piątek, 30 czerwca 2017

O tym jak Detektyw Łodyga pomaga rozwiązać przyrodnicze zagadki

Nie wiem, który to tom przygód Detektywa Łodygi. Mam wrażenie, że czwarty, ale pewna nie jestem. Myślę jednak, że nie ma to znaczenia, ponieważ każda z tych książeczek cieszy się takim samym uznaniem wśród naszych milusińskich. Wszystko zaczęło się od popularnego programu na kanale "Minimini", w którym przesympatyczny pluszak Eugeniusz Łodyga mierzył się z zagadkami z różnych dziedzin życia. To nie była rysunkowa bajeczka, a prawdziwy program popularno - naukowy, tyle że dostosowany do poziomu małego odbiorcy.
Od pewnego czasu możemy spotkać Detektywa Łodygę na łamach książek. Ta, która wpadła w łapki mojego synka zawiera 10 historyjek - zagadek. Każda z nich stworzona jest wg tego samego schematu. Dorosły pewnie uznałby tę schematyczność za nudę, ale dzieciakom to odpowiada. Wszystko zaczyna się, gdy detektyw Łodyga odbiera telefon od swoich małych przyjaciół Zosi, Tadzika i Amelki, którzy w kilku słowach opowiadają o swoim problemie, czy też o sytuacji, jaka ich właśnie zaskoczyła. Detektyw, zawsze gotowy do niesienia pomocy, nie zastanawiając się zbyt długo, wyrusza na pomoc. Na miejscu dzieci w kilu zdaniach naświetlają występujące zagadkowe zjawiska, a  - uwierzcie mi - często są one naprawdę poważne. Raz w szafie znajduje się wielkie "coś", innym razem dzieciom grozi wizyta smoka, na stole zrobił się basen, albo też dzieci nie mogą poradzić sobie
z papierowym klopsem. Detektyw wysłuchuje uważnie opowieści dzieci, a następnie szybko odnajduje rozwiązanie zagadki. Oczywiście jest Ona (akurat w tym tomie) związana z przyrodą, więc tłumaczenie często dotyczy ekologii. Nasze pociechy w przystępny sposób mogą dowiedzieć się jak wygląda życie foliowej torebki, po co sortuje się śmieci, jak powstaje papier i co to jest ocieplenie klimatu. Detektyw Łodyga tłumaczy również skąd się bierze woda w kranie, smog w powietrzu, czy też prąd w mieszkaniu. Kiedy do dzieci dociera przyczyna zaskakujących wydarzeń, próbują znaleźć rozwiązanie sytuacji. Nie dość, że maluchy rzucają fajnymi pomysłami, to jeszcze mała Amelka na zakończenie spotkania pokaże wszystkim, jak z niepotrzebnych rzeczy zrobić biedronkę, kucyka, czy też rybkę przypominajkę. 
Książka jest bardzo, ale to BARDZO przyjazna maluchom. Dużo obrazków, dialogi wydrukowane inną czcionką niż opisy, inny kolor tekstu, w którym zawarto wyjaśnienie zagadki - to wszytko powoduje, że dzieciaki podczas lektury nie nudzą się. Jeżeli dodamy do tego bardzo kolorowe ilustracje i miejsce na bazgrołki - otrzymujemy świetną pozycję na długie, deszczowe letnie popołudnia. 
Nie potrafię dojść do tego, kto jest autorem tej książeczki. Poprzednie trzy tomy "popełniła" p. Barbara Wicher - wspaniała polska pisarka i nauczycielka, tłumaczka języka francuskiego, autorka książek dla dzieci. Tymczasem w najnowszym tomiku nazwisko autora nie pojawia się ani na okładce, ani na karcie tytułowej. Na niektórych portalach czytelniczych znalazłam określenie "praca zbiorowa", ale nawet, jeżeli jest to praca zbiorowa, to przecież ktoś musiał tekst napisać. Niezbyt to ładnie zarówno w stosunku do czytelników jak i autorów. Po książce widać, że jest to pozycja wydana na podstawie licencji programu telewizyjnego "Mini
Mini", ale uważam, że nic to książce nie ujmuje. Natomiast na okładce zamiast logo wydawnictwa i "Minimini" powinno znaleźć się nazwisko autora, albo chociaż określenie "opracowanie zbiorowe". Bez tego książka jest taka trochę bezimienna i traci sporo. Niby drobiazg, ale pozostawia ... niesmak to dużo powiedziane... powiedzmy, że niedosyt.  
Na szczęście nasze maluchy rzadko szukają nazwisk na okładce. Raczej z trudem brną przez gąszcz literek, zachwycając się pomysłami i przygodami głównych bohaterów. Zapewniam Was, że pod tym kątem książka zaspokoi najbardziej wybredne czytelnicze guściki.  

