poniedziałek, 15 grudnia 2014

Dwie kochanki

Rozpisywać się nie będę, bo nie lubię pisać o książkach, które mi się nie podobały. A z książką "Dwie kochanki " tak właśnie jest. Nie mogę powiedzieć, że to zła książka, bo tak nie jest. Ta książka po prostu nie trafiła w mój gust. Jest taka... kwadratowa  i smutna. Dobra, przyznam się - nie doczytałam do końca. Po prostu smutno mi się robiło kiedy miałam dalej czytać. 
Opis pożyczyłam sobie ze strony Wydawnictwa "Prószyński i s-ka" ponieważ - moim zdaniem - to książka o smutkach pisarza Marcina. Zdaniem Wydawnictwa, które niewątpliwie jest bardziej obiektywne niż ja: 
"Ostatnie lata XX wieku, Prowansja. Pisarz Marcin Cichy zmuszony jest dokonać obrachunku z własnym życiem. Podążając śladami tragicznie zmarłej Maryli-Miriam, swej niegdysiejszej kochanki, próbuje równocześnie odnaleźć swoją ścieżkę, którą przed laty zagubił gdzieś między Nowym Sączem, Krakowem i Paryżem. Związek z Agatą, nową kobietą jego życia, rozbudza w nim zarówno nowe nadzieje, jak i stare niepokoje. Oboje muszą stawić czoło przeszłości".
To nie jest łatwa książka. Wszystko jest poplątane, przeszłość z teraźniejszością, przeszłość z przyszłością. Po prostu zabrakło mi siły. Nie ukrywam, że gdzieś w połowie książki zajrzałam do recenzji publikowanych na stronie "Lubimy czytać' i ucieszyłam się, że nie jestem sama w swojej opinii. To jest po prostu wymagająca książka, która nie trafiła w moim czytniku w swój czas. Pewnie do niej wrócę... za jakiś czas. 

środa, 10 grudnia 2014

Przerwana podróż

Dla takich książek warto jest szukać. To właśnie takie perełki powodują, że człowiek na widok polskiej literatury zastanawia się, co go w tej podróży spotka. Nie ukrywam - bardzo, bardzo lubię prozę polską i choć zdarza mi się wkładać nos w powieść, która mi się nie podoba (teraz czytam taką, o czym w następnym poście) to nie zniechęcam się i szukam dalej. A jak już znajdę... 
Sześć osób - Antonina, Monika, Zofia, Jacek, Michał i Szczepan. Każdy żyje po swojemu, ma swoje sprawy i swoje problemy. Los prowadzi ich jednak do wspólnego punktu, którym jest przystanek autobusowy. Przez niefortunny zbieg zdarzeń, pech i brak odpowiedzialności dwójki ludzi, życie całej szóstki zmienia sie diametralnie. Każdy z nich traci wiele; dwójka nawet wszystko. Co dalej? Jak poradzić sobie z odmiennością losu, czymś co zaskoczyło, położyło się cieniem na całym życiu i niestety, jest niezmienne? 
Powieść jest ciekawie zbudowana. Pierwsza część to ruchome obrazy. Każdy z bohaterów pokazany jest w pewnej rzeczywistości;  ot żyje, ma codzienne problemy, radości i smutki. Wszystkich ich łączy jedno - wszyscy niezmiennie kierują się ku jednej chwili - tragicznej chwili, która w pewien wtorkowy poranek zaskakuje ich na przystanku linii nr 9. Druga część powieści skupia się głównie na Antoninie. To ona jest języczkiem uwagi, wkoło niej toczą się losy pozostałych bohaterów. To ona jest głównym przesłaniem książki - czyń dobro, a ono kiedyś do Ciebie wróci. Antonina przeżywa rozterki i płacze nad swoim losem (choć szczerze mówiąc chyba nie ma nad czym płakać). 
Sam moment wypadku, przyczyna wszystkiego, w książce jest właściwie pominięty. Jego opis zajmuje może pół strony i naprawdę nie przyciąga uwagi czytelnika. Ważne są konsekwencje a nie sama przyczyna. 
"Przerwana podróż" to niebanalna powieść. Pokazuje nam, że należy się cieszyć z tego co mamy bo może się zdarzyć, że w jednym ułamku sekundy stracimy wszystko. Pokazuje nam jak ważne są pojedyncze chwile, i że każda iskierka radości jest skarbem godnym przechowywania w naszych sercach. To powieść o życiu, o przemijaniu i o małych radościach. Ludzie kłócą się o drobiazgi, przywiązują wagę do błahostek, robią innym ludziom z życia piekło, a tu "pyk" i już po wszystkim. Także cieszmy się z tego co mamy i żyjmy tak jakby każdy dzień miał być tym ostatnim...  

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Przypadki Pani Eustaszyny

Książki Marii Ulatowskiej niezmiennie napełniają mnie optymizmem i chęcią do życia. Uskrzydlają, rozśmieszają i sprawiają, że świat staje się bardziej kolorowy. Seria książek o Sosnówce naprawdę mnie urzekła. "Autorka" również miała charakterek (choć troszkę inny niż Sosnówka). "Przypadków Pani Eustaszyny" trochę się bałam. Bo i cóż można napisać ciekawego o życiu osiemdziesięcioletniej staruszki? Tak się zbierałam, zbierałam, krążyłam i krążyłam dookoła ślicznej okładki.... Dobra, raz kozie śmierć!
Tytułowa Eustaszyna jest kobietą delikatnie rzecz ujmując - nietuzinkową. Dziarska staruszka, która ma cały świat u swych stóp i zdaje sobie sprawę ze swoich możliwości. Odwagą, humorem i sprytem pokonuje najtrudniejsze przeszkody, jakie na drodze jej i najbliższych osób kładzie los. Nie przyjmuje do wiadomości kolejek do lekarzy specjalistów i przy pomocy pani minister zdrowia uzdrawia polską służbę zdrowia (szkoda że uzdrowienie dotyczy jedynie kardiologa dla męża bohaterki). Jest opiekunką i duchowym przewodnikiem dla bratanicy Marcelinki. Organizuje jej życie, męża i rodzinę, a czyni to z taką swobodą i wdziękiem, że nawet ja - zagorzała przeciwniczka organizowania komuś życia na siłę - uśmiałam się do łez. Najbardziej jednak ubawiła mnie historyjka o tym, jak to dwie staruszki udały sie do centrum handlowego. Zderzenie dwóch światów i odmiennie różnych systemów wartości rozłożyło mnie całkowicie. 
"Przypadki Pani Eustaszyny"  są takim lekiem na handrę. Powieść całkowicie niepoważna i zabawna, miejscami wzruszająca, miejscami rozczulająca - naprawdę koi nerwy i przenosi w błogi stan życiowego rozleniwienia. Tylko potem powrót jest dość trudny.  

niedziela, 23 listopada 2014

Więzy krwi

Kryminał. Mroczny, krwawy (ale tylko troszkę), trup się ściele - prawdziwy kryminał. No tak. Problem tylko w tym, że ja lubię zgadywać, kto zabił, a tu od razu wiadomo kto. Wiadomo nawet jak. Z powyższego opisu należy więc usunąć słowo kryminał i, pomimo tego, co wydawca pisze na okładce ksiażki, zastąpić je określeniem "psychologiczna powieść sensacyjna". A może nie... może właśnie psychologiczny kryminał... Nie wiem. Czy mi się podobało? Też nie wiem. 
W pewien deszczowy wieczór Torri Connelly w zakrawionym szlafroku wpadła do domu swojego sąsiada. Z płaczem poinformowała go, że wraz z mężem zostali napadnięci we własnym domu. Mąż został zastrzelony, a Torri udało się uciec. Wprawdzie została postrzelona, na szczęście przeżyła. Szybko okazuje się, że wersja Torri nie do końca odpowiada prawdzie. Mąż rzeczywiście został zastrzelony, jednak nie przez obcego napastnika, a właśnie przez Torri, która po dokonaniu morderstwa, szukając dla siebie alibi sama postrzeliła się w nogę. Krok po kroku, strona po stronie, czytelnik odkrywa mroczną prawdę o Torri. Autor robi ze swojej bohaterki prawdziwe czarne indywiduum. Aż dziw, że Policja do tej pory przymykała oczy na jej poczynania. Do tego wszystkiego okazuje się, że Torri ma siostrę bliźniaczkę Laine. Kobieta przerysowana jest zupełnie w drugą stronę. Naiwna i nieporadna, ciągle pozostaje w cieniu swojej niedobrej siostry. Kiedy Torri robi coś złego, Laine udaje, że tego nie widzi. No niestety - nie kupuję tego. 
Pomimo powyższych uwag należy wyraźnie powiedzieć, że pomysł na powieść autor miał naprawdę dobry. Główna bohaterka - prawdziwa femme fatale - robi wkoło siębie sporo zamieszania. Jest bardzo pewna siebie i nie przyjmuje do wiadomości, że jej pomysły mogą się nie powieść. Gdyby tylko autor nie przerysował pozostałych bohaterów byłoby pikuś. Niestety - wszyscy pozostali są wykreowani na ślepych półgłówków, którzy w ogóle nie zauważają, co się dzieje dookoła nich. Jedna Torri jest w stanie zabić pół miasta i nikt tego nie zauważy. Autorowi chyba zabrakło pomysłu na bohaterów przeciwstawnych Torri. Jej siła i pewność siebie wymknęła się spod kontroli. Jak z tego wybrnął? Spłaszczył pozostałych bohaterów zabierając z tortu wisienkę... i krem też. Został suchy biszkopt. 

piątek, 14 listopada 2014

Jimek - Prologue i szczecińska filharmonia


Wybraliśmy się całą rodziną do filharmonii. Ta w naszym mieście od samego początku budzi kontrowersje. Kiedy powstawała, wielu Szczecinian twierdziło; "Stawiają w centrum miasta barak". Projekt rodził same niepochlebne komentarze. na szczęście nikt z twórców się nie zraził i pomimo krytyki filharmonia rosła i piękniała. Kiedy już powstała, wiadomo było, że jest sukcesem. Posypały się nagrody, a tym, którzy do tej pory krytykowali, nagle lukier zaczął się z ust wylewać. A co tam! Grunt, że Szczecin ma coś, czym może się naprawde pchwalić. 

