płynie i miałam wrażenie, jakbym oglądała literacką kreskówkę, gdzie fonia i wizja wspaniale ze sobą współgrają. Świetna robota. 
Ta krótka powieść - pomimo tego, że jest pełna obrzydliwości budzących w małym czytelniku salwy śmiechu - ma do przekazania bardzo ważne prawdy życiowe. Amelka i przyjaciele uczą się, że nie wolno oceniać po pozorach oraz tego, że każdy marzy o przyjacielu jednak nie każdy potrafi swoje potrzeby przekazać otoczeniu. 


Amelka Kieł i Bal barbarzyńców jest pierwszym tomem przygód naszej małej Wampirki. Wydawnictwo Literackie planuje wydać drugi tom zatytułowany „Amelka Kieł i Władcy Jednorożców”. Czekam z niecierpliwością. 

środa, 28 listopada 2018

Nie tylko treścią człowiek żyje, czyli o tym, że opakowanie też ma znaczenie :-)

Jest coś takiego, że przyjmując książki od wydawnictw, człowiek zawsze ma opory przez pisaniem negatywnej opinii. Trochę trwało, zanim zrozumiałam, że w recenzowaniu nie chodzi o lukrowanie zgniłych ciasteczek. Obecnie wychodzę z założenia, że blog jest po to, abym wyrażała na nim swoje opinie na temat przeczytanych książek, a nie po to, abym głaskała Wydawnictwa po główce. Część wydawnictw się ode mnie odwróciła, część natomiast dzielnie znosi moje negatywne wypociny (dodam, że jest ich niewiele). Kiedy napisałam recenzję Rosomaka, zastanawiałam się, co się wydarzy. Nic się nie wydarzyło, a dzięki temu Sztukater sporo zyskał w moich oczach.
Pokłosiem podejścia w ten sposób do sprawy jest to, że obiecałam sobie nie pisać w ogóle o wydawnictwach. Blog ma być o książkach i wpisy "Za książkę dziękuję wydawnictwu takiemu a takiemu" zawsze drażnią mnie okrutnie.

Ale TYM razem zrobię wyjątek

Jest takie wydawnictwo, które - przysyłając książki do recenzji - sprawia mi ogromną przyjemność. Przyjemność o tyle dziwaczną, że odczuwaną jeszcze przed rozpakowaniem paczuszki. Wydawnictwo Edipresse po prostu jest mistrzem we wzbudzaniu odpowiedniego poziomu endofirn w moim organizmie. Sposób zapakowania poszczególnych książek jest mistrzostwem świata. Każda książkowa przesyłka to małe dzieło sztuki. Zanim rozwiążę te kokardki i delikatnie odchylę papier mija naprawdę sporo czasu No popatrzcie sami.

Pokój kołysanek



Ogród świateł - Anna Klejzerowicz



Pocztówka z Amsterdamu - Agnieszka Zakrzewska




I po raz pierwszy napiszę:

Drodzy pracownicy Wydawnictwa Edipresse - dziękuję za każde cudeńko, jakie mi przysyłacie :-)  

piątek, 23 listopada 2018

Pieśń Gwiazd. Opowieść o Bożych Narodzinach

Boże Narodzenie zbliża się wielkimi krokami. Każdy z nas czeka na pięknie ozdobioną choinkę, pierogi, barszcz z uszkami i oczywiście prezenty. Nie ulega wątpliwości, że im mniejszy człowieczek, tym bardziej czeka. Oczekiwanie jest bardzo ważne, zwłaszcza przy TYCH świętach. Przecież w kościele katolickim adwent (czyli czas oczekiwania) trwa przez cały grudzień. Dlaczego nie umilić naszym milusińskim tego okresu nie tylko kalendarzem z łakociami, ale też lekturą ciepłej i uroczej książeczki pokazującej, że nie tylko ludzie czekają, ale inne boże stworzenia również? Właściwie czeka cały świat! 
"Pieśń Gwiazd. Opowieść o Bożych Narodzinach" skierowana jest do najmłodszych czytelników. Najwięcej radości sprawi tym, którzy jeszcze nie składają literek w całość i muszą korzystać w tej kwestii z pomocy Mamy, Taty, czy też Babci. Początkujący czytelnicy też znajdą coś dla siebie, bo tekstu na stronach jest niewiele, a duża czcionka ułatwia stawianie pierwszych czytelniczych kroków. Należy jednak podkreślić, że urok książeczki, to nie przedstawiona historia, bo tę przecież każdy z nas zna. Urok "Pieśni gwiazd" to ilustracje - przepiękne, kolorowe i ciepłe ilustracje, które cudownie wprowadzą dzieci i rodziców w nastrój Świąt Bożego Narodzenia. 
Łatwo ją streścić - właściwie wystarczy do tego zadania kilka zdań. Pewnego dnia w lesie wszystko zaczęło szumieć i szeptać, że nadszedł już ten czas. Jeleń, niedźwiedź, lisek, a nawet kwiatki - wszystko szeptało, że już czas. Wieloryby, ptaszki, kaczuszki, a nawet małe robaczki powtarzały wszystkim dookoła: Już czas! Nie skończyło się na świecie, który znamy. Anioły i gwiazdy też radośnie powtarzały, że nadszedł czas oczekiwania. A tymczasem w stajence narodziło się dzieciątko, na które czekał cały świat. Wszyscy cieszą się, że narodził się pasterz, który każdego uszczęśliwi i każdemu da iskierkę radości. Od tej pory każde zwierzątko - zarówno malutki robaczek jak i piękny, dostojny król zwierząt - lew - będą mieli wspaniałego pasterza. Cóż więcej trzeba do szczęścia? 
Książeczka jest dość sporych rozmiarów, choć kartek do wertowania nie jest za wiele. Bo też tu właśnie o rozmiar chodzi! O to, aby ilustracyjne cudeńka, zawarte na poszczególnych stronach dobrze się prezentowały. A rzeczywiście jest co oglądać. Każda ilustracja jest stylizowana na starą. Wydaje się, że namalowana została na popękanej tabliczce, co daje wrażenie, że została znaleziona przez archeologów i pochodzi sprzed wielu, wielu lat. To bardzo dobry zabieg, który - przy niewielkim udziale rodzica - pozwoli dziecku uświadomić, że cała ta historia, którą co roku świętujemy, zdarzyła się wiele, wiele lat temu. 


