czwartek, 28 lutego 2013

Bajka o odnalezionym Słoneczku


Piękną książeczkę wczoraj przeczytałam! Króciutkie opowiadanie, prześlicznie ilustrowane o ważnych sprawach i problemach - zarówno tych dziecięcych jak i tych dorosłych. 

Pewnego dnia Mama i Tatuś poszli na spacer, w trakcie którego spotkali kaczuszki. Dziwiły się one, że Rodzice nie mają swojego dziecka. "A wy tak sami spacerujecie? Gdzie Wasze Maleństwo?". Rodzice pomknęli na poszukiwania swojego słoneczka. Spotykają miłą Panią, która pomaga im przejść przez całą żmudną procedurę. Oczywiście rodzice spotykają swoje Słoneczko i wszystko kończy się bardzo szczęśliwe. 
Autorka delikatnie pokazuje małemu czytelnikowi, że droga do adopcji nie jest prosta. Opowiada o ośrodku adopcyjnym, o częstych wizytach w domu dziecka, o oswajaniu siebie nawzajem. Aż w końcu: "Dziecko uśmiechnęło się do przybyszów. Rodzice odwzajemnili gest. Uśmiechy spotkały się gdzieś pośrodku drogi i zaczarowały rodziców i Dziecko. Całej trójce zabiły mocno serduszka."    
Temat adopcji jest bardzo trudny zwłaszcza dla dzieci, nawet tych starszych. Wprowadza strach i zamieszanie w małej główce: Jak to jest, że niektórzy rodzice nie kochają swoich dzieci? Może ja też jestem adoptowany? Dlatego warto ten temat oswoić, pokazać maluchom, że adopcja jest czymś dobrym i może samotnym dzieciom odmienić całe życie. 
Bardzo prosty język i elementy magiczne (jak np. gadające kaczuszki) wprowadzają nastrój baśniowy. Dobrze, że tak jest, bo to powoduje, że łatwiej jest po lekturze porozmawiać z małym czytelnikiem i wyprostować pewne nieścisłości, których objęcie małym umysłem jest po prostu za trudne.
Książeczka jest prosta, a mimo to niebanalna. Moja Starsza dość mocno ją przeżyła. Bardzo długo wpatrywała się w obrazek przedstawiający dom dziecka, na którym wszystkie małe buzie są smutne. Jej reakcja była tak silna, że zastanawiałam się, czy nie pomknie za chwilę do pokoju pakować swoich ulubionych zabawek dla dzieci z domów dziecka.
Jeżeli macie ochotę porozmawiać ze swoimi pociechami na trudne tematy i potrzebujecie literackiej pomocy - książeczka ta jest w sam raz dla Was. Zresztą uważam, że takie książki przydadzą się w każdym domu. Nie wiadomo co naszym pociechom może strzelić do głowy i kiedy taka rozmowa będzie potrzebna...
"Czym jest adopcja? - zapyta kiedyś nasze Słoneczko. 
- Tym wszystkim o czym jest ta książeczka: tęsknotą, poszukiwaniem, spotkaniem, radością, miłością, stworzeniem nowej rodziny, w której od tej pory są razem i na zawsze: Dziecko tata i Mama." 