Zapraszam do środka!





niedziela, 9 listopada 2014

Już czas

Słonie, słoniątka, słoniki... są po prostu wszędzie i to właśnie one nadają powieści "Już czas" niepowtarzalny, uroczy klimat. Do powieści przyciągnęło mnie nazwisko bardzo popularnej autorki. Któż nie zna Jodi Picoult? Jej książki zalewają cały świat, a filmy kręcone na ich podstawie biją rekordy popularności. Niestety mam wrażenie, że sama autorka pomału zaczyna się wypalać. Powieść "Już czas" byłaby tego kolejnym dowodem, gdyby nie słonie!
Jenna jest sympatyczną nastolatką wychowywaną przez babcię. Kiedy dziewczynka była mała jej matka zniknęła bez śladu. Poszukiwania prowadzone metodami tradycyjnymi nie dały żadnego rezultatu. Jenna obsesyjnie próbuje znaleźć choćby najmniejszy skrawek informacji o matce. Wie tylko tyle, że przed wielu laty Mama wraz z mężem prowadziła rezerwat słoni. Nieszczęścia zaczęły się od znalezienia na terenie rezerwatu martwego ciała jednej z pracownic. Tuż obok leżała matka Jenny; nieprzytomna i zraniona, ale jednak żywa. Po przewiezieniu do szpitala kobieta odzyskuje przytomność i... znika bez śladu. Ojciec Jenny początkowo walczy z codziennością, jednak szybko poddaje się wskutek czego ląduje w klinice psychiatrycznej. Dziewczynka właściwie zostaje sama. Posiada jedynie pamiętnik Mamy i jej szal - piękny, niebieski, jedwabny szal... 
Gdyby autorka pozostała przy (przepraszam za określenie) ludzkim wątku, to książka byłaby jedynie dobra. Daleko jej do najlepszych powieści Picoult, które zaskakują poruszanymi problemami. Większość z nich to tykające bomby poruszające najtrudniejsze tematy. Łączy je jedno - zimne spojrzenie autorki na problem i gorące emocje czytelnika po przeczytaniu całości. Tu jest inaczej. Tu autorka zadziwia mistycyzmem zahaczającym o okultyzm. Picoult porusza zupełnie inne struny niż dotychczas. Nie ma tu palącego problemu społecznego, jest natomiast świat, którego nie znamy i który napawa większość ludzi lękiem. 
No tak. Ale to co mnie najbardziej urzekło w tej powieści to słonie. Ich świat, ich emocje, ich mądrość i empatia. Powieść czyta się chwilami jak beletrystyczną książkę przyrodniczą. (ciekawe czy takie są?) To książka, której bohaterami są słonie. Poznajemy ich życie, emocje, płaczemy razem z nimi nad martwym słoniątkiem, wściekamy się, kiedy człowiek robi im krzywdę i śmiejemy się radośnie, kiedy kończy się pora sucha i można się dowolnie taplać w wodzie. Nie mogłam się oderwać od tych opowieści. Jeżeli psychika słoni i ich życie jest choć w połowie tak barwne jak to opisuje Picoult w swojej książce, to ja chcę być hodowcą słoni! 
I jeszcze jedno - zakończenie powieści powala na kolana. Schemat znany z wielu filmów, a jednak mimo to - powala. Dlatego też powieść przeczytałam dwa razy. Kiedy już dowiedziałam się o co chodzi  (trudno pisać tak, aby nie zdradzić o co chodzi :-)) byłam ciekawa, czy autorka nie popełniła w którymś momencie powieści błędu i nie stworzyła scen niepasujących do zakończenia. I powiem Wam, że drugi raz był niesamowity. To po prostu druga powieść czytana jakby w okularach. Niesamowite wrażenia. 

czwartek, 6 listopada 2014

Więcej czerwieni

Jakiś czas temu w moje ręce wpadła książka o niewinnym tytule "Motylek". Książka okazała się krwistym kryminałem z ciekawą zagadką i zaskakującym zakończeniem. Akcja powieści została umiejscowiona w małym Lipowie, co oznacza, że krąg bohaterów był dość zawężony. Plusem takiej sytuacji jest to, że powiązania i zależności między bohaterami są bardzo wyraźne, a co za tym idzie - autor może je dość mocno skomplikować. Niewątpliwie wymaga to sporych umiejętności żonglowania emocjami. Z drugiej strony konieczna jest duża dawka dyscypliny, aby pamiętać o tym co działo się wcześniej i zachować logiczną i spójną całość historii. Po zamknięciu "Motylka" uznałam, że jeżeli to był debiut Pani Pużyńskiej i jeżeli przy kolejnych książkach rozwinie Ona skrzydła swoich umiejętności to może się okazać, że kolejna powieść to będzie niezła bomba... Poczekałam, poczekałam i doczekałam się. Rzeczywiście "Więcej czerwieni" spełniło moje oczekiwania. 
Wracamy do Lipowa. Tym razem zamiast zimy mamy pełnię lata. Przesympatyczny i lekko zakompleksiony policjant Daniel Podgórski (znany czytelnikowi z poprzedniej części) jest szczęśliwy u boku pięknej Weroniki. Przy jeziorze chmara wczasowiczów, pachnie zboże, słoneczko swieci - sielanka. Niestety sielankę tę przerywa znalezienie zwłok dwóch młodych kobiet. Ofiary, pieszczotliwie zwane Kózką i Śmieszką, zostały zamordowane, a następnie dotkliwie okaleczone. Okoliczności śmierci  dziewczyn są bardzo niejasne, pytania i wątpliwości mnożą się w zastraszającym tempie. W celu wyjaśnienia morderstw utworzony zostaje zespół ze znaną z "Motylka" sławetną Klementyną Kopp na czele. Na pierwszy rzut oka zgorzkniała i zdziwaczała stara panna swoim współpracownikom daje się nieźle we znaki. Okoliczności towarzyszące tragicznym wydarzeniom prowadzą do przypuszczeń, że nasi bohaterowie mają do czynienia z seryjnym mordercą. Każdy trop budzi coraz więcej wątpliwości, każda wskazówka prowadzi na manowce... Co więcej - dochodzi do kolejnych morderstw. No nie jest łatwo.
"Więcej czerwieni" urzeka ilością wątków, różnorodnością bohaterów i mistrzowskim wątkiem kryminalnym.  Intryga zachwyca złożonością,  a jednocześnie prostotą. Autorka z jednej strony podaje rozwiązanie na tacy - kiedy już wiemy kto, zadajemy sobie pytanie, jak mogliśmy na to nie wpaść wcześniej. Problem leży w tym, że autorka podaje nam rozwiązanie mocno rozszczepione na cząstki i poskładanie ich w jedną całość wcale nie jest łatwe. Niemniej jednak urzekło mnie to, w jaki sposób czytelnik prowadzony jest ze swoimi podejrzeniami od jednego bohatera do kolejnego i nic nie znajduje. A rozwiązanie jest tak blisko....
"Woęcej czerwieni" jest powieścią, którą po prostu dobrze się czyta. Wciąga czytelnika tak, że powiedzenie "zapomnieć się w lekturze" nabiera zupełnie odmiennego znaczenia... 

wtorek, 21 października 2014

Gdy się znajduje przyjaciela



Niesamowita piosenka. Gosia - dla Ciebie :-) Zwłaszcza o sms-ach z końca świata!

poniedziałek, 20 października 2014

Słowotwórstwo Młodszego :-)))

Jedziemy samochodem. Droga przed nami długa, więc zabawy z dzieciakami niezbędne. Jedną z popularnych jest zabawa w wymyślanie słów zaczynających się na literę, na którą kończy się slowo poprzednie. Niby proste: lampa, abażur, rower, róg... Problem powstaje wówczas, gdy słowa mają pochodzić z jednej kategorii, np rośliny, albo zwierzęta....
Wracając do podróży - wymiana zdań była następująca:
Basia: Dobra to teraz zwierzęta.
Marek: dobra ja zaczynam: Zebra!
B. Aligator!
M: Robak!
B: Koń!
M: (po chwili zastanowienia) chyba nie ma... dobra! Mam! NIOSOROŻEC! 

Bogowie

Religa to człowiek legenda, każdy się z tym zgodzi. Nie wątpię jednak, że początki były trudne. Przecież porwał się z motyką na słońce. Przeszczep serca? Nonsens! Jak można!
Film "Bogowie" jest oparty na faktach. Ukazuje, jak wielką walkę stoczył Religa, aby przeszczep serca został uznany za sukces. Religa niewątpliwie był człowiekiem mega zakręconym. Dla niego nie było przeszkód. Walczył tak długo, aż dopiął swego. Nie patyczkował się, dążył do celu bez oglądania się za siebie. Był charyzmatycznym wizjonerem, który swoim entuzjazmem zarażał wszystkich dookoła. Jego współpracownicy byli mu całkowicie oddani. Dbali o niego, pomagali mu i byli z nim zawsze i wszędzie pomimo tego że zwrot "zwalniam cię" był codziennością. Bliski współpracownik Andrzej Bochenek w wywiadzie wspominał jak to podczas jednej operacji "... mówię, że nie powinniśmy już pacjenta operować. Religa krzyczy że mnie zwalnia, ale za dziesięć minut zatrudnia ponownie."
W filmie mistrzem drugiego planu są czasy, w których Relidze przyszło zmagać się z całym światem. Zapyziały PRL nie pozwalający rozwinąć skrzydeł. Brakowało pieniędzy na wszystko, brakowało pasji i zaangażowania. Współpracowanik Religi opowiada: "W zabrzańskim Szpitalu Miejskim przy ul. Skłodowskiej-Curie, w którym zaczynałem pracę, w salach leżało po 13, a nawet 15 pacjentów. Mieliśmy stare aparaty do znieczulania i ani jednego monitora. O sprzęcie jednorazowego użytku mogliśmy pomarzyć. Gdy opowiadam dzisiaj studentom, że kupowaliśmy specjalny sprzęt do prania rękawiczek chirurgicznych, nie chcą mi wierzyć. Zatrudnialiśmy też dwie osoby tylko po to, by zaklejały w rękawicach dziury" Film świetnie oddaje klimat tamtej epoki. Nawet koc, którym żona przykrywa śpiącego Relgę to koc z mojego dzieciństwa. Innych po prostu nie było.
Sukces filmu to przede wszystkim główny bohater. A główny bohater to Tomasz Kot. Mistrzostwo świata! Wspiął się na wyżyny swojego talentu, co do ktorego nikt chyba nie ma wątpliwości. W Jego wykonaniu Religa to po prostu Religa; lekko przygarbiony, z nieodłącznym papierosem w ustach i z przymrużonymi oczami. Nawet uśmiech jest taki własnie, jak powinien być. 
Film piękny, wzruszający, chwilami śmieszny, chwilami tragiczny. Film, który po prostu trzeba zobaczyć. 