Książka jest bardzo przyjazna maluchom. Przepiękny, kredowy papier uwydatnia żywe ilustracje i dbałość rysownika o szczegóły. Jeżeli dodany do tego twardą okładkę (która nie jest tak do końca twarda, a stanowi świetne zabezpieczenie przed zniszczeniem przez niewprawne rączki) - w rezultacie otrzymamy wspaniałą książeczkę, idealnie nadającą się na świąteczny upominek. 
"Pieśń Gwiazd. Opowieść o Bożych Narodzinach" to książeczka dla najmłodszych czytelników. Jest tak świątecznie nastrojowa, że chyba bardziej nie można. Zapewniam Was że zarówno dorosłym jak i tym najmłodszym czytelnikom umili ten jedyny w roku wieczór. Wspólne czytanie, opowiadanie obrazków - czy jest coś bardziej milszego dla rodziny? Wesołych Świąt Wam życzę, choć przecież to jeszcze chwilka….

czwartek, 22 listopada 2018

Ogród świateł

Twórczość Anny Klejzerowicz znam i lubię. Wiele książek Jej autorstwa stoi dumnie na mojej półce i budzi przyjemne wspomnienia z czasu lektury. Niestety, kiedy dobrnęłam do końca "Ogrodu świateł" wiedziałam, że to książka, która nie zaszczyci swoją obecnością mojej biblioteczki na długo. Dlaczego? Powód jest prosty. To powieść, która sama w sobie może i nie jest zła, ale po twórczości Anny Klejzerowicz spodziewałam się więcej. Znacznie więcej. 
Felicja Stefańska jest pewną siebie kobietą po czterdziestce. Trudno powiedzieć, czym zawodowo się zajmuje, ponieważ na co dzień jest rzeczniczką prasową urzędu gminy Kryszewo, jednak w praktyce raczej uprawia niezależne dziennikarstwo. Pewnego dnia nasza Felicja dowiaduje się, że w pobliskiej wsi znaleziono zwłoki czteroosobowej rodziny. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to nestor rodu zabił najpierw żonę i dzieci, a potem popełnił samobójstwo. Szybko jednak okazuje się, że to tylko pozory. Zabójca nadszedł z zewnątrz i brutalnie zamordował całą rodzinę. Felicja za punkt honoru stawia sobie rozwikłanie tej zagadki. Pomocą służy jej starszy aspirant Zygmunt Ryba (będący również Jej sympatią) oraz przyjaciółka Greta.
Sam pomysł na książkę jest świetny. Mroczne zabójstwo dokonane w domu pełnym świateł i powiązania z mroczną przeszłością silnie nastrajają czytelnika i budzą ciarki na plecach. Trochę straszna, trochę mistyczna, zagubiona gdzieś w półcieniu mitów i przeszłości. Były momenty, że naprawdę bałam się spojrzeć w okno, za którym panował mrok. Autorka jest mistrzynią budowania napięcia i pod tym względem powieść jest mistrzowsko napisana. Niestety to trochę mało.
Przez całą lekturę miałam wrażenie, że autorka wymyśliła morderstwo, ale nie bardzo miała pomysł "kto zabił" i pisząc powieść na bieżąco badała, komu najlepiej przypiąć łatkę mordercy. Może ten? Niezbyt pasuje, więc tego należy uśmiercić. A może ten? Eeee - też nie, też go uśmierćmy, bo w dalszej fabule nie będzie dla niego miejsca. A może ten? I tak dalej i tak dalej. Nic się nie lepi, przez co czytelnik pozbawiony jest największej frajdy związanej z czytaniem kryminałów, czyli uczestnictwa w zgadywance "Kto zabił?". Tu absolutnie nie ma co liczyć na frajdę, ponieważ... powieść nie ma intrygi. Wszystko jest rozbite i poćwiartowane na cząstki. To poczucie rozbiegania spotęgowane jest jeszcze dziwną konstrukcją powieści. Autorka, oprócz zwykłej narracji, wprowadza rozdziały będące wypowiedziami poszczególnych bohaterów. Niestety, ponownie drażni czytelnika brak konsekwencji, ponieważ poszczególne wypowiedzi, to ni wypowiedzi, ni przemyślenia... trudno się w tym połapać, przez co lektura jest dość uciążliwa.
Cóż - na pewno nie podaruję sobie lektury kolejnych książek Pani Klejzerowicz, bo jedna jaskółka wiosny nie czyni, a jedna niezbyt udana książka, nie może przekreślić wielu wcześniejszych perełek. Nie zmienia to jednak faktu, że "Ogród świateł" mnie rozczarował. 

