środa, 31 marca 2021

Księga dwóch dróg

"Księga dwóch dróg" jest świetna, ale daleko jej do książek Jodie Picoult, które znałam do tej pory. Przyznam się, że wolę tamtą dawną Jodie, która w każdą książkę wplatała wątek sensacyjny, albo chociaż salę sądową, na której toczył się bój - często o wszystko. W "Księdze dwóch dróg" mamy do czynienia ze zwykłą powieścią obyczajową. Wprawdzie piękną, orientalną i jedyną w swoim rodzaju, ale jednak nadal jest to tylko obyczajówka.
Jedna kobieta - dwa życia; a właściwe jedno, ale dzielone na "przed" i "po". Dawn Edelstein "przed" była zdolną studentką, specjalizującą się w odczytywaniu hieroglifów. Te znaczki, wypisane tysiące lat temu na kamieniach, to jej pasja i radość życia. Kiedy trafiła na studia doktoranckie, w jej życiu pojawił się Watt Amstrong - równie genialne dziecko egiptologii. Nietrudno się domyśleć, co będzie dalej. Uczucia skwierczą, akcja przyspiesza i nagle bam! Wskutek tragedii rodzinnej Dawn zmuszona jest rzucić wszystko i wrócić do rodzinnego miasta. Tam zaczyna zupełnie nowe życie jako doula od umierania. Zostaje żoną fizyka kwantowego, Briana oraz matką zakompleksionej Meret. Żyje dalej, choć bardzo trudno jest jej  uwolnić się od demonów przeszłości. Właściwie to nigdy się jej to nie udaje. Jednak – jak to w życiu bywa – jedno wydarzenie uzmysławia jej, że nie tego pragnie, że musi spróbować jeszcze raz…
„Księga dwóch dróg” jest delikatnie zakręcona. Akcja toczy się w trzech wymiarach, przy czym autorka w żaden sposób nie zaznacza, gdzie nas akuratnie fabuła poniesie. Zaczynając czytać kolejny rozdział czytelnik nie wie, w jakim wymiarze czasowym się znajdzie. Trochę to było irytujące, bo często mijało kilka akapitów zanim moja dezorientacja zastępowana była zrozumieniem.
Powieść czyta się szybko, choć przyznam, że naszpikowana jest wiedzą – zarówno taką materialną jak i duchową i mitologiczną. Pomijając wiedzę o starożytnym Egipcie, (której jest bardzo dużo i jest arcyciekawa) dowiemy się również sporo o irlandzkich przesądach, fizyce kwantowej i teorii lustrzanego wszechświata. Poznamy również szczegóły zaburzeń psychologicznych występujących u nastolatek i - chyba najważniejsze – dowiemy się, czym zajmuje się doula od umierania.
Ten ostatni element zszokował mnie trochę i długo musiałam się oswajać z takim podejściem do tematu śmierci. Przecież to nic dziwnego, że istnieje zawód, który pomaga umierającym przejść na drugą stronę. Otóż miałam z tym problem – a właściwe nie tyle z zawodem, ile z przedstawionym w książce podejściem do śmierci. Sama się sobie dziwiłam, że tak trudno mi przejść nad tą profesją do porządku dziennego.
Niewątpliwie to piękna książka. Judie Picoult to prawdziwa oratorka i jakikolwiek temat weźmie pod swoje pióro pewne jest, że zrobi z niego małe dzieło sztuki. Z tematem umierania też sobie świetnie poradziła i niewątpliwie oswoiła z nim czytelnika. Śmierć jest w książce wszechobecna. Bo czymże zajmuje się egiptologia, jak nie badaniem zjawiska śmierci? Mumie, sarkofagi, badanie śladów sprzed tysięcy lat... Cóż innego przychodzi do głowy, jak nie badania nad umieraniem?
Podsumowując – „Księga dwóch dróg” to bardzo dobra powieść obyczajowa, ale tęsknię za pazurem, z którego kiedyś słynęła Jodie Picoult. Tu nie ma tego ognia, jest za to szokujące podejście do tematu przejścia na drugą stronę życia. Warto, choć nie nastawiajcie się na fajerwerki.