poniedziałek, 13 października 2014

Róża

Straszny film, choć rzeczywiście artystycznie - wielkie dzieło. Ale fabuła przerażająca. Wszystko takie wprost, bez żadnej cenzury. Brak kolorów, ciężka muzyka, ludzie ciągle smutni i przerażeni. Kiedy jest już trochę lepiej, spadają z hukiem jeszcze niżej niż byli poprzednio. 
Lato 1945 roku, tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej. Tadeusz, polski żołnierz, któremu wojna zabrała wszystko i niczego nie oszczędziła, dociera na Mazury, na ziemie, które przed wojną należały do Niemiec, a po wojnie zostały przyznane Polsce. Odnajduje wdowę po niemieckim żołnierzu, którego śmierci był świadkiem. Mieszkająca sama w dużym gospodarstwie Róża przyjmuje Tadeusza chłodno, pozwala przenocować. Tadeusz odwdzięcza się za gościnę pomocą w obejściu. Róża, choć się do tego nie przyznaje, potrzebuje czegoś więcej - przede wszystkim ochrony przed szabrownikami, którzy nachodzą jej gospodarstwo. Stopniowo Tadeusz poznaje przyczyny jej samotności... Na tle krajobrazu wyniszczonego przez wojnę, gdzie nadzieja stała się narzędziem propagandy, między dwojgiem ludzi z odległych światów rodzi się miłość... niemożliwa?  (opis: Filweb)
Nie jestem w stanie zatrzymać się przy tym filmie na dłużej. Jest po prostu straszny. Oglądałam go jednym okiem, spod koca, a i tak będę pamiętać go długo. Przerażająca jest ta prostota przekazu. Kiedy upada system wartości, kiedy nie ma stróżów porządku, kiedy rządzi prawo siły, ludzie pokazują zwierzęce oblicze. I nie ma co szukać tych lepszych czy gorszych. Po wojnie każdy będący przy władzy, bez względu na narodowość, czuł się bezkarny. Polak, Niemiec, Rosjanin - to naprawdę nie miało znaczenia. Najbiedniejsi byli słabi. Kobiety. Dzieci. 

Polecam. 

poniedziałek, 6 października 2014

Autorka

Uwielbiam kryminały. Uwielbiam też twórczość Pani Ulatowskiej. W najnowszej książce ta autorka poczytnych powieści obyczajowych postanowiła wejść w konszachty z autorem kryminałów p. Jackiem Skowrońskim. Z pobieżnej analizy cech obu twórców wyszło mi, że właściwe to dwa zupełnie przeciwstawne bieguny (ogień i woda, że tak powiem) zarówno w życiu jak i w twórczości. Moja ciekawość została wystawiona na ciężką próbę. Kiedy dorwałam czytnik z wgraną powieścią... przepadłam.
W powieści "Autorka" mamy wszystko to, czego pasjonat kryminałów szuka. Jest więc seryjny morderca, samotna kobieta, przesympatyczny policjant, ambitna profilerka i kilka innych niezbędnych dla dobrego kryminału osób. Najważniejszą bohaterką jest pisarka Justyna. Jej książki osiągają spory sukces, a ona sama jest często zapraszana na spotkania autorskie i wywiady z licznymi fanami. Problem pojawia się wówczas, gdy w tajemnicznych okolicznościach wśród fanów zaczyna grasować seryjny morderca. W tym momencie wkracza do akcji policjant Zawada wraz ze swoimi współpracownikami. Akcja toczy się wartko, trup się ściele, a czytelnik płacze ze śmiechu...
Uśmiech schodzi z twarzy czytelnika przy końcówce powieści. Zakończenie jest zupełnie niespodziewane; właściwe czułam się rozczarowana. Dopiero po pewnej chwili stwierdziłam, że właśnie tak jest dobrze. Nie ma tu sztampowości a pomysł jest bardzo, baaardzo zaskakujący. Tak naprawdę to właśnie jest ta wisienka na torcie.
Polecam serdecznie każdemu kto lubi książki z poczuciem humoru. Ja bawiłam sie naprawdę świetnie. 

sobota, 4 października 2014

Tamte cudowne lata

"Tamte cudowne lata" to książka, którą już na wstępie zaszufladkowano. Ja rozumiem, że ktoś chciał szybko ją wypromować i postanowił "przejechać się" na sukcesie skąd inąd świetnej powieści pt. "Cień wiatru". Niestety w ten sposób "Tamte cudowne lata" zostały z góry skazane na pozostawanie w ciągłym cieniu. Bo jakże konkurować z taką książką? I właściwie po co konkurować... Te porównania są naprawdę niepotrzebne, gdyż "Tamte cudowne lata" są same w sobie bardzo wartościową powieścią i świetnie obroniłyby się na rynku bez sławnej protegowanej. A tak cóż... niestety przegrywa. 
Tłem dla wydarzeń jest biedna i smutna powojenna Hiszpania. W Madrycie Lola wraz z mężem prowadzi maleńki antykwariat. Książki są wielką miłością obojga i nie wyobrażają sobie życia bez nich. Sklepik ledwo pozwala się utrzymać jednak oboje są szczęśliwi, że robią to co kochają. Pewnego dnia do sklepiku przychodzi tajemnicza kobieta. Wraz z Lolą zaczynają wspólnie czytać książkę pt. "Dziewczyna o włosach jak len". Tu rozpoczyna się drugi wątek. Oto młodziutka Rose wychowywana beztrosko na wsi. Nie ma pojęcia kim byli jej rodzice i jak mocne ciąży na niej piętno. Jej dzieciństwo jest proste i sielankowe, jednak w miarę dorastania zaczyna wkoło niej narastać tajemnica. Co łaczy Lolę, Rose i tajemniczą kobietę? Jaką rolę spełniają książki? 
"Tamte cudowne lata" to powieść niesamowicie klimatyczna. Czytając o sklepiku z książkami na małej madryckiej uliczce po prostu czuć zapach książek. Opisy poszczeólnych woluminów, półek, małej lampki sączącej światło, klientów przychodzących napełnić pióra atramentem... naprawdę można się poczuć uczestnikiem wydarzeń. Poza tym powieść jest pełna osobistości tamtyh czasów. Picasso, Coco Channel i wiele wiele innych osób nadaje wydarzeniom realności i smaczku. Całości dopełniają świetne opisy imprez i koncertów organizowanych z dużym rozmachem. Sala przepełniona dymem, eleganckie i jednocześnie wyzywające kobiety, samochody będące wyznacznikiem luskusu... chłonęłam tę atmosferę. Pogrążałam się w niej i niechętnie przerywałam lekturę.  
Obok tej niesamowitej atmosfery na każdym kroku towarzyszy czytelnikowi książka. Niby w tle, a jednak na pierwszym planie przewijają się opowieści o książkach, o prowadzonym przed wojną wydawnictwie... tu cytat, tam krótkie opowiadanie, tu wiersz... cała powieść przepełniona jest miłością do słowa pisanego. 
Książka godna tego, aby stać na półce każdego "książkochłona".

czwartek, 2 października 2014

Miasto z lodu

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to określenie "afektywna choroba dwubiegunowa". Cóż to za twór? - pomyślałam. Oczywiście niezastąpiona Wikipedia szybko uświadomiła mi co mnie czeka, jeżeli zdecyduje się na lekturę "Miasta z lodu". Straszne choróbsko niszczące życie zarówno chorego jak i najbliższych osób. Samotna matka cierpiąca na te chorobę... myślę, że dla dziecka to może być niewyobrażalne piekło.
A oto kobieta, Teresa Tomaszewska, cierpiąca na zaburzenia psychiczne. Jest kobietą piękną, mądrą lecz niestety - chorą. W bardzo młodym wieku urodziła córkę, która nadała jej życiu sens. Niestety ze względu na chorobę matki dziecko wychowuje babcia. Brak kontaktów z Agatką wykańcza Teresę. Wytrzymuje tak trzynaście lat. Po upływie tego okresu zabiera swoją nastoletnią już córkę i ucieka przed siebie. Z Gdyni trafia do małego górskiego miasteczka. Tam za wszelką cenę  usiłuje utrzymać się na powierzchni. Znajduje pracę jako kelnerka i nie bacząc na "złe spojrzenia" miejscowych łapie się z życiem za bary. Niestety - jak to w małej mieścinie bywa - życie z etykietką samotnej matki z dzieckiem nie jest łatwe. Zwłaszcza dla atrakcyjnej matki. Obok, jakby niezauważalnie toczy się historia Agatu, która niechybnie zmierza ku tragedii. 
Książka jest jak układanka, którą pamiętam z dzieciństwa. Najpierw ukazuje się malutki fragmencik układanki. Potem kolejny. Potem zakrywamy jeden, a odkrywamy inny. Długo trwa zanim domyślimy się co przedstawia obrazek. Co więcej - niektóre fragmenty wprowadzają w błąd. Odbiorca widzi mały fragmencik przedmiotu, który po odkryciu większej części okazuje się zupełnie czymś innym niż się na pozór wydawało. Pierwsza scena to turysta znajdujący w górach zziębnięte ciało dziewczynki. Kolejna to matka i córka, które jadą w siną dal. Nagle pojawia się choroba. Następnie społeczność, która nie akceptuje odmienności. W tej społeczności pojawia się jednak zgrzyt w postaci człowieka który chce jednak pomóc. On też nie jest bez skazy. Okazuje się, że pomaga ale nie bezinteresownie. Do tego dochodzi szkoła, przeszłość, w tle cały czas prześladuje nas tragedia sprzed lat, kiedy to nastolatka traci życie wpadając pod lód... nie jest łatwo. Czytelnik jest ciągle zagubiony ciągle szuka wspólnych wątków. Cierpliwość czytelnika zostaje nagrodzona w zakończeniu, kiedy to wszystko składa się w całość.  
Pomijając budowę i strukturę książki nasuwa się jedno stwierdzenie. Ta powieść jest niesamowicie smutna. Nie jest to smutek, który przygnębia, a taki, który prowadzi do przemyśleń. Nagle zastanawiasz się, czy te wszystkie przypadki porzuconych dzieci to nie jest efekt choroby. Może problem nie tkwi w nieodpowiedzialności młodych matek, a gdzieś głębiej... w znieczulicy i braku otwartości na innego człowieka.