poniedziałek, 25 lutego 2013

Twarda szkoła życia

Kiedy zobaczyłam okładkę książki pomyślałam, że to kolejna powieść ukazująca losy dzieciaczków w domach dziecka. Powieść chwytająca za serce i budząca wiele uczuć. Niestety nie. Losy bohaterki w domu dziecka to tylko wierzchołek góry lodowej, przyczynek do tego, kim się stała. Jej siła i mordercza pewność, że po każdym upadku należy się podnieść i iść dalej, jest ogromna i niezaprzeczalna. A książka? Książka powinna być poranną lekturą dla każdego, kto uważa, że jego życie jest nieudane. Może losy Oli pomogą mu zauważyć iskierkę nadziei....
Głowna bohaterka Ola - jak sama o sobie pisze - urodziła się bo nie miała innego wyjścia. Jej matka (autorka zawsze pisze o niej z małej litery podkreślając swój brak szacunku do niej)  początkowo chciała Ją sprzedać, jednak nie znalazła nabywcy. Nie zrzekając się praw rodzicielskich oddała ją do domu małego dziecka. Tu zaczyna się gehenna Oli, która trwa bardzo długo. Dziewczynka jako kilkuletnie dziecko bierze udział w wykopkach, szoruje podłogi, pieli grządki. Do tego ciągłym towarzyszem jest głód i brak miłości. Dzieci walczą o każdy ciepły gest. Kiedy trafia do domu dziecka do tego wszystkiego dochodzi jeszcze brutalna i wszechobecna przemoc. Niesamowite jest dla mnie to, że nawet w szkole sieroty uznawane były za gorszego człowieka, odmieńca. Co te dzieciaczki były winne? Kiedy jedna z koleżanek zaprosiła Olę do swojego domu Matka dziewczynki wyzwała ją i wyrzuciła za drzwi. Koszmar.
Nieszczęściem Oli była matka.Kiedy otrzymała większe mieszkanie wzięła Olę do siebie. Okazało się, że pobyt w domu dziecka to istny raj w porównaniu z piekłem jakie przygotowała jej ona. Tłukła ją czym popadło, ciągnęła po podłodze za włosy, poniżała, raniła i kaleczyła na całe życie. Wiele razy wyrzucała ją z domu. Dziewczyna żyła wtedy z kradzieży, spała po strychach i piwnicach. 
Autorka opisuje swoje losy właściwie do dnia dzisiejszego. Obecnie żyje w Berlinie z synem gdzie zajmuje się prowadzeniem domu kilku zamożnym rodzinom i prowadzi ogrody. Można powiedzieć, że jest szczęśliwa. Na swój sposób...
Książka jest pełna emocji. Już sam sposób jej napisania wskazuje, że autorka traktuje ją jako swoistego rodzaju oczyszczenie. Nie ma tu rozdziałów, myśli płyną nieukształtowane, prosto z serca. Pani Ola przeskakuje z tematu na temat starając się zachować chronologię. Kilka razy miałam ochotę przeskoczyć kilka stron ale przy lekturze tej powieści to nie jest możliwe. Każdy akapit zawiera tyle emocji i faktów że przeoczenie choćby pół strony gubi czytelnika. Autorka z otwartością i rozbrajającą szczerością opisuje swoją naiwność która z czasem przeistacza się w gruboskórność konieczną dla przetrwania. Nie ubiera swoich losów w barwy, ukazuje je brutalnie i prawdziwie, aż czytelnikowi burzy się krew z gniewu. Jak tak może być? Skąd tyle zła w stosunku do jednej osoby?  I dlaczego nikt nie pomógł. 
Książki nie czyta się łatwo; myślę, że głównie przez ten potok myśli zdarzeń i opisów. Niemniej jednak zapewniam, że warto. Rzadko kiedy człowiek spotyka się z taką wolą przetrwania....
"Twarda szkoła życia" to książka - spowiedź. To przestroga dla wszystkich i wołanie o miłość. Autorka pokazuje społeczeństwo zamknięte w swoich czterech ścianach, obojętne na losy zarówno małej dziewczynki jak i dorastającej kobiety. Właściwie na palcach jednej ręki można policzyć osoby życzliwe, które pomogły Pani Oli. Autorka ukazuje zło domu dziecka i systemu, który zmusza sieroty do walki o życie, o przetrwanie. 
Książkę polecam. Warto ją przeczytać choćby po to, aby dostrzec piękno własnego  życia i docenić wszystko to co się ma. Nawet okruszki dnia codziennego. 