wtorek, 30 marca 2021

Odruch

„Odruch” jest książką bardzo przejmującą. To tak, jakby zajrzeć człowiekowi do tej części głowy, w której gromadzone są emocje i zamieszać tam wielką drewniana łyżką. Książka aż od nich kipi i - co należy podkreślić - nie zawsze są to emocje pozytywne. Błędem jest jednak nazywanie tej powieści thrillerem psychologicznym. Raczej nazwałabym ją dramatem. Bo to jest dramat samotnej kobiety, która miała wszystko, a została z niczym.
Blythe poznajemy jako młodą, szczęśliwą mężatkę. Wraz z mężem prowadzą udane życie, a do szczęścia brakuje im jedynie dziecka. Kiedy na świecie pojawia się córeczka Blythe ze zdumieniem zauważa, że macierzyństwo nie jest tak różowe jak sobie wyobrażała. Maleństwo absolutnie nie wzbudziło w niej matczynych uczuć. Co więcej - kobieta ma wrażenie, że dziewczynka z całego serca jej nienawidzi. Od słowa do słowa, od gestu do gestu - uczucia pomiędzy matką a córką gęstnieją i potęgują złe emocje, rodząc całą masę podejrzeń i złych wydarzeń. Początkowo uważałam, że Blythe przesadza, ale jedno tragiczne wydarzenie spowodowało, że spojrzałam na ten duet z zupełnie innej strony. Czy to możliwe, że podejrzenia Blythe są prawdziwe? Niestety kobieta zostaje ze swoimi podejrzeniami zupełnie sama, a czytelnikowi pozostaje towarzyszyć jej w samotnej podróży przez życie.
Piekielnie poruszająca książka. Autorka wpuszcza nas do świata emocji, które powodują, że w każdym bohaterze widzimy zagrożenie, w każdym upatrujemy kłamcy. Dziecko podejrzewamy o zbrodnię, męża o zdradę, a przypadkowego przechodnia o całą resztę grzechów i przewinień. Tylko Blythe pozostaje czysta. Ale czy słusznie? Przyznam się, że do końca powieści miałam przeczucie, że wszytko okaże się inne niż na pierwszy rzut oka. Jakże się myliłam… a może wcale nie?
„Odruch” to opowieść o tym, że nie każdy musi być kochającym rodzicem. Życie jest bogate, a ludzki mózg nie do końca okiełznany, dlatego też trudno oceniać bohaterów powieści. Narracja w książce poprowadzona jest tak, aby pomału odkrywać powody zachowania Blythe. Poznając jej wątpliwości i tragiczne wybory powoli odkrywany również historię innej kobiety z jej życia i zaczynamy rozumieć, że Blythe właściwie nigdy nie miała prawdziwego wzorca kochającej matki. To na pewno miało wpływ na wydarzenia, których jesteśmy świadkami.
Książka jest mroczna. W trakcie lektury ciągle czułam podskórny lęk, cały czas towarzyszył mi niepokój, którego przyczyn nie potrafiłam zlokalizować. Może to kwestia tego, że macierzyństwo najczęściej pokazywane jest w różowych barwach a tu mamy do czynienia z narracją zgoła odmienną. Przerażające są podejrzenia matki, a jeszcze bardziej przerażające jest zachowanie córki. Najbardziej jednak przerażające jest zakończenie. Trudno to opisać - po prostu musicie przeczytać.