czwartek, 25 września 2014

Lektury szkolne

Moja okładka
Moja Starsza uczy się w czwartej klasie. Wszyscy Jej mówią, że to koniec żartów, teraz tylko nauka, stres i zgrzytanie zębów. Ja natomiast jako mól książkowy zacierałam ręce na wspólne czytanie lektur. Kiedy jednak usłyszałam od mamy chłopca uczącego się w innej szkole zestaw lektur zdębiałam. Mikołajek Harry Potter, Lew czarownica i stara szafa... Kurczaki - pomyślałam, nie ma już twórczości rodzimych autorów? Naprawdę trzeba sięgać do takich wątpliwych perełek? Z niepokojem czekałam co przyniesie od swojej polonistki moje dziecię. Początek był dla mnie ciężki. "Akademia Pana Kleksa" ale... we fragmentach. No tak, pomyslałam zrzędliwie - niedługo będą matmę robić we fragmentach. Pomyślałam, że jak wszystkie lektury będą przerabiane we fragmentach to powiem co na ten temat sądzę. Na szczęście moje dziecię ostatnio przyniosło ze szkoły lekturę i stwierdziło, że do końca października mają przeczytać całą. Ucieszyłam się niezmiernie. Oby tylko nie był to jakiś gniot - pomyślałam. Basia wyciąga z teczki książkę, a tam... "Spotkanie nad morzem" Jadwigi Korczakowskiej. Moja ulubiona książka z dzieciństwa! Przeczytałam ją kilkanaście razy i z wielką chęcia posłucham jeszcze raz. Niestety nie było mi dane posłuchać. Moje dziecko wsiąknęło w dzieje Danusi i Elzy co oznacza, że pochłania lekturę "w głowie" a nie na głos. Cóż, bez łaski, przeczytam sobie sama.  

Okładka "współczesna" :-)

niedziela, 21 września 2014

Szukaj mnie - zakaz oceniania po okładce :-)

Kiedy odwiedzam jakiekolwiek miejsce charakteryzujące się dużym natężeniem książek mój wzrok zawsze w pierwszej kolejności kieruje się na półki. Uwielbiam takie domy i wspaniale się w nich czuję. Jak już dorwę się do półek namiętnie przeglądam... okładki. Bo jakże inaczej ocenić na pierwszy rzut oka książkę, jeśli nie po okładce? Kiedy trafię na powieść w okładce - delikatnie rzecz ujmując - miernej, zawsze zastanawiam się, czy przypadkiem nie zawiera świetnej treści i kto ją tak okaleczył. Powieść "Szukaj mnie" jest właśnie przykładem książki okaleczonej beznadziejną okładką. 
Julka to typowa współczesna singielka. Mieszka z kotem, ma nieciekawą pracę i dwie niespełnione przyjaciółki. Pewnego dnia dowiaduje się, że zmarła jej ciotka. Ekscentryczna staruszka zostawia Julce w spadku pudło papierów i przesłanie: nie siedź w miejscu, bo tracisz życie, szukaj, bądź ciekawska, a będzie Ci nagrodzone. Jako zachętę Julka otrzymuje pierwszą część pamiętnika praprababki. Nagle przenosimy się do XIX - wiecznej Warszawy pełnej dorożek, przekupek i klimatu tak charakterystycznego dla Polski pod zaborem rosyjskim. Józia przyjeżdża do Warszwy w poszukiwaniu pracy. Jest mądrą i ambitną osóbką, jednak w tamtych czasach to niewystarcza. Pracę po wielu niepowodzeniach znajduje zupełnie przypadkiem. Pewnego dnia zaczepia ją rosyjski żołnierz proponując jej posadę damy do towarzystwa dla jego matki - wysoko postawionej rosyjskiej kniachini. Pierwsza część pamiętnika na tym sie kończy, ale to wystarczy by rozbudzić ciekawość Julki. Podejmuje grę, którą proponuje jej ciotka i rozpoczyna zabawę w detektywa. W poszukiwaniach kolejnych części pamietnika pomagają jej przyjaciółki oraz ekscentryczny staruszek. Każda odnaleziona część przybliża dziewczynę do celu, a jednocześnie uświadamia jej jałowość prowadzonego dotychczas życia. A co czeka ją na końcu poszukiwań? Zakończenie jest naprawdę zaskakujące. 
Książka przypomina mi książki z dziecinstwa. Takie kryminały dla młodzieży autorstwa Bahdaja czy Nienackiego. Zagadka goni zagadkę, szyfry, strzałki, zgadywanki ... świetna zabawa. Pochłonęłam powieść w  kilka wieczorów i naprawdę świetnie się przy lekturze bawiłam.   
Tylko ta okładka....

wtorek, 9 września 2014

Młodszy, kanapownik i cierpliwość Matki

Jak powszechnie wiadomo szkoła łączy się z pewnymi obowiązkami, które i dzieciakom i Mamie ułatwiają życie. Moje dzięciołki po powrocie ze szkoły mają zanieść do kuchni kanapowniki celem ich umycia. Oczywiście następuje również ocena zawartości i umoralniająca gatka, jeżeli zawartość kanapownika wskazuje na to, że dzięcioły zadbały jedynie o ducha, a o ciało już nie. Starsza z racji czteroletniej praktyki w miarę "obowiązek kanapownikowy" opanowała, Młodszy zaczynający przygodę ze szkółką raczej jeszcze nie. Przechodzimy do sedna.
Ja: Marek gdzie jest twój kanapownik?
Marek: Już Mamuś niosę!
Piętnaście minut później:
Ja Marek, co z tym kanapownikiem?
Marek: Oj Mamuś przepraszam, już niosę!
Piętnaście minut później Matka wściekła kieruje swoje kroki do pokoju:
Ja. Marek co miałeś zrobić!?
Marek No przecież zrobiłem!!!
Ja: Zrobiłeś?!
Marek No.... a co miałem zrobić?
KURTYNA (raczej nie milczenia)

wtorek, 2 września 2014

Wracajmy do domu

Kurza stopa, to się nazywa dobre pióro! Książka "Wracajmy do domu" jest drugą powieścią Lisy Scottoline, którą przeczytałam. Pierwsza pt. "Spójrz mi w oczy" pochłonęła mnie na tyle mocno że zarwałam nockę, co z zasady mi się nie zdarza. Z ciekawością sięgnęłam po "Wracajmy do domu", z nadzieją na powtórkę z rozrywki. I rzeczywiście - udało się. Akcja wartko się toczyła, emocje buzowały jak bąbelki w coca coli (męczonej przez Młodszego słomką), a ja oderwać się nie mogłam. Jeszcze stronka, jeszcze stronka, zaraz skończę.... niezmiernie rzadko mi się zdarza tak wpaść. 
"Wracajmy do domu" w niczym nie ustępuje swojej poprzedniczce. Główna bohaterka Jill jest typową kobietą w średnim wieku. Ma dobrą pracę jako pediatra, dom, psa Pulpeta, wspaniałego mężczyznę, ukochaną córkę Megan i dwie pasierbice - Abby i Victorię. Jill sporo przeszła będąc w związku z ojcem dziewczynek; na szczęście wyplątała się z tego związku. Niestety konsekwencją wolności była utrata kontaktu z Abby i Victorią, które ojciec drastycznie i konsekwentnie odizolował od Jill. Kobieta próbowała utrzymać kontakty z dziewczynkami - niestety na próżno. Aż do pewnego wieczoru kiedy to do domu Jill wpadła roztrzęsiona Abby, histerycznie stwierdzając, że jej ojciec stał się ofiara zabójstwa. Ponieważ dziewczyna jest pod wpływem alkoholu nikt nie bierze na poważnie jej słów. Jednak ona nie ustępuje i konsekwentnie szuka tropów i śladów. Wyniki  działań dziewczyny są zaskakujące i przerażające, a zakończenie książki rozkłada czytelnika na obie łopatki. 
Wątek kryminalny to jedno; drugim ważnym elementem powieści jest bardzo silnie zarysowana więź Jill z córkami. Megan jest mądrą trzynastolatką (jak na mój gust nawet trochę za mądrą), zrównoważoną i analizująca trafnie swoje uczucia. Kiedy na horyzoncie pojawia się Abby, Megan umiejętnie odsuwa się w cień. To wycofanie córki zauważa oczywiście Jill i tu właśnie widoczne jest sedno sprawy. Kobieta bardzo umiejętnie lawiruje pomiędzy uczuciami dziewczynek. Autorka świetnie wczuwa się w tak trudne role równocześnie matki i macochy. Powiem więcej - z opisów i dialogów wyziera obraz kobiety kochającej swoje dzieci niezmierną, głęboką miłością.  Każde słowo i każdy gest Jill obrazuje to, jak ważne są dla niej dziewczynki. Wszystko co robi, robi po to, aby je chronić. Mnie osobiście w pewnym momencie przeszkadzało (ale tylko przez chwilkę) to, że obraz Jill jako matki jest tak idealny.  Wszystkie słowa kierowane do córek są wyważone, pełne miłości, nie ma w nich agresji czy zdenerwowania. Jednak kiedy uzmysłowimy sobie że Jill jest pediatrą i doskonale potrafi przemawiać do maleństw, które leczy, wszystko staje się jasne. Jakby na poparcie tego autorka wplata t w treść książki historię małego pacjenta, którego stan zdrowia bardzo martwi Jill. Czytelnik jest pełen podziwu obserwując jej zmagania z systemem i walkę jaką toczy o życie i zdrowie malucha. Bohaterka jest po prostu takim typem człowieka i już. Tym bardziej czyny, których dokonuje i jej odwaga bardzo kontrastują z Jej łagodnością i wyrozumiałością jako matki. 
Powieść naprawdę mi się spodobała. Czyta się ją jak świetny kryminał (nawet jest morderstwo, i usiłowanie morderstwa - a jakże),  a przecież w głównej mierze to nie miała być powieść sensacyjna, a obyczajowa. W wielu momentach powieści widać mocne poczucie humoru autorki. Uśmiech na mej twarzy wywoływały opisy Pulpeta - uroczego psiaka będącego wiernym towarzyszem członków rodziny. Niewątpliwie te opisy dodają wiele uroku i ciepła całej historii.
Świetna książka na długie jesienne wieczory, które właśnie nadchodzą.    