piątek, 22 lutego 2013

Tata i ja

Pamiętacie książkę "Nasza Mama czarodziejka"? Mama jest tam najlepsza, oswaja smoka, pomaga innym ludziom - po prostu superman w babskim wydaniu. Nie da się ukryć, że często to właśnie mama jest bohaterem wielu książek dla dzieci. A tata? Niestety rzadko. Na szczęście są takie książki, które promują pozytywny obraz Taty. Ostatnio trafiłam na książkę "Tata i ja" gdzie tytułowy Tata nie ustępuje w niczym Mamie Supermence". Co więcej - naprawdę daje radę!
W książce "Tata i ja" poznajemy 7 przygód małej Milenki. W każdej z nich bierze udział niezawodny Tato, który dzięki swoim ojcowskim umiejętnościom i wyposażeniu godnym MacGaywer'a radzi sobie z każdą trudną sytuacją. Kiedy trzeba uratować jednorożca, za pomocą zestawu śrubokręcików otwiera kłódkę. Dzięki swojej niezawodnej sile i odwadze przepędza smoka, a dzięki umiejętnościom majsterkowicza pomaga ufoludkowi naprawić układy scalone w jego pojeździe kosmicznym. Nie ulega jednak wątpliwości, że serduszko Starszej zdobyło opowiadanie o syrence. Tatuś świetnie poradził sobie z opieką nad Milenką i syrenką, a mnie w tym opowiadaniu urzekł tekst: "My zapracowani ojcowie musimy trzymać się razem". Po prostu kwintesencja książeczki. 
Książeczka jest skierowana zarówno do chłopców jak i dziewczynek. Najpierw czytamy o księżniczce, a już za chwilę pochłania nas świat małego Indianina. Następnie bawimy się z syrenką, aby za chwilę mknąć rakietą w kosmos. Oczywiście wszystko w towarzystwie najlepszego taty. 
Tata i ja" to pozycja przepięknie wydana. Duże kolorowe ilustracje (ukazujące tatusia z lekkim przymrużeniem oka) są ciepłe i przyciągają wzrok maluchów. Starsze dzieci też znajdą coś dla siebie, ponieważ dość duże odstępy pomiędzy liniami i duża czcionka ułatwiają samodzielne czytanie. Moje dzieciaki wspaniale się przy niej dogadują. Młodszy z rozdziawioną buzią słucha i ogląda obrazki, a Starsza pęka z dumy, bo przy tej książeczce składanie literek idzie całkiem sprawnie. A że przy okazji omawiają każdy obrazek i wyobraźnia pracuje i jednemu i drugiemu... same korzyści. 
Polecam serdecznie wszystkim. I małym i dużym. 

wtorek, 19 lutego 2013

Bałwan...harcerski

Moja Starsza jest zuchem... takim prawdziwym, ze znaczkiem i złożoną obietnicą. Dzisiaj padający śnieg natchnął Ją i razem z Młodszym stworzyli bałwana... takiego tematycznego... harcerskiego :-)))

niedziela, 17 lutego 2013

Anielska pomyłka

Bardzo, ale to bardzo lubię anioły. Towarzyszą mi od dawna, właściwie od narodzin mojej córki. W naszym domu jest ich pełno... wszędzie, w każdym kącie. Jeden wisi na ścianie w kuchni, inny pilnuje przedpokoju, jeszcze inne strzegą moich dzieci. Jakoś tak ostatnio się składa, że w czytanych książkach też jest anielsko. Zupełnie niedawno czytałam "Tam gdzie spadają anioły", (swoją drogą mocna książka) wcześniej "Zawsze przy mnie stój", a teraz "Anielska Pomyłka". Powiem jedno - żadna z tych książek mnie nie zawiodła. 
"Anielska pomyłka" to książka magiczna, świetna w swej diabelnie skomplikowanej prostocie. Jeżeli bowiem przyjąć, że Bóg istnieje (a co za tym idzie Anioły również) to cała ta historia jest prosta. Do bólu. Przyjmujemy ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jeżeli natomiast wiary brak... cóż, wówczas czytelnik ma problem. 
Nie wiem czy mam streszczać fabułę. Boję się, że zdradzę zbyt wiele i popsuję całą magię tej powieści. Krótko. Maja jest kobietą szczęśliwą. Ma wspaniałego męża Michała, cudownego syna, prześliczną córeczkę, pogodną matkę i niesamowicie miłych i wyrozumiałych teściów. Nikt by nie przypuszczał, że na jej życiu zalega cień. W młodości w katastrofie lotniczej ginie jej mąż i córeczka Laura. Maja długo nie może się podnieść z tej tragedii. Kiedy już się udaje i duchy przeszłości zostają zagnane do najdalszej czeluści serca, nagle odżywają na nowo i to w najbardziej niesamowity sposób. Obok losów Mai poznajemy losy wszystkich jej bliskich. Tych żyjących i tych nieżyjących... ale czy aby na pewno? Okazuje się, że wszystko jest względne. A w ogóle do czego to podobne, żeby anioł popełnił aż TAKĄ pomyłkę... i to tak brzemienną w skutkach ??? Chciałoby się napisać tak wiele....
Urzekł mnie talent autorki do budowania napięcia. Początkowo książka to opowieść o kobiecie jakich wiele. Po kilkunastu stronach czytelnik zaczyna szukać czegoś wyjątkowego, Niby nic nie daje ku temu powodów - a jednak. Autorka skacze pomiędzy postaciami co więcej - przeskakuje również w czasie, co powoduje, że szukamy, uparcie szukamy ... W połowie książki już wiedziałam - łatwo nie będzie. I kiedy wszystko się wyjaśniło, a anielski plan ukazał się w całej okazałości mnie ogarnęło... Zwątpienie? Przerażenie? Chyba mieszanka i jednego i drugiego. Bo jeżeli rzeczywiście jest gdzieś Ktoś, kto tak łatwo kieruje naszymi losami, Kto ma takie możliwości ingerencji w nasze życie, to nam nic innego nie pozostaje jak przejść przez nie i cieszyć się tym co mamy..
Książkę świetnie się czyta. Krótki rozdziały, lekkie pióro, ciągłe trzymanie czytelnika w napięciu, to wszystko składa się na czytanie na tzw jednym oddechu. Tak właśnie przeczytałam tę książkę. Pochłonęłam. Powiem więcej - na pewno przeczytam ją jeszcze raz, bo dopiero przy drugim czytaniu można delektować się szczegółami i niuansami, których przy pierwszym razie czytelnik nie dostrzega. One są widoczne dopiero wówczas kiedy poznamy efekt anielskiej pomyłki.
Każdemu kto lubi magiczne książki - polecam. 