wtorek, 20 listopada 2018

Dwanaście życzeń

Okładka - wybitnie świąteczna. Śnieżek sypie, bagażnik pełen prezentów, na szczycie tej wieży - choinka. Wszystko utrzymane w cudownej, bożonarodzeniowej tonacji. Klimat okładki zachwycił mnie i był głównym powodem sięgnięcia po "Dwanaście życzeń". Tymczasem, po kilkunastu stronach, musiałam mocno skorygować moje oczekiwania co do tej powieści. Owszem, Święta Bożego Narodzenia są tłem dla rozgrywających się wydarzeń, ale nie mają tak naprawdę większego znaczenia. Jest przedświąteczna krzątanina, barszcz, prezenty, ale tak naprawdę te elementy są tylko tłem, a prawdziwym bohaterem jest człowiek i jego emocje. 
Pięć kobiet, pięć historii, pięć przemian. Każda z bohaterek ma coś za przysłowiowymi uszami i każda ma nadzieję, że nadchodzące święta Bożego Narodzenia będą momentem przełomowym. Bo przecież w święta ludzie się godzą, przebaczają, uszczęśliwiają... zdarza się również, że Święta to czas rozliczeń, i czas pożegnań. 
Rozbiegana i nieszczęśliwa w swej samotności Dagna szuka ucieczki w karierze prezenterki telewizyjnej. Jej siostra Bogusia stara się być głową rodziny, jednak nie przynosi Jej to ani odrobiny szczęścia. Siostry nie rozumieją się i nie potrafią zaakceptować inności. Pola - młoda, przesympatyczna dziewczyna - została porzucona przez narzeczonego kilka dni przed terminem ślubu. Nie potrafi poradzić sobie z samotnością i zastanawia się nad sposobem zakończenia swojego żywota. Nie zdaje sobie sprawy, że jej przyrodnia siostra, Basia, zazdrości jej miłości ich wspólnego ojca. Basia uważa, że przez całe życie była odrzucana i traktowana po macoszemu... 
Najcudowniejsza opowieść to historia Róży - nestorki rodu, która za czasów młodości zakochała się bez pamięci w swoim koledze. Miłości nie było dane rozkwitnąć, ale za to Róża nie poddała się. Chwytała życie garściami i z każdej garstki starała się wysupłać coś dobrego. Ta starsza Pani zdobyła moje serce radością życia i umiejętnością optymistycznego patrzenia w przyszłość. Pomimo podeszłego wieku, potrafiła cieszyć się z drobnostek i walczyć o szczęście. Może własnie dlatego szczęście nie ominęło jej bezmyślnie, tylko postanowiło pomóc. 
W całej tej gmatwaninie ludzkich uczuć i emocji, Święta są tylko nic nie znaczącym dodatkiem. Pewna granicą wytyczoną przez autorkę. Opisane wydarzenia mogłyby się równie dobrze wydarzyć latem i niewiele by to powieści ujęło uroku. Pewnie, że inny nastrój daje padający śnieg, a inny piękno lata w pełni, ale jak na książkę o tak świątecznej okładce - mało tych świąt, oj mało. 
Nie zmienia to faktu że losy pięciu dzielnych kobiet nie były mi obojętne i z ogromną ciekawością oczekiwałam na zakończenie. Każda z tych kobiet wzbudzała we mnie skrajne emocje - od złości na Bogusię o to, że nie umie walczyć o swoje szczęście, po ogromny niepokój o życie nieszczęśliwej Poli. Każda historia kończy się dobrze. Może nie tak, jak czytelnik spodziewałby się po książce ze świąteczną okładką, ale koniec końców - dobrze. Autorki świetnie wykreowały postacie i właściwie o każdej z tych Pań można by było napisać odrębną książkę. Troszkę więcej świątecznej magii, szczypta zimowego szaleństwa i voila!  
A Święta? Dobrze że są i zmuszają do refleksji nad swoim życiem. Niestety w książce pt. "Dwanaście życzeń" jest ich zbyt mało i trudno mówić o świątecznej atmosferze. Zamiast tego mamy kawał bardzo dobrej powieści obyczajowej, w której szczęście miesza się z rozczarowaniem, a miłość z nienawiścią. 
Polecam nie tylko w Święta. 

czwartek, 15 listopada 2018

Gospoda pod Bocianem

Polska bocianami stoi i to niewątpliwie jest prawda. Jadąc z północy na południe (a tak jest, kiedy Szczecinianka wybiera się na wakacje w Bieszczady) można naprawdę napatrzyć się na te piękne ptaki. Są symbolem szczęścia i miłości; mówi się, że gospodarstwo, które posiada na swoim terenie bocianie gniazdo, będzie w przyszłości na pewno szczęśliwe. 
"Gospoda pod bocianem" przyciąga okładką. Piękną, delikatną, wskazującą na raczej babski kierunek rozwoju fabuły. Zapewniam Was, że może i babski, ale na pewno nie jest to romansidło. To raczej piękna saga rodu Bogoszów, która zabiera czytelnika w podróż przez historię - zarówno Polski jak i samej gospody. Czytelnik na dłuższą chwilę staje się członkiem rodziny i płynie wraz z jej członkami przez kilka dekad. 
Podróż rozpoczynamy w czasach współczesnych, kiedy to studentka Kasia przegląda stare szpargały. Jej uwagę przyciągnęło zdjęcie kobiety z dwojgiem dzieci, na tle Gospody pod Bocianem. Autorem zdjęcia był Konstanty Bogosz - ciepły staruszek – fotograf, który z wielką ochotę zabiera Kasię, a wraz z nią czytelnika, w podróż wspomnień. Płyniemy więc przez czasy obu wojen, czasy międzywojenne, trudną dolę powojenną, komunizm i wolną już Polskę. Bogoszowie trwają w Gospodzie pod Bocianem nawet w czasach komunizmu, kiedy gospoda zostaje upaństwowiona. Bogoszowie stoją na jej czele jako kierownictwo i całą rodziną mieszkają w części prywatnej gospody. Bocianie gniazdo, umieszczone obok gospody wraz z mieszkańcami obserwują radości i tragedie Bogoszów. A zapewniam Was, że losy tej rodziny są bogate w wydarzenia. Nestor rodu – Henryk, założył gospodę na kupionym dopiero co kawałku ziemi. Do szczęścia brakuje mu tylko żony i kiedy poznaje Teodorę wie, że tylko ta i żadna inna. Gospoda pod Bocianem jest świadkiem pierwszego wesela... choć nie do końca szczęśliwego. Nie wszystko idzie tak, jak para młoda sobie zaplanowała. Pojawiają się dzieci, ale pojawiają się też inne kobiety. Morderstwo i tajemniczy list, zaginięcie jednego z członków rodziny, trudne decyzje i wybory - to wszystko składa się na wzruszającą historię o rodzinie, przyjaźni zdradzie i miłości. 
Powieść jest napisana bardzo pięknym językiem. Autorka posiada bogaty zasób słownictwa i nie waha się korzystać ze swoich zbiorów. Urzekły mnie niektóre opisy (choć z zasady ich nie lubię). Wesele Bogoszów jest zestawieniem tradycji i zwyczajów weselnych z uczuciami osób w nim biorących - nieszczęściem panny młodej, desperacją nowożeńca i nadzieją na przyszłość członków ich rodzin, To, ile słów i uczuć przewija się przez jedno wydarzenie, to trudno opisać. 
„Gospoda pod bocianem” to książka na długie, jesienne wieczory. Z wielką przyjemnością - z kocem i kubkiem parującej herbaty - zatapiałam się w wydarzenia prezentowane w powieści. Trochę drażnił mnie współczesny wątek, bo właściwie oprócz Bogosza - Fotografa, nic nowego do fabuły nie wnosił. Trochę na siłę, właściwie bez polotu... Dopiero przy końcu powieści zrozumiałam, że ten wątek spinał wszystko, aby na końcówce zalśnić. 
Dawno nie czytałam tak rozbudowanej powieści. Trochę jak baśń dla dorosłych - wiele wątków płynie przez całą książkę, niektóre w połowie zanikają, inne urywają się niczym zerwana nić. Ta wielorodność budzi w czytelniku nieposkromioną ciekawość. Zaczynamy kibicować bohaterom, a zwłaszcza Tosi, która pomimo nieszczęść i przeciwności losu - trwa w gospodzie. Nawet kiedy odchodzi z tego świata wydaje się komenderować światem z czarno - białej fotografii. 
Takie sagi są ozdoba księgarskich półek. Nie jest to książka na chwilę. To powieść dla koneserów pięknego słowa. Polecam.