piątek, 29 sierpnia 2014

Bogini zemsty

Kryminał jest jedynym rodzajem literatury, który rzadko kiedy mnie zaskakuje. Zawsze jest jakieś morderstwo, ewentualnie przestępstwo mniejszego kalibru. Zawsze jest też ten dobry i ten zły (choć często gdzieś pod koniec książki główne osoby mogą zamienić się rolami - a jakże!) Zagadka też najczęściej jest, choć lubię książki, w których od początku wiadomo kto - przysłowiowo - zabił, a zaskakujące jest to, jak się rozwijała sytuacja, która doprowadziła do nieszczęścia. Teraz podsumowanie -  książka "Bogini zemsty" mnie zaskoczyła. No może nie tak całkowicie - ale zaskoczyła. 
Louise Rick jest asystentką kryminalną, borykającą się z rolą matki, która to rola spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Przybrany syn Jonas jest sympatycznym chłopcem pokiereszowanym przez życie. Pewnego dnia Jonas wybiera się na przyjęcie pożegnalne koleżanki z klasy odbywające się w klubie żeglarskim. Niespodziewanie w trakcie zabawy do klubu wdziera się banda opryszków w poszukiwaniu alkoholu. Niestety wszystko wymyka się spod kontroli i tragedia gotowa. Bohaterka dnia ginie pod kołami samochodu, a jej mama zostaje dotkliwie pobita. Równolegle obserwujemy zdarzenia związane z zabójstwem lokalnego biznesmena. Mężczyzna zostaje brutalnie zastrzelony w swoim domu. Jego, żona i maleńkie dziecko cudem ocaleli, jednak gangsterzy nie zostawiają ich w spokoju. Nasza bohaterka ma więc dwa pozornie niezwiązane ze sobą zdarzenia, które musi rozwikłać. Do tego jeszcze boryka się z własnymi uczuciami w stosunku do Jonasa. Bo jak to tak znienacka można zostać matką? Boi się odpowiedzialności i nie potrafi dać chłopcu oparcia. Nie jest łatwo. Louise Rick musi więc rozwiązać właściwie dwie zagadki, pozornie tak różne i niezwiązane ze sobą. 
Książka mnie zaskoczyła swoją innością. Owszem jest zagadka, morderstwo i wszystko to co jest konieczne dla dobrego kryminału. Ale do tego wszystkiego autorka dołożyła sporą dawkę emocji, spory spokój i rozbudowane wątki obyczajowe. Niezmiernie spodobała mi się lekkość z jaką połączyła tak dwa odrębne światy. Z jednej strony brutalne morderstwa i banda rozwydrzonych nastolatków, z drugiej strony emocje Louise związane z macierzyństwem, zaskakujący wątek sąsiada, czy też miłość do psa, ratująca emocje pewnego bohatera. Należy dodać koniecznie, że książka jest dogłębnie smutna i może stąd wynika odczucie takiej niezmienności i spokoju. Cały czas ktoś płacze i rozpacza po utracie osoby bliskiej. Nie zniechęcajcie się jednak,  książka jest naprawdę godna polecenia. 
Dodam jeszcze, że ostatnio literatura, która mnie znajduje układa się seriami. Po świadomym zrezygnowaniu z literatury polskiej pełnej samotnych kobietek rozżalonych i spłakanych, przyszła pora na wątek matki - lwicy. W "Bogini zemsty" wątek matki jest silny, właściwie nawet dwóch matek. W książce, którą teraz czytam matka - lwica, to mało powiedziane :-)))

środa, 20 sierpnia 2014

Wakacyjne teksty Młodszego

Wakacje się skończyły, ale wspomnienia się plączą po załamanej powrotem do pracy głowinie. Toteż dzielę się nimi z Wami.

SCENKA PIERWSZA
Bieszczady. Szlak dziki i nieprzejednany (dobra, wąska ścieżka wśród drzew) Schodzimy z Połoniny Caryńskiej więc nogi dorosłych dają się we znaki bólem, a nogi młodszych - nieprzerwanym gderaniem. Nagle Młodszy zatrzymuje się i stwierdza:
"Wiesz Mama, te góry bardzo mi się podobają. Ale byłyby dużo piękniejsze, gdybyś mnie po nich tyle nie ciągała!"

SCENKA DRUGA
Na wakacjach spaliśmy pod namiotem. Jak wiadomo nie jest to dżwiękoszczelna budowla, co często utrudniało Młodszemu zasypianie przypadające nierzadko na najbardziej rozrywkowe godziny wieczoru. Pewnego razu leżę z Młodszym i uciszam go kołysanką. Nagle Młodszy otwiera oczęta i stwierdza: "Szkoda, że namiot nie składa się ze ścian i dachu...."

Za jakie grzechy?

Książki polskich autorów ostatnio stanowczo mnie prześladują. Właściwie nic innego nie czytam. Mają specyficzny klimat, za którym - moim zdaniem - stoi bogactwo naszego języka. Żadne tłumaczenie nie jest w stanie oddać tej różnorodności słów i odcieni wyrażeń. Niestety, mam dość. Po książce "Za jakie grzechy" muszę sobie zrobić przerwę. Wyjaśniając dodam, że książka nie należy do słabych. Jest ot - poprawna. Jednak mam przesyt samotnych kobiet, które walczą z całym światem nie dostrzegając tego, co najbliżej nich. 
Książka zaczyna się banalnie. Wielki dzień, biała suknia, piękny kościół pękający w szwach od gości, kwiaty, spłakana rodzicielka... i tylko Jego brak. Stchórzył, powiedział: "Nie mogę, przepraszam" i zwiał. Pozostał po nim żal, smutek i zadra w sercu na całe życie. Alina musi sobie z tym poradzić i żyć dalej. Problem w tym, że nie bardzo umie. Na szczęście ma wspaniałą przyjaciółkę (nomen omen również nie radzącą sobie z mężem i łączącym ich uczuciem) i kochające Ją wujostwo. To właśnie łączący Alinę z Wujem związek mnie urzekł i zafascynował.
Wuj Stach i ciotka Alina są bezdzietnym małżeństwem. Od dzieciństwa Alina w trudnych chwilach swojego życia biegnie do Wujka i tam w jego ramionach wypłakuje się i szuka sił do dalszego życia. Ma tam swój azyl w postaci domku na drzewie i wspaniałą ciepłą atmosferę, której stanowczo brakuje w jej rodzinnym domu. Wuj kocha ją całym swoim sercem i wspiera w każdej chwili. Bezwarunkowo ale wyjątkowo mądrze. Każdy zakręt w życiu Aliny jest szczegółowo omawiany z wujem. Każda radość z nim dzielona. Kiedy więc wuj umiera trudno Alinie się z tym pogodzić. Nie ulega wątpliwości że nawet po śmierci wuj postanowił mieć wpływ na jej życie. Zapisuje jej w spadku coś, co na zawsze odbije się piętnem w duszy Aliny...
I to właściwie wszystko, co w książce jest warte polecenia. Pozostałe wątki związane z odrzuceniem Aliny przez rodzinę, konfliktem z siostrą i jej stosunkami damsko - męskimi nie są zbyt udane. To tak, jakbym czytała słodko - gorzką bajeczkę, w której wszystko jest przewidywalne i nie ma co oczekiwać na jakiś zwrot w sytuacji. 
Książkę polecam tym, którzy lubią przez powieść przemknąć. Tu można przemknąć bez większego zaangażowania. Tylko ten Wuj i ten wątek... zwróćcie uwagę, proszę. 

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Arfik - Jesteśmy tym miastem i moja Starsza

Szczecin - miasto budzące skrajne emocje, pojmowane bardzo różnie. Jedni mówią, że to "wioska z tramwajami" inni żyć bez niego nie mogą. Kilkakrotnie (przy okazji recenzowania książek) pisałam o Szczecinie (tu i tu). Tym razem moje Miasto pokażę Wam "śpiewająco". Oto grupa artystyczna "Arfik" oddała wszystkie swoje pozytywne emocje, aby pokazać Szczecin z jak najlepszej strony. Po prostu zakochałam się w tek piosence :-) Zresztą najlepszą reklamą niech będzie to, że słowa do tej piosenki napisała Pani Basia Stenka (autorka m.in. "Masła przygodowego" czy też serii książek z Helą w roli tytułowej), której życiowy optymizm słyszalny jest w każdym słowie. 
Polecam! 

sobota, 16 sierpnia 2014

Fartowny pech

Podobało mi się. Niezmiernie mi się podobało. Książka lekka, łatwa i przyjemna, co wcale nie znaczy, że płaska i głupiutka. O nie! Wręcz przeciwnie - książka z dobrze przemyślaną akcją, misternie uplecioną intrygą, a do tego okraszona niezwykle lekkim i specyficznym poczuciem humoru tak charakterystycznym dla autorki. 
Pierwsze co zauważyłam, to wspaniale wykreowane postacie. Pechowy policjant Filip Nadziany, który zostaje ośmieszony przez swoją kochankę. Jak wiadomo kobieta, która czuje się upokorzona potrafi być okrutna. Ta kobieta przypięła Filipa do łóżka, ozdobiła najciekawsze elementy mężczyzny czerwoną kokardą, a następnie umieściła zdjęcie w internecie. Co więcej - Filip zostaje uwolniony dopiero przez swoją mamusię... nietrudno przewidzieć, że upokorzony policjant postanawia zaszyć się w jakiejś dziurze i tam w spokoju dożyć końca swoich dni. Najciekawszą postacią jest jednak gangster Gianii. Mężczyzna dostaje zlecenie w Polsce. Nie jest z tego powodu zadowolony jednak cóż - praca to praca. Efekt jest taki, że musi wykonać zadanie zlecone przez niezbyt inteligentnego gangstera o ksywie Padlina. Do gry wchodzi policjant Nadziany, prywatny detektyw Dziany... efektem jest niesamowicie zabawna komedia pomyłek, która budzi salwy śmiechu, Jednak wśród tego śmiechu rodzi się spory szacunek dla autorki. Pomysł na książkę to jedno, ale mistrzowskie przedstawienie pomysłu to zupełnie inna sprawa. Olga Rudnicka jest naprawdę niezła w te klocki. Intryga jest dość skomplikowana jednak autorka bardzo sprytnie i finezyjnie przeprowadza czytelnika przez meandry swojego pomysłu. Nic dodać nic ująć. Powiem więcej. Lekkie dialogi, mocne i specyficzne poczucie humoru i bardzo śmiałe, charakterystyczne pióro pozwalają przypuszczać, że Pani Joanna Chmielewska przygląda się gdzieś z chmurki swojej następczyni i szepcze pod nosem: "Tak trzymać Mała!"