środa, 13 lutego 2013

Jak trzylatek pojmuje naukę angielskiego :-)

Z cyklu ciekawych pytań:
Maro: Mamo wiesz co to jest gorący pies?
Ja: Wiem synku - hot dog.
Maro: Mamo, a wiesz co to jest latające masło?
Ja: ....parsknęłam śmiechem, bo cóż mi zostało....

wtorek, 12 lutego 2013

Zoorigami, łabędź i niedźwiadek

Posiadając dwójkę dzieci (a nieraz jakoby było ich pięcioro :-)) ważnym elementem naszego życia jest zabawa paluszkami. Dziecięce rączki wykorzystywane są do zabaw wszelkiego rodzaju. Rysowanie, pieczenie ciasteczek, klejenie plasteliny... co nam do głowy przyjdzie. Ostatnio na tapecie mamy origami, a właściwie zoorigami. Kwadratowa książeczka, (bardzo starannie wydana) daje niesamowite możliwości zabawy papierem. Możemy z dziećmi stworzyć zagrodę pełną papierowych zwierzaków :-). A że w czasie zabawy się zużyją... trudno zrobimy nowe. Równie kolorowe, ale za to jeszcze piękniejsze, bo przecież praktyka czyni mistrza :-)     
Książka podzielona jest na działy. Mamy grupę zwierzaków domowych, zwierzaków egzotycznych i ptaków. Możemy stworzyć świnkę, niedźwiedzia, żyrafę, łabędzia i wiele wiele innych świetnych składanek. Bardzo ważne jest to, że instrukcje składania papieru są naprawdę przejrzyste. Na początku mamy kilka podstawowych figur, których opanowanie to połowa sukcesu. Potem już tylko kilka zagięć i gotowe. 
Książek o origami na półkach księgarskich jest mnóstwo. Zoorigami ma jedną fantastyczną i niezastąpioną przewagę nad nimi. Oprócz instrukcji składania papieru mamy też cieniutkie bajecznie kolorowe arkusiki stworzone do zginania i tworzenia zwierzaków. Arkusików jest ponad setka, każdy wzór powtórzony dwa razy. Co więcej - przy instrukcji składania każdego zwierzaka pokazany jest sugerowany papier do jego stworzenia. Jednak można zaszaleć i stworzyć kwiecistego łabędzia, albo kawowego buldoga.  Do wyboru do koloru! Na początku mojej zabawy z origami zrobiłam błąd i nie chcąc niszczyć oryginalnych arkusików, próbowałam zaginać zwierzaki na zwykłym papierze. Zniechęciłam się i wyrzuciłam nieskończoną figurkę do kosza. Okazało się że tworzenie origami na cieniutkich arkusikach to zupełnie coś innego. Zagięcia - nawet te najgrubsze - słuchają twórcy, nawet dziewięcioletniego. Zresztą sami zobaczcie. Łabędź jest samodzielnej produkcji mojej Starszej!