środa, 14 listopada 2018

Okruchy dobra

"Okruchy dobra" to powieść, która zbudowana jest według uwielbianego przeze mnie schematu. Najpierw poznajemy kilka osób, pozornie ze sobą niezwiązanych. Następnie drobne sprawy, przypadki i zbiegi okoliczności, lekkie muśnięcie i wymienione w biegu spojrzenie - to wszystko powoduje, że losy bohaterów zaczynają splatać się ze sobą. Początkowo delikatnie, niczym pajęczyna, snują się wspólne nitki, które wraz z rozwojem wydarzeń, przeradzają się w uczucie i przywiązanie. To jest schemat powieści, który przyciąga mnie jak magnes. Jeżeli dodamy do tego magię Świąt Bożego Narodzenia, otrzymamy książkę, która skradła moje serce. 
Siedmioro bohaterów (nie licząc ptaszka, kota i konia) pozornie niezwiązanych ze sobą. Jowita, Małgorzata, Szymon, Anka, Roman, Karolina i Ignacy - każdy wyjątkowy, każdy poharatany przez los, każdy oczekujący od świąt Bożego Narodzenia chwili wytchnienia. Jowita samotnie wychowująca córeczkę, musi uporać się z porzuceniem przez męża. Anna pragnie ciszy i spokoju po rozwodzie. Roman który stracił żonę, pragnie od syna (obwiniającego go o śmierć mamy) choć cienia uśmiechu, Szymon kocha ale jest inna i jeszcze coś.... Najbardziej ujął moje serce Ignacy - krakowski dorożkarz - samotnik, któremu do szczęścia potrzebne jest jedynie towarzystwo jego konia, pieszczotliwie zwanego Adasiem. Losy tych osób są najczęściej smutne i przejmujące, jednak autorki przeplatają je świątecznymi drobiazgami, tak zwykłymi dla tego magicznego okresu. Śledzie, pierogi, zakupy na ostatnią chwilę, wybieranie bombek, problemy z zaparkowaniem auta przed sklepem - to wszystko dodaje tym historiom szczypty magii i zapachu pierników z pomarańczami. 
Gdzieś tak w połowie powieści zaczynamy czuć, że coś się zmienia. Pozornie drobne gesty i sprawy, ta przemożna chęć niesienia pomocy innym w przedświąteczny czas powodują, że poszczególne osobny zaczynają się spotykać. Niby przypadkiem, niby niechcący - przecież to magiczny czas prawda? 
Zakończenie jest piękne. Ciepłe i wzruszające. Czytając wzruszyłam się nieziemsko. Przecież to z jednej strony takie prawdziwe, a z drugiej bajkowe i magiczne. 
To powieść z tych, które zostają w sercu na długo. Jest taka zwykła, a jednocześnie świątecznie magiczna. Tu nie ma przekoloryzowanych bohaterów rodem ze świątecznych reklam Coca - coli i Kawy Jacobs. Jest za to zwykłe życie - trudne i często okrutne - w które wkrada się iskierka nadziei przyniesiona przez Aniołka. Fabuła została osadzona w Krakowie, a w tym mieście prezenty przynosi dzieciom właśnie Aniołek, a nie Mikołaj. Kraków jest tym miastem, który do powieści świątecznych wyjątkowo pasuje. Sukiennice, Rynek obsypany śniegiem i dorożki. Dorożki to bardzo ważny element, bo dzięki nim mogłam poznać mistrza drugiego planu - konia Adasia. Adaś to najlepszy przyjaciel Ignacego. To On codziennie zmusza swojego właściciela do wstania z łóżka. Przecież trzeba konia nakarmić, trzeba zarobić na paszę, wyczyścić zwierzaka i szepnąć w uszko kilka ciepłych słówek. Jeżdżą więc wysłużoną bryczką po magicznym Krakowie i wożą zabieganych ludzi. Aż pewnego dnia do dorożki wsiada Małgorzata... 
Autorki stanęły na wysokości zadania tworząc świąteczną powieść o prozie życia. Każdy z bohaterów na pierwszy rzut oka wydaje się nieszczęśliwy, ale wystarczy mały gest, garstka czułości i magia świąt wygrywa. Bo to właśnie Święta Bożego narodzenia są tym czynnikiem, który w naszych bohaterach budzi chęć do przeżycia czegoś niesamowitego. Gotowi na przyjęcie Bożonarodzeniowego Aniołka chwytają życie garściami. Czego i Wam życzę. 