sobota, 9 sierpnia 2014

Wszystko co minęło

Oto Justyna. Śliczna i mądra kobieta tuż przed trzydziestką. Ukończyła filologię angielską i pracuje w biurze tłumaczeń. Uwielbia swoją pracę jako że język angielski jest jej prawdziwą pasją. Ma marzenia i własne cele, do których konsekwentnie dąży. Tyle z obserwacji "na pierwszy rzut oka". Co zobaczymy po bardziej szczegółowej analizie? Spod maski wyłania się kobieta przerażająco skrzywdzona przez bliskich. Jako trzynastoletnia dziewczynka musiała w ekspresowym tempie dorosnąć i zaopiekować się najbliższymi. Kiedy ojciec odszedł bez słowa wyjaśnienia, matka Justyny rozpadła się w drobne kawałeczki. Pomału staczała się w otchłań rozpaczy, aż utonęła w alkoholu. Justyna musiała zająć się najpierw swoją o pięć lat młodszą siostrą, a potem zapijaczoną matką. Kiedy dorosła znalazła oparcie w mężu i w przyjaciółce... cóż... Ci też zawiedli. W końcu powiedziała sobie: Koniec! Spakowała się i wyjechała w nieznane. Zmieniła nawet swoją garderobę aby pokazać że nic ja z poprzednim światem nie łączy. Tylko czy tak się da? Niestety świat ma dla nas wiele zaskakujących niespodzianek i nigdy nie wiemy jak bardzo zniweczy nasze plany. Tak też było w przypadku Justyny. W biurze tłumaczeń pracowała z osobami, dla których zamknięcie Justyny początkowo było nie do przyjęcia. Szybko zrozumieli jednak, że to tylko skorupa. Kiedy zaczęli się przez nią przebijać okazało się, że każdy z nich też ma co nieco za skórą. 
W książce pojawia się też wątek śmierci. Nie powiem co i jak żeby nie popsuć przyjemności czytania. Dodam jednak, że wątek tego, co dzieje się w hospicjum jest naprawdę urzekający. Zresztą cała powieść jest wzruszająca i dość mocno gra na emocjach czytelnika. 
"Wszystko co minęło" to książka o osobie, która zatrzasnęła drzwi do swojej przeszłości. Trzasnęła aż miło - tak z hukiem. Im dłużej były zamknięte tym trudniej było je uchylić, nie mówiąc o otwarciu na oścież. Myślę, że gdyby nie osoby z otoczenia Justyny, dziewczyna nigdy nie odważyłaby się na przekroczenie progu. Na szczęście większość z nas (i ze znajomych Justyny) zdaje sobie sprawę, że człowiek jest zwierzęciem stadnym i nijak nie da się oszukać natury. Dzięki cierpliwości osób z najbliższego otoczenia (wcale nie przyjaciół) Justyna pojmuje, że musi zrobić ten pierwszy krok.    
Gdyby nie nazwisko autorki na okładce pomyślałabym, że czeka mnie lektura ckliwego romansidła. Na szczęście pani Agata Kołakowska już raz mnie zaskoczyła więc postanowiłam zaryzykować. Warto było. 

wtorek, 22 lipca 2014

Dziewczyna, która sięgnęła nieba


 Pierwsze wrażenie - Matko jedyna, jaka ta książka jest gruba! Czytanie jej (dla mnie jako  zagorzałego fana czytników) będzie koszmarem! To może poczekam aż ukaże się w sklepach plik w ulubionym przeze mnie formacie mobi do ściągnięcia na mojego kundelka... Z drugiej strony... śliczna okładka, książka wprawdzie klejona ale przyjazna do czytania... dobra, spróbuję.

Spróbowałam i stwierdzam, że naprawdę warto było. Wprawdzie męczyła mnie objętość i ciągła potrzeba używania zakładki, ale treść książki wynagrodziła mi wszelkie niedogodności.
Szesnastowieczna Wenecja jest miastem, które pociąga i odrzuca zarazem. Pełne ludzi, zapachów, zwierząt i różnorodnych zjawisk społecznych. Do tego miasta trafia Mercurio - młody, zwinny i szybki oszust żyjący w przekonaniu, że zabił człowieka, co jest główną przyczyną jego ucieczki z Rzymu. Po drodze do Wenecji poznaje Giudittę - młodą Żydówkę, która przybyła do  Wenecji razem z ojcem. Mercurio zakochuje się w dziewczynie, jednak jest to miłość z góry skazana na niepowodzenie. Po pierwsze ze względu na getto zafundowane ludziom pochodzenia żydowskiego przez Wenecjan, w którym Giuditta wraz z ojcem została zamknięta. Po wtóre - ze względu na zakochaną w Mercuriu Benedettę. Benedetta jest kobietą całkowicie zauroczoną Mercuriem. Kiedy orientuje się, że nie jest obiektem jego uczuć postanawia zemścić się, co czyni w bardzo wyrafinowany i przebiegły sposób wykorzystując ludzką ułomność, siłę kościoła i pieniądza. 
Powieść urzekła mnie - naprawdę urzekła. Dotyka wielu tematów. Powstanie getta, kwestie religijne, oskarżenia o czary, farsa ówczesnego procesu - to wszystko pojawia się na tle codziennego życia Wenecjan. Wątek miłosny jest tu tylko i wyłącznie przyczynkiem do ukazania problemów ówczesnego miasta. Ukazany obraz społeczeństwa odrzuca i przeraża. Weneckie prostytutki zmagające się  z tzw. francuską chorobą pozostawione są same sobie. Gdyby nie ojciec Giuditty umierałyby jak muchy. To właśnie żydowski lekarz próbował jako jedyny zapanować nad rozprzestrzenianiem się kiły. Czytelnik załamuje ręce czytając o tym, że próbując wprowadzić podstawowe zasady higieny lekarz narażał się na śmieszność i zarzuty kuglarstwa. 
Książka zawiera dość sporo wulgarnych słów i wyrażeń, ale przecież takie właśnie było ówczesne życie. Tam nikt nie zwracał uwagi na konwenanse i zasady. Kradzieże, oszustwa, brak społecznych barier, nawet publiczne współżycie na ulicach - trudno to wszystko przedstawić w słowach obyczajnie przyjętych. Zresztą już pierwsza strona zawierająca opis skazańców idących przez ulicę i zbierających ekstrementy spod miejskich drzwi pokazała mi, że autor nie boi się trudnych słów i tematów. Opis był tak  realny, że moja dłoń sama sięgała do nosa w celu jego zatkania. Autor użył takich zwrotów, że słowa po prostu śmierdziały. 
Cała ta powieść jest własnie taka - odstręczająca i do bólu prawdziwa, a jednocześnie nie można się od niej oderwać. Powieść jakich mało. Na pewno spodoba się miłośnikom "Filarów Ziemi" Kena Folleta. Ma w sobie tę samą magię tamtych dni. 

wtorek, 15 lipca 2014

Młodszy i święty spokój

Aby scenka dotarła do czytelnika z całym impetem muszę - celem wprowadzenia - wyjaśnić, że kiedy Starsza kilka dni temu wyjeżdżała na obóz, Młodszy kilkakrotnie z nabożeństwem w swych pięcioletnich oczętach powtarzał, że wreszcie będzie miał ŚWIĘTY SPOKÓJ...
...........................................
Młodszy siedzi w kąpieli. W domu cisza. Starsza na obozie, więc nie ma się z kim kłócić, ale i towarzystwa i zabawy w kąpieli trochę brakuje. Młodszy siedzi więc lekko znudzony... (cholernie znudzony raczej) i przelewa monotonnie wodę z kubka do kubka. 
Nagle podnosi wielkie oczęta i rzuca w stronę Matki zaskakujące pytanie:
- Mamo, kiedy Basia wraca?
- Za dwa tygodnie
- Ahaa
- A co tęsknisz już?
- Nie, tylko zastanawiam się, ile ten denerwujący, święty spokój bedzie jeszcze trwał...

Wyjdziesz za mnie kotku?