niedziela, 10 lutego 2013

Atlas chmur

Lubię Toma Hanks'a. Uważam, że jest świetnym aktorem posiadającym niezwykłą zdolność wcielania się w grane postacie bez szpanu i z wielką finezją. Forest Gump jest tego najlepszym przykładem. Kiedy więc zobaczyłam na plakatach kinowych jego przesympatyczną twarz wiedziałam, że "Atlas chmur" muszę zobaczyć. I co? I nie zobaczyłam! Jakoś przemknął przez ekrany i zniknął w sposób - dla mnie - niezauważalny. Tym większą radość sprawi mi mój Mąż kiedy to na urodziny (osiemnaste oczywiście) sprezentował mi książkę "Atlas chmur".
Nie będę oszukiwać, że pochłonęłam, że mnie wciągnęło i z wypiekami czytałam kilka dni pod rząd. To nie jest książka tego typu. Ją trzeba smakować, delektować się pięknem języka, wspaniałymi opisami. Trzeba pamiętać, że każdy szczegół jest ważny. To jedna z tych powieści, którą na pewno przeczytam ponownie, ponieważ każdy kolejny raz odkryje prezentowane historie na nowo. 
Sześć powieści - każda z innej epoki, inaczej napisana. Każda łączy się z pozostałymi w delikatny, acz wyraźnie uchwytny sposób. Bohaterowie są odmienni, łączy ich jedynie splot wydarzeń w ulotny sposób nawiązujący jeden do drugiego. Historie nie są porywające jednak w cudowny sposób można się nimi po prostu delektować. 
Sam sposób napisania jest niebanalny i ciekawy. Każda opowieść (poczynając od najdawniejszej , a w odległej przyszłości kończąc) w połowie jest przerwana i pozostawia w głowie zagadki. Szósta opowieść przedstawiona jest w całości, po czym kolejno cofamy się do przeszłości poznając zakończenia pozostałych pięciu. Przypomina to piramidę A,B,C,D,E,F,E,D,C,B,A i niewątpliwie jest świetnym zabiegiem pobudzającym czytelnika do rozmyślań i poszukiwań wspólnych cech opowieści.
Jeżeli macie ochotę na coś nowego, świeżego i innego niż większość książek - polecam. 

sobota, 9 lutego 2013

Karl Dönitz Ostatni Führer i "Wojenne Historie"