wtorek, 13 listopada 2018

Pokój kołysanek

Święta zbliżają się wielkimi krokami. Właściwie to ogromnymi. Nie mamy już wyboru - wszystko pomału się świeci, błyszczy i przyzywa magicznym skojarzeniem z choinką i prezentami. Uwielbiam ten okres nie tylko za atmosferę, ale również za wysyp wyjątkowo ciepłych i magicznych książek, które swoją atmosferą ogrzewają serca czytelników. Ich przepiękne okładki błyszczą się, mienią i wołają mnie z każdej księgarskiej półki. Treść też zawsze jest godna uwagi. Nigdy, przenigdy się jeszcze nie zawiodłam. 
"Pokój kołysanek" to książka, której okładka jest najpiękniejszą okładką, jaką kiedykolwiek widziałam. Przepiękne zdjęcia maleństwa w koszyczku, odzianego w żółtą czapeczkę i otulonego miękkim szalem. Do tego mieniące się i skrzące gwiazdki... coś przepięknego. Bałam się tylko, czy treść jest równie godna uwagi, co okładka. Nie zawiodłam się. Powieść przeczytałam, chłonąc fabułę i zerkając za okno, czy przypadkiem śnieg nie zaczyna prószyć.  
Joachim jest wolontariuszem w jednym z poznańskich szpitali. Staruszek, który ma już ponad osiemdziesiąt lat codziennie rano ubiera się i maszeruje do szpitala, aby przytulać wcześniaki - maleństwa dziko walczące o pozostanie po tej stronie światła. Tuli, głaszcze, a przede wszystkim mówi. Opowiada małym wojownikom o swoich podróżach i przygodach; robi to pięknym, ciepłym głosem, który jednak łamie się w chwilach, gdy wspomnienia wiodą go do Koralików i do imienia Helena... Pomału poznajemy przeszłość Joachima i razem z nim szukamy ciepła i miłości. Joachim przez całe życie rozpamiętywał, co by było, gdyby... gdyby został... gdyby pozwolił się kochać. Towarzyszymy mu w odkrywaniu tajemnic jego życia i w odnajdywaniu ciepła i miłości, a wszystko w atmosferze zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. 
Autorka każdą stronę wypełnia sercem i czułością. Pokazuje cuda, ale takie życiowe, które mogą spotkać każdego z nas. To jak muśnięcie skrzydeł motyla - delikatne zbiegi okoliczności budzące emocjonalne tornado. Historie o dzieciach wychowywanych w domu dziecka, (o ich potrzebie czułości, o tym, że cieszyły je najmniejsze drobiazgi) wypełniały całe moje serce. Mała Rysia, która nie mogła poradzić sobie z emocjami, wspólne wieczorne opowiadanie bajek, wesołe zabawy na śniegu (choć w domu były tylko jedne sanki i para nart) - słowem wielka kochająca się rodzina. Dzieci pokochały Joachima i pokazały mu drogę do szczęścia, jednak On ciągle szukał. Czy podjął dobrą decyzję?
Kiedy dotarłam do zakończenia płakałam jak bóbr. Bo każdy, w powieści świątecznej, oczekuje szczęśliwego zakończenia, a tu... no właściwie jest happy end, ale taki inny - trochę magiczny, pachnący piernikiem i aniołami. 
Niesamowita powieść pokazująca, że należy się cieszyć z tego, co posiadany, bo nawet się nie obejrzymy, a możemy to stracić. Wyciskajmy każdą minutę jak cytrynę i żyjmy tak jakby każdy dzień miał być tym ostatnim. Rozglądajmy się wkoło siebie i pomagajmy innym.  
Powieść jest inspirowana postacią Dawida Deutchmana - starszego Pana, który w każdy wtorek odwiedza Oddział Intensywnej Terapii Dziecięcej w Atlancie, aby tulić maleństwa. Tu nie chodzi o to, że są sierotami - po prostu ich rodzice muszą pracować i nie mogą spędzać całych dni w szpitalu. Ten cudowny człowiek przychodzi tam aby otaczać ciepłem i miłością małe istotki, dziko walczące o życie. 
"Pokój kołysanek" jest świetną książką na prezent dla ukochanej osoby. Robi wrażenie zarówno przy pierwszym spotkaniu (kiedy to podziwiamy okładkę) jak i podczas podróży z Joachimem przez jego życie. A już zakończenie... polecam. 


piątek, 9 listopada 2018

Wodecki. Tak mi wyszło

Zbigniew Wodecki. Wielki człowiek o cudownym sercu. Wspaniały piosenkarz, świetny skrzypek, rewelacyjny trębacz. Wszystko co robił, robił z lekkością i pogodą ducha. Krakus z serca i rozumu. Twórca wielu pięknych piosenek (i nie mam tu na myśli tylko "Pszczółki Mai" i "Izoldy") Człowiek, którego twórczość była trochę pomijana, trochę zapomniana, trochę lekceważona. Niby wszyscy go znamy, ale ile razy doceniliśmy Jego twórczość? Potrzebował publiczności; poklask był dla Niego konieczny do prawidłowego funkcjonowania. Jego obecność w "Tańcu z gwiazdami" wynikała własnie z tego, że bardzo bał się zostać zapomniany. Uwielbiał rozdawać autografy, uwielbiał być rozpoznawany, a jednocześnie emanował skromnością i pogodą ducha. 
Kiedy zobaczyłam książkę pt. "Wodecki. Tak mi wyszło" wiedziałam, że musi być moja. Zawsze miałam słabość do Jego piosenek. A już refren ze słowami: "... czy nie stanie w nich czasami tamten chłopak ze skrzypcami?" podbił serca całej mojej rodziny. Grube tomiszcze nadeszło do mnie w najlepszym momencie. Chora siedziałam w domu i miałam czas. Zatonęłam, zadurzyłam się w tej książce. Rewelacyjna. 
Książka podzielona jest na dwie części. Pierwsza, to reportaż - rzeka o tym, jak "Zbiegniw Wodecki spotkał Mitch&Mitch i co z tego wynikło". Z reportażu piosenkarz wychyla się jako człowiek bardzo nieśmiały, wręcz społecznie wycofany, co nie zmienia faktu, że bardzo zdolny. Ten talent obronił i siebie i Zbyszka. Kiedy jego pierwsza płyta przechodzi bez echa, rozżalony piosenkarz właściwie o niej zapomina. Przez wiele lat czarny krążek kurzy się na półkach, a na Allegro można go kupić za 10-15 zł Do czasu. Kiedy Maciej Moretti (Lider zespołu Mitch&Mitch) po wielu wielu latach dorwał tę płytę - zakochał się w niej bez pamięci. A już piosenka "Panny mego dziadka" stała się objawieniem. Muzycy postanowili zrobić z tej płyty coś na miarę obecnych czasów. Oczywiście konieczny był do tego Wodecki. Cudownie się czyta o tym, jak Panowie - pomimo różnic - spotkali się gdzieś po środku