Czytanie książek na czytniku ma jedną wielką, naprawdę wielką zaletę. Mianowicie nie ma możliwości oceniania książki tylko i wyłącznie po okładce. Owszem, możemy sobie ją obejrzeć, ale nie jest to - jak w książkach papierowych - to sławetne pierwsze wrażenie. Książki "Wyjdziesz za mnie kotku" patykiem bym nie tknęła z półki w bibliotece. Masakrycznie przesłodzona okładka z tytułem napisanym "damską" czcionką... Bliżej mi do książek Bartoszewskiego i Kapuścińskiego, a romansideł nie znoszę. I w taki oto sposób straciłabym możliwość poznania książki której lektura sprawiła mi mnóstwo przyjemności. 
Ania jest niezwykle zdolną, ambitną, niezależną i myślącą osóbką, która nie może uporać się z samotnością dziecka porzuconego przez tatę. W związku z tym uważa, że mężczyźni generalnie nie zasługują na zaufanie. Mieszka z despotycznym i zaborczym Patrykiem marzącym o tym, aby Ania była tylko i wyłącznie jego własnością. Kiedy Patryk zadaje Ani sławetne pytanie "Wyjdziesz za mnie kotku?" jest pewny jedynej słusznej odpowiedzi. A tu zong! Ania nie dość, że się nie zgadza to jeszcze próbuje nauczyć Patryka tolerancji i szacunku dla drugiej osoby. Czytelnik który w tym momencie lektury przypuszcza, że dalsza część książki będzie tożsama z treścią wierszyka "Żuraw i czapla" myli się. Problem małżeństwa Ani i Patryka szybko staje się mało znaczący. Kiedy bowiem na horyzoncie pojawia się dziecko (a właściwie dwójka dzieci, z czego jedno właściwie dorosłe), a w życiu Patryka nagle białe zmienia się w szare, kiedy trzeba ratować przyjaciela, kiedy należy uporać się z wróżbą starej Arabki która nie jest wcale optymistyczna... cóż życie. 
Ta książka jest takim obyczajowym roller coaster'em. Pcha nas przez meandry życia bohaterów, wtłacza w ich problemy i radości, a my możemy tylko oglądać te przesuwające się obrazki. Problem w tym, że często w tych zatrzymanych kadrach widać zwykłe życie, taką naszą codzienność. Każdy z nas przynajmniej raz czuł się skrzywdzony przez drugą osobę, niesprawiedliwie potraktowany, każdy musiał (albo chciał) ratować przyjaciela. Taki moment, kiedy w powieści odnajdujemy siebie wcale nie jest łatwy.   
Dawno nie czytałam takiej książki. Książka o wszystkim i o niczym, o życiu, o dorastaniu, o trudnych i łatwych związkach, o trudach ojcostwa... rany, naprawdę o wszystkim. Trudno oddać tę cechę która mnie tak w tej powieści urzekła, bo nie można opisać czegoś co jest tak ulotne. Naprawdę jest to pełna uroku i ciepła powieść co więcej - na pewno nie jest to słabe romansidło. Tu miłość owszem jest, ale nie jako coś głównego i na pierwszym planie. To jest to spoiwo, które pozwala przetrwać trudne chwile. 
"Wyjdziesz za mnie kotku?" jest debiutem p. Wiolety Sawickiej. Pozostaje mi pogratulować autorce i czekać na kolejne powieści...

środa, 9 lipca 2014

Mocne uderzenie po szczecińsku

Jestem Szczecinianką. Trudno mówić "rodowitą", ponieważ ten zwrot jest dla mnie tożsamy z przysłowiowym "z dziada pradziada", a nikt w Szczecinie z racji wojennej zawieruchy nie jest "z dziada pradziada". Niemniej jednak zarówno ja jak i moi rodzice urodziliśmy się w Szczecinie. Miasto piękne, specyficzne, zwane "Paryżem Północy" ze względu na mnogość gwiaździstych placów. Z drugiej strony miasto bez tożsamości i pomysłu na siebie. Nie ulega jednak wątpliwości, że Szczecin jest kolebką wielu jedynych w swoim rodzaju wydarzeń i ludzi. W czasach komunizmu, kiedy większość Polski pochłaniała czarna rozpacz, tu - z racji portu i "marynarskich" eskapad - można było więcej. Więcej możliwości, więcej kontaktów, więcej nowinek z zachodu. Nic więc dziwnego, że to właśnie tu pojawiły się pierwsze jaskółki muzycznych nowinek. To tu po raz pierwszy zawitał rock and roll. Niestety ten rodzaj muzyki nie odpowiadał ówczesnym władzom komunistycznym w związku z czym Franciszek Walicki (muzyk i kompozytor) złagodził "imperialistyczny" charakter rocka zastępując jego nazwę określeniem big bit.
Autor książki "Mocne uderzenie..." Wojciech Rapa jest znanym wokalistą, kompozytorem i dziennikarzem muzycznym. Współpracował z wieloma sławnymi artystami, brał udział w prestiżowych festiwalach, co więcej - sam był "sprawcą" kilku świetnych muzycznych zespołów. Nic więc dziwnego, że czytelnik zagłębiając się w muzyczne zakątki Szczecina nie stoi z boku, a wpada w specyficzny klimat tamtej epoki. Często trudno nadążyć za opisami, nazwiskami czy też nazwami klubów i lokali. Ale przecież tak właśnie było: Byle do przodu bo świat stoi otworem! "Mocne uderzenie po szczecińsku" jest książką pokazującą właśnie, że ówczesna młodzież mogła wiele i robiła wiele. 
Książka podzielona jest na kilka części. Autor wyraźnie zarysował granicę pomiędzy historią poszczególnych zespołów, a opisami karier wyjątkowych solowych głosów. Mnie urzekł rozdział opisujący ówczesny sprzęt muzyczny. Po jego lekturze powiedzenie "Polak potrafi" nabiera zupełnie innego znaczenia. Własnoręcznie zrobione gitary (tzw. samopały) robiły dużą furorę. "Na pewno cenną wskazówką był plan szczegółowy zbudowania samemu gitary elektrycznej któy został zamieszczony w miesięczniku "Młody Technik". Uśmiałam się do łez.
"Mocne uderzenie po szczecińsku" to książka wieloznaczeniowa. Najprościej mówiąc - to emocjonalnie dojrzały przewodnik po zespołach i przedstawicielach muzyki lat 60 i 70. Dla co wrażliwszych - to księga wspomnień, charakterów i uczuć ówczesnych młodych ludzi, którzy pomimo szarzyzny tamtych czasów próbowali żyć i bawić się jak koledzy z zachodu. Dla Szczecinian ta książka ma jeszcze jedno i to chyba najważniejsze znaczenie - to przewodnik po starym Szczecinie - miescie, którego już nie ma. 
Ze zbiorów Zbigniewa Wróblewskiego
Podróż rozpoczynamy wśród zespołów - "Kon tiki", "Czerwono - Czarni", "Nieznani", "Sorrento" - wszystkie te zespoły wywodzą się właśnie ze Szczecina. Co więcej - organizowany wówczas prestiżowy "Festiwal młodych talentów" ułatwiał wyławianie perełek i ich promowanie. Kolejny rozdział ukazuje nam losy szczecińskich artystów. Helena Majdaniec, Janusz Popławski, Grażyna Rudecka i wielu innych solistów z większym lub mniejszym szczęściem zawitali na szczecińskie sceny. Nazwiska może niewiele mówią, ale już tytuły piosenek np. "Zakochani są wśród nas", czy też "Rudy rydz" i "Czarny Alibaba" są powszechnie znane. Śpiewała je cała Polska.
Tłem dla opisów tych zdolnych młodych ludzi jest oczywiście Szczecin sprzed pół wieku. Jakże inny niż ten dzisiejszy! Wszystkie większe imprezy muzyczne organizowane były w lokalach, których już nie ma - pozostało tyko wspomnienie. Kino "Promień" restauracja "Bajka" wielki kombinat gastronomiczny "Kaskada" - to wszystko niestety już nie istnieje. Niestety ludzie o których mowa też często odeszli już do lepszego świata. Na str. 70 autor pisze: "Znany i ceniony założyciel chóru Jan Szyrocki pokładał w Stanisławie wielkie nadzieje na przyszłość związane z jego pięknym głosem o bardzo dużej skali, niezmiernie przydatnej w wykonywaniu muzyki poważnej". Miałam niewątpliwą przyjemność śpiewać i delektować się muzyką pod wprawnym okiem prof. Szyrockiego. Niestety zabrakło Go wśród nas...
"Mocne uderzenie..." to podróż w przeszłość tak inną niż dzień dzisiejszy. Książka wzrusza i zmusza do refleksji. Nie wiem czy by mnie tak zachwyciła gdybym nie znała Szczecina. Na szczęście znam i mogłam delektować się zarówno główną tematyką jak i wspominkami... Polecam - z całego serca polecam.

Powyższe zdjęcie szczecińskiego fotografa Jakuba Bessaraba jest częścią wystawy inspirowanej postacią Heleny Majdaniec. Zdjęcie to urzekło mnie bardzo. Jest po prostu piękne. Na zdjęciu tyłem do nas stoi Helena Majdaniec, która w 2002 r. zmarła. Któż by wówczas pomyślał, że szczeciński Teatr Letni (na zdjęciu) otrzyma własnie imię Pani Heleny...

czwartek, 3 lipca 2014

Długie lato w Magnolii



Bieszczady jak co roku
Witają raz deszczem raz słońcem
Wracam tu z łezką w oku
Jak zwykle przed lata końcem....

Bieszczady to kraina moich marzeń i snów, to miejsce, w którym spotkały mnie najpiękniejsze chwile, kraina wiecznej radości i śmiechu. To również region Polski, który moim dzieciom kojarzy się ze stwierdzeniem: "Jeszcze jeden taki wyskok moja/mój droga/drogi i Wasza Matka pojedzie w Bieszczady owce paść w poszukiwaniu świętego spokoju".
"Długie lato w Magnolii" (choćby byłoby największym gniotem) i tak bym przeczytała z racji okładki. Nie wiem, czy zdjęcie rzeczywiście zostało zrobione w Bieszczadach, ale tamtejszy klimat oddaje wyjątkowo trafnie. Na szczęście nie musiałam się zmuszać do lektury, ponieważ treść książki okładce wcale nie ustępuje ;-)
Gdzieś u stóp gór leży uroczy pensjonat o nazwie Magnolia. Jego mieszkańcy i przyjaciele są na wskroś wyjątkowi. Każdy z nich jest jedyny w swoim rodzaju. Prowadząca pensjonat i grająca pierwsze skrzypce Czesia oraz ekscentryczna i malująca obrazy Doris mieszkają w pensjonacie na stałe. Wiernymi przyjaciółkami Magnolii są kelnerka Małgosia i walcząca z chorobą Marlena. Obok kobitek - jakżeby inaczej - krążą mężczyźni, ale ich postacie są raczej drugorzędne. Jest też dziewczynka Tusia - która jest moją ulubienicą. Pewnego dnia do Magnolii przyjeżdża autor kryminałów Maurycy Murawski. Opowiada, że chciałby odnaleźć miejsce, które kilka lat temu sfotografował i umieścił na okładce jednej ze swoich powieści. Wyjątkowo cichy i ponury mężczyzna wtapia się w tło i zostaje obserwatorem wydarzeń.
Niedaleko pensjonatu znajduje się wzgórze o mrocznej nazwie Wzgórze Wilków, u podnóża którego stoi chata kryjąca mroczną tajemnicę. Kilkanaście lat temu w obejściu domu zginęła młoda kobieta, a jej córeczka Natusia po prostu zniknęła. Ta tragiczna historia stała się obsesją pewnego emerytowanego policjanta, którego sensem życia stało się przesiadywanie przed miejscowym sklepem (ciekawe, czy równie klimatycznym jak te, które znam w Bieszczadach) i pokazywanie zdjęcia Natusi przypadkowym przechodniom w nadziei, że ktoś ją rozpozna. Pewnego dnia zupełnie przypadkowy zbieg okoliczności doprowadza do rozmowy kilku osób, której efektem jest zupełnie inne spojrzenie na tragedię sprzed lat...
"Długie lato w Magnolii" urzekło mnie klimatem, tajemniczością i swoją nieprzewidywalnością. Autorka umiejętnie splata losy bohaterów, płynnie przechodzi od jednego zdarzenia do drugiego nie przestając czytelnika zadziwiać. Treść książki jest zupełnie nieprzewidywalna, czytelnik zupełnie nie spodziewa się tego, co na niego czeka na kolejnej stronie. Jeżeli dodamy do tego wyjątkową aurę, jaka towarzyszy snutej opowieści - otrzymamy wyjątkową historię, od ktorej nie mogłam sie oderwać. Książkę pochłonęłam w kilka wieczorów upajając się pięknymi opisami i znajomymi nazwami bieszczadzkich miejsc i wiosek, opisami połonin... ehhh...