Recenzja napisana przez autora bloga Wojenne historie. Chętnych zapraszam :-)
Kolejna trudna książka. Oczywiście nie w ten sposób trudna jak pamiętniki Kesselringa, które pełne samousprawiedliwiających się kłamstw zniechęcają do lektury. Tutaj autor przedstawia obraz żołnierza, oficera marynarki oddanego swojej ojczyźnie i walce. Ostatni rozdział poświęca próbie odpowiedzi na pytanie, czy Dönitz był zbrodniarzem wojennym i czy należy mu się szacunek równy innym  wielkim dowódcom.
Okręty podwodne od swojego powstania jako broń nie cieszyły się najlepszą opinią. Reguły wojennej gry fair przetrwały na morzu dłużej niż na lądzie i istniały jeszcze na początku I wojny światowej. Później dopiero nastąpiły czasy nieograniczonej wojny podwodnej. Młody oficer Karl Dönitz zakończył I wojnę światową jako dowódca jednego z niemieckich U-Bootów na Morzu Śródziemnym, gdzie dostał się z częścią swojej załogi, do niewoli. Ale nie zapomniał nauki, jaką wyciągnęły Niemcy z tej wojny – okręty podwodne to broń groźna i skuteczna.
Niemcom po Wielkiej Wojnie nie było wolno posiadać i budować okrętów podwodnych. Jednak starali się jak mogli obchodzić ten zapis. M.in. niemieccy specjaliści budowali okręty podwodne w hiszpańskich i fińskich stoczniach.
W związku z tym, gdy w 1935 roku, zgodnie z traktatem angielsko-niemieckim, Niemcy mogły przystąpić do budowy swej floty podwodnej (równej tonażem 45% brytyjskiej), szybko z pochylni stoczniowych zaczęły schodzić nowe okręty. I od 1935 roku dowódcą tej floty został, całkowicie oddane temu rodzajowi broni Karl Dönitz.
To on forsował tezę, że okręty podwodne mogą być bronią ofensywną. I mogą prowadzić walkę, która rozstrzygnie losy wojny na zachodzie. Dönitz potrzebował tylko wielkiej floty. Liczył, że wojnę wygra 300 U-Bootów (co znaczyło ok. 100 okrętów podwodnych na „linii frontu”) i o tą wielka flotę walczył przez całą wojnę.
Jest oczywiste, że większość książki poświęcona jest historii „bitwy o Atlantyk” ofensywy U-Bootwaffe, która była oczkiem w głowie Dönitza. Jej zmienne losy pokazują, że wahały się raz na korzyść aliantów, raz sprzyjając Niemcom.
Nigdy jednak niemiecka flota podwodna nie potrafiła zrealizować celu, jaki stawiał sobie admirał – odcięcia Wielkiej Brytanii od dostaw drogą morską – w tamtych czasach jedyną możliwą.
Cały czas toczyła się walka pomiędzy zmieniającą się techniką (wykrywanie okrętów podwodnych i  coraz lepsze środki ataku na transportowce i ich eskortę) i taktyką walki („wilcze stada” kontra zespoły eskortowe).
Autor dość szczegółowo omawia poszczególne etapy walki, przyczyny i skutki zwycięstw i porażek. Mnie jednak zaciekawił jeden, nowy dla mnie, element tej układanki. Karl Dönitz przez całą wojnę musiał być „lobbystą” (we współczesnym rozumieniu) budowy okrętów podwodnych. Niemcom, którzy gwałtownie rozbudowywali całą armię, brakowało środków do zaspokojenia apetytów poszczególnych broni. Musieli wybierać pomiędzy rozbudową m.in. sił pancernych, lotnictwa, marynarki wojennej.
A to nie wszystko. W pewnej chwili okazuje się, że problemem są... robotnicy. Wykwalifikowani robotnicy potrzebni byli nie tylko do  budowy nowych okrętów, ale także do ich remontowania. To krótka kołdra, bo dobry robotnik jak dobry marynarz wymaga solidnego doświadczenia, a na to trzeba czasu.
I to był kolejny paradoks wojny podwodnej Dönitza: im więcej  miał okrętów i im bardziej były nowoczesne, tym mniej miał czasu na szkolenie ich załóg. W konsekwencji jego najlepsze U-Booty obsadzały najmniej doświadczone i wyszkolone załogi, a jego najlepsi dowódcy ginęli wraz ze swoimi U-Bootami na Atlantyku zanim mogli przejąć bardziej doskonałą broń.
Kolejna cześć „...Ostatniego Führera” to Karl Dönitz dowodzący całą niemiecką flotą i pupil swojego wodza. Dönitz uczestniczył w naradach sztabowych i wtrącał się we wszystkie sprawy, które uważał za ważne dla marynarki wojennej, a że niemal wszystko co działo się na frontach miało wg niego taki związek... Dodatkowo był całkowicie zapatrzony w postać Führera i zgadzał się z każdą jego decyzją, podobnie jak on za błędy winiąc „generałów”. Dzięki takiej postawie, gdy Hitler po kolei zraził się do całego swojego „dworu”, to na niego padł wątpliwy zaszczyt zostania ostatnim  Führerem III Rzeszy po śmierci „wodza”.
Po wojnie w całości odsiedział karę więzienia za zbrodnie wojenne i stał się postacią... kontrowersyjną. Jedni woleli w nim widzieć  wielkiego dowódcę marynarki i kogoś kto utrzymuje kontakt z weteranami Kriegsmarine, inni kogoś, kto wysyłał do nierównej walki młodych marynarzy i do końca podtrzymywał w Hitlerze mit cudownej broni podwodnej. Kogoś, kto rozkazywał wykonywać wyroki śmierci na dezerterach już po zakończeniu wojny!
Czy Karl Dönitz był wizjonerem wojny podwodnej i doskonałym jej dowódcą, czy raczej sługą nazizmu, zapatrzonym w Hitlera i jego idee zbrodniarzem wojennym? Autor stara się przedstawiać historię na tyle rzetelnie, że można samemu wyrobić sobie zdanie.      