Zbigniew Wodecki z muzykami Mitch & Mitch  Materiały Promocyjne Gazeta Wyborcza 
Różni ich wiele. Moretti ma przeszłość punkową, a Wodecki od dziecka występował na scenie w białej koszuli i w spodniach w kancik. Wiekowo dzieli ich całe pokolenie, bo Moretti ma dokładnie tyle lat, ile syn Wodeckiego. 
Spotykają się gdzieś w pół drogi i robią wielką rzecz. Przede wszystkim Zbigniew Wodecki odkrywa w sobie ducha sceny. Ze sztywniaka w garniturku przeistacza się w schowmena, który potrafi zaczarować publiczność. Kiedy pojawia się na imprezie OFF Festival, nikt nie wróży temu koncertowi sukcesu. A tu jest sukces i to jaki!!!
Siedziałam z nosem w książce i palcami na klawiaturze komputera i odkrywałam utwory, jakich do tej pory nie znałam. Ba! Odkrywałam też Wodeckiego, jakiego nie znałam. 
Niestety Wodecki to człowiek, który nie umiał odpocząć. Sam przyznał się, że wakacji to On nie miał od lat. Jechał gdzieś z rodziną i po dwóch dniach już się kręcił i wiercił, już jechał dalej. Nie mieli z nim łatwo... Część pierwsza kończy się smutno...
Druga część to wywiad rzeka Wacława Krupińskiego ze Zbigniewem Wodeckim. Tu jest dużo bardziej prywatnie i intymnie. Artysta opowiada o swoim dzieciństwie o latach młodzieńczych o trudach nauki gry na instrumencie... Sam przyznaje, że skrzypce odkryły się przed nim dopiero w szkole średniej. W podstawówce męczył się z nimi, a one z Nim. Opisuje nam swojej pierwsze wyjazdy z Ewą Demarczyk pierwsze rozterki - grać czy komponować? 
Powiem Wam że teraz - gdybym mogła przeczytać tę książkę jeszcze raz (ale tak, żeby to był mój pierwszy raz) - przeczytałabym ją w odwrotnej kolejności. Najpierw wywiad rzeka, a potem reportaż o przyjaźni Mitchów i Wodeckiego. Wtedy miałabym przed oczami Zbyszka - twórcę, śpiewaka, skrzypka i trębacza - pełnego energii i entuzjazmu. A tak zaczęłam czytać wywiad zaraz po tym, jak się spłakałam, czytając o śmierci tego Wielkiego Człowieka. Reportaż bowiem kończy się wspominkami przyjaciół Wodeckiego o tym, gdzie zastała ich straszna wiadomość o śmierci Wodeckiego. Następna część była więc czytana w cieniu myśli o tym, jak strasznie szkoda, że umarł...
To wspaniała książka. Pełna ciepła i humoru, pełna klimatycznego Krakowa i cudownej sztuki. Pełna Zbyszka Wodeckiego. Nic dodać nic ująć. Powinna utrzymywać się na liście bestsellerów przez długi, długi czas...
Rzadko to robię bo uważam, że podziękowania dla Wydawnictw to w mailach, a nie na forum, ale tym razem zrobię wyjątek. 
Droga Księgarnio "Tania Książka" - dziękuję! 

środa, 31 października 2018

Strrraszna historia. To okropne średniowiecze

Historia to jeden z tych przedmiotów, które kojarzą się raczej z wkuwaniem dat i nazwisk, niż ze zrozumieniem tego, co ukształtowało naszą współczesność. Któż z nas nie pamięta, z czasów szkolnych, długich słupków z datami i przypisanymi do nich wydarzeniami. Nazwiska, wojny, traktaty pokojowe - to wszystko mieszało się w głowach i doprowadzało do szewskiej pasji większość z nas. Ja osobiście zawsze darzyłam historię sympatią. Bazowałam raczej na skojarzeniach niż na wkuwaniu. Gdybym jeszcze miała wówczas pod ręką książki z serii "Strrraszna historia" to już w ogóle nauka byłaby czystą przyjemnością. 
"To okropne średniowiecze" to niepozorna książeczka, która w bardzo śmieszny i przystępny sposób przybliża młodemu czytelnikowi epokę średniowiecza. Rozpoczynając od 410 r., kiedy to Rzymianie opuścili Brytanię, a kończąc na 1492 r. - kiedy to Kolumb odkrywa Amerykę - przemierzamy ciemną epokę średniowiecza. Trochę mnie rozczarowało to, że autor skupił się głównie na Europie Zachodniej, ale z drugiej strony jest to zrozumiałe. Gdyby autor był polskiego (albo choćby słowiańskiego) pochodzenia, mielibyśmy pewnie dużo więcej Mieszków, Piastów i Ruryków. Niestety mamy głównie Francję, Brytanię  i Szkocję. Nie przeszkadza to jednak zbytnio, ponieważ wiele faktów i ciekawostek dotyczyło wszystkich ówczesnych mieszkańców Europy, bez względu na ich miejsce zamieszkania. Ciekawostek książka dostarcza całe mnóstwo, np.  