Połoniny wzywają mnie
na swe rude grzbiety,
Mam czas, tu wędrować chcę,
Tylko lato kończy się niestety...



środa, 2 lipca 2014

Weekend - ten dziwny...

Jeśli planujemy czas wolny, to najczęściej natężenie działań, którym się oddajemy jest przez cały ten czas taki sam. Jeżeli leżymy do góry brzuchem, to lenimy się cały weekend. Jeżeli jedziemy w góry to też od piątku do niedzieli. A ja? Cóż...
W sobotę wiosłowałam, płynęłam, ciągnęłam, pchałam,,, jednym słowem uprawiałam "kajaking". Cóż, z perspektywy czasu stwierdzam, że było super, jednak w sobotni wieczór byłam pewna, że w życiu już nie wsiądę na kajak. 


A w niedzielę? Czytałam. Siedziałam na ławeczce i czytałam. I też było sympatycznie :-)))


Jedno wiem na pewno. Za rok płynę znowu.

Gosia, nie gniewaj się już na mnie :-))) Naprawdę nie chciałam Ci zrobić przykrości. 

Busola snów


Ostatnio stanowczo literacko cofam się gdzieś w czasy młodzieńcze. Książki przygodowe (takie "chłopackie" - jak mówi Starsza) stały się podstawą mojego czytelniczego życia. Najpierw "Statek czasu", teraz "Busola snów"... nie macie pojęcia jak cudownie jest zanurzyć się w świecie magicznych przedmiotów, zaczarowanych ksiąg i czarodziejskich haseł.

"Busola snów" jest drugim tomem serii "Sklepik okamgnienie", ale to naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Może trochę brakuje jakiegoś wprowadzenia, ale opis na skrzydełkach obwoluty zupełnie wystarczy, aby w tempie ekspresowym wczuć się w klimat tego, co działo się w pierwszym tomie. Miasteczko Applecross  położone na końcu świata jest miejscem, w którym działa tajemniczy sklepik. Można tu kupić różne dziwne przedmioty i rośliny; oprócz tego właściciele sklepiku stoją na straży wielu magicznych przedmiotów i tajemnej wiedzy. Nie ulega wątpliwości, że takie osoby i miejsca mogą stać się celem ataków przedziwnych stworzeń. Co więcej - klienci tego sklepu mają często nieprawdopodobne wymagania. Główny bohater powieści Finley w pierwszym tomie zaprzyjaźnił się z Aiby będącą córką właściciela. Teraz przyjaźń trwa w najlepsze co więcej - przeradza się w coś bardziej poważnego. Kiedy w miasteczku ktoś zaczyna niszczyć sieci, a następnie z niewiadomych powodów zaczynają ginąć owce, przyjaciele postanawiają znaleźć winowajcę. Sytuacja zaczyna się komplikować kiedy okazuje się, że wszystkie ślady prowadzą do tajemniczego Leśnego Człowieka...
"Busola snów" jest inna niż poprzednie powieści autorstwa Baccalario, które czytałam. Bardziej mroczna,. bardziej dojrzała; nie przedstawia historii tak po prostu przygodowej. Jest tu trochę niedomówień, czytelnik często może puścić wodze wyobraźni. Już w pierwszych scenach robi się mrocznie i tajemniczo. Bohater wraz z Ojcem Ashley udaje się na poszukiwanie tajemniczego kwiatu. Podróż jest niesamowita. Panowie unoszą się w powietrzu dzięki temu, że wierzą. I tylko biedny pies, nie obdarzony wiarą, wisi trzymając w pysku pasek od spodni Finley'a. 
Główny bohater jest postacią dużo bardziej skomplikowaną niż wydawałoby się to na pierwszy rzut oka. Sporą część powieści zajmują opisy jego uczuć i przeżyć. Wyraźnie widać jego wewnętrzne rozterki przeplatane uczuciami do pięknej Ashley. Co więcej - nie są to jedynie "wzdychanki" zakochanego chłopca. W tle pojawia się konkurent, Ashley zaczyna drwić z uczuć Finley'a - jednym słowem "te" sprawy przestają być proste. 
Szkoda że książka kończy się wyjątkowo niejednoznacznie. Wyraźnie zostało zarysowane niebezpieczeństwo grożące przesympatycznym bohaterom i Sklepikowi "Okamgnienie" jednak ciekawość czytelnika w żaden sposób nie została zaspokojona. Cóż - pozostaje nam czekać na kolejną część powieści. 

niedziela, 22 czerwca 2014

Arfik czyli tam i z Potworem

Kolejny koncert za nami. Dziewczyny poradziły sobie wspaniale. Fotorelacja poniżej :-)


"Tam i z potworem - muzyka Ryszard Leoszewski, słowa, reżyseria - Barbara Stenka (zwana ciocią Basią), śpiew: grupy artystyczne: Arfik i Kostka Cukru.
Koncert na żywo nie tylko śpiewany, ale i grany... cud, miód i orzeszki :-)))
Studio Polskiego Radia Szczecin S-1 im. Jana Szyrockiego jest wymarzonym
 miejscem na takie kameralne koncerty. 
Arfik w całej krasie :-)
Ryszard Leoszewski (zwany wujkiem Rysiem), który komponuje muzykę.
Znany ze "Sklepu z ptasimi piórami"

sobota, 21 czerwca 2014

Młodszy i woda :-)

Trzebież - jak większości wiadomo - leży nad Zalewem Szczecińskim. Piękna pogoda, słoneczko, zero wiatru, widoczność jak żyleta. Moje dzieci szaleją na pomoście. Nagle Młodszy staje i patrząc w dal w zamyśleniu marszczy czoło...
Młodszy: Mamo...
Ja: Słucham synku.
M: Dużo tej wody...
Ja: No...
M: A gdzie w tej wodzie jest korek?
Kurtyna :-))))

piątek, 20 czerwca 2014

Pamiętnik Blumki

Moje starsze dziecię od kilku lat jest czynnym członkiem organizacji zwanej Związkiem Harcerstwa Polskiego. Nic dziwnego - wszak jej rodzice (tzn. ja i mój małżon) również tam prężnie działaliśmy wychowując pokolenie harcerzyków. Działalność w ZHP to przede wszystkim super przygoda, moc przyjaciół ale też większa wrażliwość na niektóre sprawy i tematy. Hufiec nasz rodzimy (zarówno nasz jak i naszej Starszej) nosi imię Janusza Korczaka. Dla harcerzyków oznacza to przede wszystkim konieczność posiadania szerokiej wiedzy na temat patrona hufca. A że patron godny... Tyle tytułem wstępu.
"Pamiętnik Blumki" to niesamowita książka. Blumka - dziwięcioletnia dziewczynka będąca wychowanką Domu Sierot Janusza Korczaka prostymi słowami przedstawia życie, jakie wiodą dzieciaczki pod czujnym okiem Starego Doktora. Przedstawia nam Zygmusia, który w dzień dobrych uczynków postanawia uratować życie rybce kupionej na targu, Kocyka, który tak bardzo chciał pomagać, że postanowił nosić węgiel w nocniku, czy też Polę, która niechcący włożyła sobie groszek do ucha. Pan Doktor oczywiście groszek wyjął, a Pola zasadziła. Groszek wyrósł piękny i dorodny...


Pamiętnik Blumki przekazuje czytelnikowi ważne zasady wprowadzone przez Korczaka w Domu. Opowiada o sądzie koleżeńskim, o tym, że dzieciom trzeba mówić prawdę, że należy szanować ich prawo do tajemnic i własnego zdania. Poznajemy dziecięce widzenie świata, codzienność w domu sierot i wszechobecną miłość oraz szacunek do dzieci. Aż w końcu nadchodzi wojna...
Książka jest nie tylko pisana. Rysunki sa tu bardzo, bardzo ważne. Kredki, długopis, wycinanki, wydzieranki... wszystkie chwyty dozwolone.Trzeba też dodać, że rysunki nie są ot takie wprost. Każdy rysunek uzupełnia słowo pisane. Jest przesłaniem, dodatkową historią, listem z tych przerażających czasów. Niesamowite jest to, że autorka delikatnie tknęła trudną stronę tematu, co pozwala pomału i z wyczuciem wprowadzić małego czytelnika w ten trudny okres naszej historii.


Ja na szczęście przy lekturze nie musiałam uważać na uczucia mojej Starszej. Moje starsze dziecię świadome okrutnego losu jaki spotkał małych podopiecznych Janusza Korczaka z ogromnym wzruszeniem czytało tę książeczkę. Czytania niewiele ale emocji całe rzeki. Kiedy słuchałam jak opowiada swojej nieświadomej niczego koleżance o czym "TAK NAPRAWDĘ" jest ta książka, sama się wzruszyłam. Dobrze, że są jeszcze dzieci, które pamiętają i Hufce noszące takie godne imię. Tej historii nie można zapomnieć.