niedziela, 14 marca 2021

Stary kuferek

Na „Stary Kuferek” czekałam z niecierpliwością. To ostatni tom serii „Dwieście wiosen”, a ponieważ wcześniejsze tomy przeczytałam z wielką przyjemnością wiedziałam, że ten również przyniesie mi spora dawkę radości. I tak też się stało, chociaż przyznam, że oprócz radości nie obyło się bez wzruszeń.
Zacznę od „wady” – choć przy tak rozbudowanej sadze trudno to nazwać wadą. Otóż od poprzedniego tomu minął już jakiś czas i – pomimo przepięknego spisu osób występujących w książce – musiałam sięgnąć do „Aksamitki” i przypomnieć sobie wydarzenia. Nie sposób, po ponad roku pamiętać, kto, z kim i dlaczego. Na szczęście „Aksamitka”, jako jedna z ukochanych książek drzemała sobie spokojnie w czytniku i przewertowanie jej zajęło mi dosłownie 20 minut. Po odświeżeniu pamięci czytanie „Starego Kuferka” było cudowne. Ciepłe, wzruszające i takie jak zawsze u pani Jeromin Gałuszki – trafiające w sam środek serca.
W ostatnim tomie Sagi poznajemy losy najmłodszych przedstawicieli rodów zamieszkujących w Osadzie. Właściwie to nie tak. Większość z nich rozjechała się po świecie i do Osady wracają tylko na chwilkę. Te chwilki właśnie składają się na powieść, niczym puzzle na obrazek. Na szczęście Adela Konarska – choć bardzo wiekowa – nie narzeka na brak sił i pomysłów na życie. Trwa w Osadzie i wspomaga każdego, kto jej pomocy potrzebuje. Najbardziej martwi się o wnuczkę Matyldę, która jakoś tak pogubiła się w życiu. Sama tez potrzebuje pomocy – choć może tego nie zauważa. W związku z planami budowy zbiornika retencyjnego Osadzie grozi zalanie, a mieszkańcom wysiedlenie z ukochanej doliny. Adela jednak – z właściwą sobie prostotą – wierzy, że jakoś to będzie.
Nie będę więcej opisywać fabuły, bo najważniejsze są te słowa powieści, których nie da się opisać. Książka tryska humorem, a czytelnik co i rusz pokłada się ze śmiechu czytając dialogi bliźniaczek albo obserwując realizację różnych „cudacznych pomysłów” damskiej części rodu. Są też wzruszające chwile. Kiedy młody Bartek postanawia odbudować karczmę i wpada na pomysł ozdobienia ścian starymi zdjęciami… Oglądając je nasze bohaterki wzruszyły się niezmiernie...a ja razem z nimi.
Książka stanowi piękne, ciepłe i wzruszające zakończenie historii. Trwająca dwa stulecia wspólna podróż przez historię rodu Konarskich i Bogdanowiczów w końcu znalazła swój finał. Cała ta powieść już od pierwszych kartek zmierza do finału. Czuć w niej między słowami, że coś się zaraz skończy, że więcej po prostu nie będzie. Trudo się więc nie wzruszać, zwłaszcza, gdy każdy kolejny tom sagi był lepszy od poprzedniego.. każdy ukochany i traktowany jako perełka babskiej części biblioteczki.
Szkoda, że to już koniec. Mam nadzieję, że autorka zaraz popełni kolejną kilkutomową powieść, a wydawnictwo Prószyński wyda ją równie pięknie jak sagę „200 wiosen”.

piątek, 12 marca 2021

Wampir z Warszawy

Tadeusz Ołdak – to nazwisko niewątpliwie zapadło w pamięć warszawiaków zamieszkujących stolicę zaraz po wojnie. Nie bez przyczyny historia tego człowieka, spisana przez Jarosława Molendę, nosi tytuł "Wampir z Warszawy". Bohater książki siał postrach w powojennej stolicy, a był też czas, kiedy jego nazwisko nie schodziło z ust mieszkańców i z pierwszych stron gazet.
Co o nim wiemy? Do 1950 r. był zwykłym Panem Tadeuszem. Przeciętnym mężczyzną który – jak wielu innych - był mężem, ojcem i przykładnym mieszkańcem Warszawy. W pewnym momencie coś się jednak zmieniło. W ciepłą, kwietniową noc zgwałcił i zabił przypadkową kobietę. Rano przechodnie, którzy znaleźli zwłoki, zawiadomili Milicję. Od tego momentu rozpoczął się wyścig organów ścigania z brutalnym mordercą, w jakiego przemienił się Tadeusz Ołdak.
Książka początkowo zaskoczyła mnie swoją dokładnością. Mnóstwo tu zdjęć, dokumentów i innych materiałów źródłowych, dzięki czemu czytelnik ma wrażenie, że ma przed sobą akta sprawy. Oczywiście autor przedstawia wydarzenia językiem beletrystyki, co również uważam za plus. Dzięki temu książka nie jest suchym dokumentem. Mamy tu emocje, tak obce dokumentom, i to całkiem sporo. Co więcej, mamy obraz przedwojennej stolicy, która – dzięki barwnemu językowi autora – staje się jedynym w swoim rodzaju tłem dla przedstawianych wydarzeń. Wszystko jest w kolorze sepii, a lektura przypomina wyprawę w przeszłość.
Wracając do samej historii Tadeusza Ołdaka przyznam, że cierpła mi skóra czytając o wyczynach tego człowieka. To niesamowite, ile zła można dokonać podczas 60 wiosennych dni. Tyle właśnie zajęło Milicji ujęcie zbrodniarza. Jego życiorys wystarczyłby na kilkuodcinkowy serial kryminalny.