  • Dorośli nie zajmowali się dziećmi, póki te nie ukończyły 6 roku życia ze względu na zbyt duże ryzyko zgonu. Tylko jedno dziecko na dziesięcioro dożywało dziesiątego roku życia. 
  • Anglosasi wierzyli, że dzieci urodzone w piątek będą nieszczęśliwe, więc je po prostu zabijano zaraz po urodzeniu. 
  • Najlepszym sposobem na kaca jest picie bez nakrycia głowy.
  • Za fałszowanie królewskich monet fałszerzowi przywiązywano rękę do drewnianego klocka, przykładano do przegubu rzeźnicki topór i uderzano weń młotem tak długo, aż odcięta dłoń odpadała. 
  • Płynąc jedną z angielskich rzek, trzeba było uważać, ponieważ co pewien czas, w poprzek rzeki, usytuowano publiczne latryny. Pasażerowie statku obserwowali więc gołe półdupki wystające nad rzeką i musieli uważać, aby nie dostać w głowę bombą. 
Trudno szukać tu wiedzy, która przyda się na egzaminie czy też na maturze. Zapewniam was jednak, że ciekawostek jest tak dużo, i podane są w tak przystępny sposób, że można zadziwić niejednego nauczyciela historii. 
Seria "Straszna historia" zawiera sporo książek, z których każda traktuje o innym temacie. Możemy poczytać o Normanach, o krwawych rewolucjach, odjazdowych jaskiniowcach czy też wrednych Rzymianach. Osobiście miałam w ręku trzy książeczki z tej serii i każda mile mnie zaskoczyła. Sporo ilustracji komiksowego formatu bardzo umila czytanie i nadaje przekazywanej wiedzy taki półżartobliwy charakter.
Podsumowując - naprawdę świetna seria, przekazująca młodym czytelnikom informacje, których na próżno szukać na lekcjach historii. 

poniedziałek, 29 października 2018

Kraina opowieści. Zaklęcie życzeń.

Uwaga - będzie słodko. To absolutnie fantastyczna, genialna, rewelacyjna, niedościgniona i fenomenalna powieść! Wystarczy. Teraz o szczegółach.
Pierwszy tom z serii "Kraina Opowieści", pt. "Zaklęcie życzeń" , jest spełnieniem moich dziecięcych marzeń. Czytając baśnie (różne i wszelakie, bo molem książkowym byłam od zawsze) marzyłam, aby móc wejść do krain, w których dzieje się akcja. Jeżeli jest to niemożliwe, to chociaż niech ktoś napisze o tym książkę. Siedziałam i wyobrażałam sobie "co by było gdyby", lecz najczęściej wyobraźni wystarczało mi do spotkania czy to Kopciuszka, czy Królewny Śnieżki. 
No właśnie. Gdybym dorwała "Zaklęcie życzeń" jako dziecko, to prawdopodobnie zwariowałabym ze szczęścia. Teraz przeczytałam książkę - początkowo z rozrzewnieniem, ale im dalej, tym bardziej rozrzewnienie zamieniało się w zainteresowanie i podziw dla autora. 
Alex i Conner Bailey są bliźniakami. Takimi, co to diametralnie się od siebie różnią, ale jak trzeba, to w ogień za sobą skoczą. Alex jest świetną uczennicą i bardzo rozgarniętą dziewczynką. Conner - wręcz przeciwnie. Zdarza mu się zasnąć w czasie lekcji, co więcej - rzadko kiedy wie, o co nauczycielom chodzi. Nauczyciele jednak patrzą na niego z pobłażaniem połączonym ze współczuciem. Dzieci bowiem straciły w wypadku samochodowym ojca. Babcia z Mamą robią wszystko, aby tęsknota za tatą była jak najmniej dokuczliwa, ale zapełnienie pustki w sercu jest raczej niemożliwe. 
Pewnego dnia Alex otrzymuje od babci, w prezencie urodzinowym, książkę z baśniami. Od tej pory nic już nie będzie takie samo. 
No cóż - koniec końców dzieci... a zresztą taki krótki cytacik:
Alex pobladła i na chwilę przestała oddychać. Odgadła gdzie się znajdują. Nic dziwnego, że tutejsze drzewa wyglądały tak znajomo. Tyle razy w dzieciństwie widywała je na ilustracjach. Książka zabrała ich dokładnie w to miejsce, w którym Alex pragnęła się znaleźć. (...)
- Czy to możliwe? - spytał Conner. - Wiesz, gdzie jesteśmy?
- Myślę, że tak - odparła Alex.
- Gdzie? - drążył jej brat, obawiając się usłyszeć odpowiedź.
- Conner, trafiliśmy do książki - wyjaśniła, ale on nie załapał. - Myślę, że znaleźliśmy się w Krainie Opowieści. 
Dzieciaki trafiają do krainy Baśni, jednak nie są z tego powodu zachwycone. Pragną wrócić do domu, jednak chcąc znaleźć drogę powrotną, muszą wykonać masę niebezpiecznych i tajemniczych zadań. Wśród bohaterów, których spotykają, przewija się Roszpunka, Kopciuszek, czy też Czerwony Kapturek, który jest zupełnie inny niż ten znany nam z popularniej Baśni. Jest czarodziejska fasola, Królewna Śnieżka, trole i zły wilk. Najważniejszą jednak rolę odgrywa Zła Królowa z Królewny Śnieżki. Rozwiana zostaje tajemnica mojego dzieciństwa i czytelnik dowiaduje się, co doprowadziło do tego, że macocha Śnieżki była taka zła. 
To naprawdę wspaniała powieść, w której wydarzenia gonią się nawzajem, a przebieg akcji nie pozwala odetchnąć czytelnikowi ani na chwilę. Taki baśniowy rollercoaster, wiozący nas przez tajemniczą krainę. Już, już czytelnikowi wydaje się, że wszystko wie, a tu ziuuuuuuu... i znowu nic nie wiadomo. Dzieci kilka razy ocierają się o śmierć ale - jak to w baśniach bywa - wychodzą cało z opresji. A już zakończenie - cud, miód i orzeszki. 
Całości dopełnia przepiękne wydanie. Kiedy wzięłam książkę do ręki skojarzyła mi się z Biblią dla dzieci. Zupełnie nie wiem skąd to skojarzenie, ale takie miałam. Grube tomiszcze formatu A5 w twardej okładce, zdobionej złoceniami. W środku bardzo przyjazna czcionka i czarno - białe ilustracje, które są świetnym uzupełnieniem bajkowego klimatu. Dodam, że ilustracje są śliczne i należy ubolewać że jest ich tak niewiele. 