piątek, 8 lutego 2013

Kobiety Kaddafiego

Książki dzielą się na łatwe, miłe i przyjemne, oraz te niełatwe, nie zawsze miłe i rzadko kiedy przyjemne. Różnica między nimi jest taka, że te pierwsze szybko się zapomina, natomiast te drugie pozostają w głowie i wiercą dziurę w psychice czytelnika. Do bólu. Do granic wytrzymałości. "Kobiety Kaddafiego" to książka należąca do tej drugiej kategorii. Pod każdym względem. 
Soraya jest libijską dziewczyną, która do pewnego momentu prowadziła zwykłe życie nastolatki (o ile w Libii można mówić o zwykłym życiu). Libia jest krajem muzułmańskim co dla kobiet oznacza trudne życie. Mimo to rodzina dziewczynki parła do przodu radząc sobie z systemem i przeciwnościami losu. Pewnego dnia w szkole zapanowała wielka radość. Sam Kaddafi odwiedzi nauczycieli i uczniów! Soraya została wybrana do wręczenia kwiatów przywódcy. Kaddafi przyjechał i nawet pogłaskał Sorayę po głowie! Okazało się, że ten gest przypieczętował los Sorai. Był to znak dla jego służb, że tę kobietę (a właściwie piętnastoletnią dziewczynkę) Kaddafi chce mieć jako swoją nałożnicę. Po kilku dniach życie Sorai zmienia się diametralnie i rozpaczliwie. Ląduje w podziemiach pałacu Kadafiego. Jest poniżana, brutalnie gwałcona, maltretowana i prześladowana. Okazuje się, że w jej położeniu znajduje się tysiące innych dziewcząt w Libii. Kadafi był chorym psychicznie lubieżnikiem, potrzebującym kilku kobiet dziennie (chłopców również) których traktował przedmiotowo i bez żadnego szacunku. 
Historia Sorai budzi ogromne emocje. Ogarnia mnie przerażenie kiedy uświadomię sobie, że takie straszliwe rzecz działy się kilka lat temu, już w XXI wieku. Świadectwo okrucieństwa i braku szacunku do drugiego człowieka. Mam nadzieję, że nikogo nie urażę, ale kiedy to czytałam przychodziły mi do głowy porównania z II wojną światową i ówczesnym torturowaniem ludzi. Różnica jest taka, że Kaddafi robił to pod przykrywką wielkiej machiny składającej się z tysięcy ludzi kryjących jego zboczenia.
Kaddafi działał w bardzo przemyślany sposób. Założył szkołę wojskową dla kobiet, którymi otaczał się w każdej sytuacji. Teoretycznie stanowiły jego ochronę, (żaden Arab nie strzeli do kobiety) w praktyce szkoła była nieustannym "dostawcą" młodych kobiet, które zaspakajały jego najbardziej wyszukane seksualne zachcianki.  
Oprócz opowieści o losach Sorai w książce możemy przeczytać przejmujące świadectwo dziennikarskie. Autorka Anick Cojean obnaża panujący w Libii terror i strach. Chwytając pojedyncze niteczki i nikłe ślady jakie pozostawiały działania Kaddafiego trafiła do kobiet, które przeżyły gehennę. I co się okazało? Znaczna większość nie chciała nic mówić. Bały się konsekwencji, nie chciały wracać do drastycznych wspomnień - albo i jedno i drugie. Zamykały się w sobie. Naprawdę niewiele osób odważyło się dać świadectwo. Z całą mocą należy podkreślić, że te, które się odważyły ,opowiadały straszliwie i zatrważające rzeczy. Kaddafi potrafił pojawić się na weselu i "porwać" (bo trudno to nazwać inaczej) pannę młodą. Gwałcił żony swoich najbliższych współpracowników i ich córki. Pewien fragment książki mówi nawet o ośmioletnich dziewczynkach. I to wszystko w XXI wieku. Pod nosem ONZ i organizacji zajmujących się prawami kobiet. Co tam kobiet - mam wrażenie, że w wielu krajach z większą godnością traktuje się zwierzęta. Niesamowite i niewyobrażalne. 
Książka napisana jest wprost. Bez zbędnych upiększeń. Odziera czytelnika ze złudzeń. Ukazuje ludzkie okrucieństwo, wypaczenie i zdemoralizowanie. Ból. Szok. Poniżenie. 
Uważam, że każda młoda osoba powinna przeczytać wyznania Sorai. Niewątpliwie ogarnie go przerażenie i zwątpienie w sens ludzkiego istnienia. Dobroci i szacunku do drugiego człowieka. Ale to dobrze. Historia powinna być nagłośniona i poznana przez jak największe grono osób. Może pomoże to kobietom w Libii w walce o godne życie. W walce o samego siebie. 