Pozostaje nam cieszyć się, że znamy Pana Ołdaka jedynie z kart tej książki.

czwartek, 11 marca 2021

Skrawek pola

„Skrawek pola” urzekł mnie prostotą. Takim pierwotnym pięknem. To wspaniała historia o tym, jak żyli ludzie sto lat temu; bez pośpiechu w rytm przyrody i w zgodzie z naturalnym rytmem pór roku. Wiosna, lato, jesień, zima – całe życie wsi podporządkowane jest temu rytmowi. Zmagania z codziennością, zupełnie inną niż dzisiaj, przeplatane są małymi radościami. Dzieci się rodzą, starsi umierają, młodzi kochają… wszystko pod dyktando tej najpotężniejszej mocy, jaką jest przyroda.
Żeby nie było – to nie jest książka nudna. Powiem więcej - jest fascynująca zwłaszcza, jeżeli zestawię ją z poprzednią moją lekturą. Ale po kolei.
W kwietniu 1904 r. nie ma Polski ale mieszkańców Tyczyna niewiele to obchodzi, Dla nich najważniejsze jest obsianie pola, sianokosy i robienie zapasów na zimę tak, aby przednówek nie zaskoczył i nie przycisnął mieszkańców głodem. Mieszkańcy wsi korzystają z tego, że jeden z chłopaków gra na skrzypcach i urządzają potańcówkę, podczas której poznajemy mieszkańców wsi. Prym wiodą dziewczęta – młoda, śliczna i bardzo biedna Anielka Połaj i jej przyjaciółka Agata Lipczewska. Jest jeszcze Marianna, siostra Anielki, która ze względu na brzydotę wie, że zostanie starą panną. Połajowie to biedna rodzina i bez posagu dziewczyna nie ma szans na zamążpójście. Bieda zagląda zresztą do wszystkich rodzin. Adamczuki, Lipczewscy Pomiechowscy… bogatsi są właściwe tylko Hubowie, ale ich bogactwa starcza na tyle, żeby nie głodować na przednówku. Na tle tej biednej wsi majątek ziemski Kornelowiczów wydaje się czymś cudownym. Nic bardziej mylnego. Tam są pieniądze, tylko miłości brak, co odbija się głównie na córce Kornelewiczów, Zosi. I tak plotą się losy biednej Anielki Połaj, Agaty Lipczewskiej (trochę bogatszej, bo to córka karczmarza) i Zosi Kornelewicz. I co się okazuje? Że pieniądze szczęścia nie dają, choć bez nich bardzo trudno żyć.
Rewelacyjnie wypada „Skrawek Pola” w zestawieniu z ostatnią książką, którą czytałam - Sagą „Wiek miłości, wiek nienawiści”. Obie powieści opisują te same czasy, ale z zupełnie innej strony Pan Ostojański (nestor rodu, którego losy opowiada Saga) jest właścicielem ogromnego majątku ziemskiego, w skład którego wchodzą pałac, gorzelnia i stadnina. Wychowuje dzieci w patriotyzmie i dba o swoich chłopów. Losy tej rodziny to głównie zmagania z zaborcą, to walka o Polskę. „Skrawek pola” pokazuje, że gdy Ostojańscy walczyli o Polskę, mieszkańcy wsi walczyli o przetrwanie. Te same zdarzenia, te same wielkie nazwiska (np. Piłsudski) a jakże inne podejście do życia!
Przepiękna powieść, utkana z emocji i słów, jak kawałek płótna na koszulę. Akcja toczy się niespiesznie i wyjątkowo ciepło. Powiem wręcz, że na początku ten spokój mnie trochę drażnił, zanim zaczęłam się nim delektować. Ale kiedy zrozumiałam, że na tym właśnie polega urok tej powieści, przepadłam. Wydarzeń jest sporo – niechciane dziecko, wyjazd za ocean za chlebem, wojna… często chichot losu pokrzyżował niejedne plany bohaterów i doprowadził ich do rozpaczy. Jest zabójstwo, rozpacz po utracie bliskich, jest wesele i kłamstwo, które bohaterki zaniosą do grobu, ponieważ jego ujawnienie skrzywdzi zbyt wiele osób. Mamy złe i dobre charaktery – jak to w życiu bywa – wszystkie jednak świetnie skrojone. Nie ma tu postaci zbędnej. Ludzie i zdarzenia uzupełniają się i przeplatają tworząc piękną makramę, utkaną z losów bohaterów, którym przyszło żyć mając za żywiciela jedynie skrawek pola.