Myślę, że ta powieść to odkrycie na miarę Harrego Pottera. Jeżeli autor utrzyma tak wysoki poziom w kolejnych tomach, to powstanie naprawdę świetna seria i rewelacyjny materiał na film. 
Na zakończenie dodam, że jeżeli zastanawiacie się nad książkowym prezentem dla dziecka, to "Zaklęcie życzeń" nadaje się do tego idealnie. Uwierzcie mi - z taką samą ciekawością pochłonie książkę sześcioletni brzdąc, jak i osiemnastoletnia pannica. Polecam!

piątek, 26 października 2018

Wielka książka o....


Jak rzadko ja - rozchorowałam się okrutnie. Przyplątało się jakieś choróbsko i odplątać się nie chce. Siorbię, kaszlę, leżę i ... czytam. Czasu mam sporo, to korzystam. I to wielki plus tej choroby - czas. Czas, który mogę spożytkować na czytanie książki o wielkim człowieku - Zbigniewie Wodeckim. 
Marzyłam o tej książce, bo uwielbiam gościa. I to wcale nie za pszczółkę Maję, Bacha czy Izoldę. To zna każdy. Uwielbiam go za to, kim był. Za jego poczucie humoru, za radość z życia, za piękną grę na skrzypcach. Wielki człowiek doceniony dopiero u zmierzchu swojego życia. 
Agora SA zrobiła coś wielkiego wydając tę książkę. Dla mnie - przyjemność ogromna. Siedzę pod kocem, w lewej ręce książka, prawa dłoń przy klawiaturze komputera. Bo przecież You Tube to coś wielkiego. Wszystko można znaleźć. Każdy epizod mogę obejrzeć ocenić... uronić łzę. Wzruszyło mnie nagranie z pierwszej płyty, wzruszył mnie czardasz z Mariuszem Patyrą, który jest Guru mojego syna... 
Jeżeli chcecie poznać tę książkę to zapraszam do Taniej Książki. Warto się pochylić. Zresztą posłuchajcie. Piękna piosenka. Prosta. Magiczna.  


A to czardasz grany z p. Mariuszem Patyrą. To jest skrzypcowe mistrzostwo świata. Mój syn potrafi "zawiesić się" przy tym nagraniu na kilka powtórzeń. Dodam że ma 9 lat, a jego gra na skrzypcach ... no cóż, dobrze, że ma dobre wzorce :-)))


poniedziałek, 22 października 2018

Najnudniejsza książka świata

No tak. Zrecenzować książkę, której autorzy za zaletę uznają coś, co przy innych książkach uznawane jest za wadę to naprawdę wyzwanie. Tak! Ciśnie się na usta komentarz, że ta książka jest... rewelacyjnie nudna... po prostu wyjątkowa. I to chyba najlepsze określenie na to, co znajdziemy pomiędzy okładkami "Najnudniejszej książki świata". O jej wyjątkowości świadczy choćby fakt, że w wielu księgarniach znajduje się na liście bestsellerów. Każdy, kto ma ochotę na garść ciekawostek podanych w dość specyficzny sposób powinien sięgnąć po tę książkę. I proszę się nie zrażać! Ta książka jest naprawdę nudna, ale w bardzo ciekawy sposób (jeśli można to tak określić).  
Pierwsze, co należy zrobić to przekartkować - jeśli dacie radę. Moja koleżanka z pracy przekartkowała, pośmiała się, zatrzymała się na niektórych rozdziałach, po czym stwierdziła, że przeczytała. Tak pewnie uczyni większość czytelników, bo niektóre rozdziały wydają się nie do przebrnięcia.  Np. artykuł "O pomiarze intensywności wiercenia się słuchaczy..." Nie dałam rady, ale dodam, że ze śmiechem porzuciłam lekturę tego artykułu. Podobnie było przy studiowaniu rodzajów śniegu, albo rodzaju łyżeczek (no, zgadnijcie, ile rodzajów łyżeczek wymienił autor?*). Śmiałam się ja, śmiała się moja rodzina i każdy, komu pokazywałam tę książkę. 
Są jednak i takie artykuły, które czytałam z wielkim zainteresowaniem, np. o rodzajach kiszonych ogórków, albo o rondach (dodam, że autor jako ciekawostkę podaje, że w mieście Redditch, niedaleko Birmingham w Wielkiej Brytanii, jest ponad 40 rond. Sprawdziłam - w moim rodzinnym Szczecinie jest ich 46!) Wcale nie uśpiły mnie ciekawostki z dziejów snu, czy też rozdział pt. "Jak zagrać walczyka Celebrated Chop". No ale już "O rozwiązaniach mechanicznych stosowanych w kręgielniach" nie dałam rady :-)
Podsumowując - wcale się przy lekturze tej książki nie nudziłam, a przynajmniej podczas lektury większości rozdziałów. Zawiera ona tyle nikomu niepotrzebnych ciekawostek, że  trudno się od niej oderwać. A to, co nie jest ciekawe, jest po prostu śmieszne do bólu brzucha. 
Nie liczcie kochani że przy niej zaśniecie. Zapewniam Was, że będziecie się dobrze bawić wertując ją od początku do końca i z powrotem. Nie jest to bowiem książka, którą się czyta od deski do deski, bo tak rzeczywiście można zasnąć. Tę książkę bowiem otwiera się na chybił trafił, a następnie należy zagłębić się w przedstawionej tematyce i zrobić wszystko aby dobrnąć do końca.  Świetna zabawa dla każdego. 
* autor wymienia 57 rodzajów łyżeczek