czwartek, 7 lutego 2013

Sposób na Elfa i zdechła ryba

Elf - dla większości dziewczynek latający stworek o przesłodzonym wyglądzie, dla mojej rodziny ukochane psisko ze sterczącymi uszami, wyłupiastymi oczyskami i cudownym psim serduchu. Pierwsze spotkanie z Elfem miało miejsce kilka miesięcy temu, kiedy to Starsza dostała książkę pt "Sposób na Elfa". Pochłonęłyśmy ją w kilka wieczorów chichrając się i komentując ze śmiechem treść powieści. Myślałam, że autor Marcin Pałasz w drugim tomie - delikatnie rzecz biorąc - nie podoła. Jakże się myliłam!
Spotykamy Elfa szczęśliwego, dumnego ze swoich ludzi, dumnego posiadacza swoich misek, obroży i smyczy. Akurat zbliżają się Wakacje, w związku z czym Duży z Młodym wybierają się na urlop. Wyjazd nad morze nowym samochodem... wszyscy są bardzo szczęśliwi. Niestety podczas pakowania Elf (zaspany i lekko otumaniony) przez pomyłkę wsiada nie do tego samochodu i odjeżdża w siną dal. Kiedy orientuje się, że jest pasażerem nie tego auta wysiada i próbuje wrócić do Dużego, ale nic z tego. Oczywiście Duży i Młody stają na rzęsach, żeby swojego pupila odnaleźć. Dochodzi do bójki, użycia broni, walki wręcz, akcji policji... wiele się dzieje. Oczywiście wszystko się dobrze kończy, ale przygód do tego zakończenia nie brakuje nikomu. 
Fabuła książki to jedno, a sposób jej napisania, humor i nieprzeciętna jakość to drugie. Książka daje takiego kopa energetycznego jak rzadko która powieść. Pan Pałasz zmuszał nas do ciągłego podrygiwania ze śmiechu. A już historia z pralką skaczącą po łazience, którą Elf musiał pokonać... po prostu rewelacja. 
Narracja książki prowadzona jest z dwóch różnych punktów widzenia. Z jednej strony mamy historię przedstawioną przez Dużego, a drugie spojrzenie pochodzi od Elfa. I o ile narrację ludzką można uznać za zwykłą (moja Starsza w tym momencie zaprotestowała, że tu nie ma nic zwykłego), o tyle narracja Elfa jest świetna. Nie dość że rozśmiesza, to jeszcze uświadamia nam, że to co dla nas jest codziennością dla psa może stanowić nie lada zagadkę. "No bo kto to widział żeby kaktusy latały po trawnikach". Nie trudno się domyślić, że chodzi o jeże.  
Książka posiada jeszcze jedną ważna zaletę. Przekazuje młodym czytelnikom prawdę znaną od lat jednak często lekceważoną: Pies to żywe stworzenie i jeżeli się na niego decydujesz, to stajesz się  odpowiedzialnym za całe jego psie życie. Elf jest pełnoprawnym członkiem rodziny, który w pełni uczestniczy w życiu swoich ludzi. W przekazywaniu morałów Pan Marcin też nie zawodzi. Zresztą poczytajcie sami: "Nasze psisko wciąż siusiało jak szczeniak. Patrząc na inne psy dumnie podnoszące łapę przy byle słupku, czekałem z utęsknieniem na moment, w którym elf zrobi to samo. Ten jednak uparcie siusiał po swojemu, choć Młody, w przypływie natchnienia próbował mu nawet pokazywać na trawniku, jak się to powinno robić. Jego poświęcenie zaowocowało jedynie zainteresowaniem strażnika miejskiego zaniepokojonego widokiem chodzącego na czworaka nastolatka, na domiar złego podnoszącego nogę pod drzewem"
Moją starszą urzekł fragment o zdechłej rybie. Kiedy Elf zaginął, Duży pocieszał Młodego tymi słowy: "Uwierz mi, nasze Elfisko zobaczy morze, będziesz z nim skakał przez fale... i pewnie nawet przyniesie ci osobiście zdechłą rybę na koc. Wierzysz?" Starsza  w tym momencie rozczuliła się niesamowicie. Zdechła ryba przyprawiła ją o łzy; tego jeszcze nie było. 
Wisienką na torcie są ilustracje. Można było zepsuć wszystko słodkim psiakiem rodem z "dziewczyńskich" kreskówek, ale nie. Tu też strzał w dziesiątkę. Czarno - białe ilustracje, proste, oszczędne w formie są świetne. A już wygląd Elfa zdobył nasze serca. Myślę, że Wydawnictwo  Skrzat zrobiłoby furorę wydając plakaty z Elfem. Pierwsza stałabym w kolejce!