O tym, że plecenie trzy po trzy może zmienić się w książkę "Trzy po 33"

Każdy z nas ma swoje pasje. Jeden jeździ konno, inny na motorze, jeszcze inny hoduje pieski, uprawia ogródek, szyje, wyszywa i co tam komu jeszcze przyjdzie do głowy. Ja czytam. Czytam dużo, a swoje myśli przelewam na przysłowiowy papier. Nie chcę stwierdzić, że piszę, bo to górnolotnie brzmi, ale bloga popełniłam i od siedmiu lat coś tam dziergam. Można więc bez wyrzutów sumienia powiedzieć, że pracuję słowem. Kocham wyrazy (felieton o słowach i wyrazach wita nas na początku książki) i uwielbiam się nimi bawić. Nic więc dziwnego, że książka "Trzy p 33" mnie zachwyciła.  
Książka powinna być zatytułowana "Trzy po 13", bowiem trzech wspaniałych językoznawców w osobach p. Miodka, p. Bralczyka i p. Markowskiego, pogrupowało w 13 tematycznych grup 102 króciutkie felietony, które skrzą inteligencją i humorem. Panowie przyglądają się różnym słowom, które na dobre zagościły w naszym życiu i z większym lub mniejszym zaangażowaniem opisują wszystko to, co na ich temat przyjdzie Im do głowy. Słowa są różne - zarówno te codzienne jak i te zapomniane. Sporą część książki zajmują słowa nowe, stworzone na potrzeby nowoczesnego świata przepełnionego nowinkami technicznymi. Oswajają takie słówka jak know - how czy hejt. Te felietony są świetne, ale ja zakochałam się w rozdzialiku pt. "Gdzie są słówka z tamtych lat, czyli bałamutny spiker" Klisza, bałamutny czy chachmęcić - kto dzisiaj tak mówi! Panowie zdają sobie sprawę z  "dawności" poszczególnych słówek i z pewną dozą wzruszenia opisują ich znaczenie kiedyś i dzisiaj. Rozwodząc się nad ich etymologią czy znaczeniem, często przytaczają cytaty z twórczości np. Jeremiego Przybory czy też Hemara, wprowadzając czytelnika w nastrój z dawnych lat. 
Najbardziej śmiałam się przy felietonie pt. "Babole". Słowo to ma wiele znaczeń ale mnie urzekła następująca definicja" "Babol to wydzielina z nosa, głównie zaschnięta". Wpadłam pod krzesło i długo nie mogłam się podnieść. Nawet moje dzieci rżały ze śmiechu jak młode kucyki. 
Podsumowaniem całej książki i tego "plecenia trzy po trzy" są króciutkie dialogi, świetnie oddające nastrój książki. Przytoczę jeden: 
Miodek: Wrzuciłem na bloga swoja focię ze słynną szafiarką i gimbaza miała polewkę.
Markowski: Zupełnie nie ogarniasz bazy. Ale obciach!"
Bralczyk: Profesorze, polewka z kolegi? To hejt. 
Widzicie tych trzech statecznych Panów (może nie pod krawatami, ale w marynarkach na pewno) przerzucających się takimi hasłami? Skrzy cała książka inteligencją i humorem, a czytelnik bawi się świetnie od samego początku, aż do ostatniej literki. Panowie rewelacyjnie żonglują słowami ukazując ich różne znaczenia i pochodzenie. Może się okazać, że słówko, które korzeniami sięga do czasów średniowiecza przetrwało do dzisiaj, ale jego znaczenie jest całkowicie odmienne od tego pierwotnego. To właśnie jest to piękno języka polskiego, które mnie zachwyca i ujmuje. 
Śmiech śmiechem, ale miejscami potrafi być tez poważnie. Bo przecież nie zawsze chodzi o to, aby się tylko pośmiać, ale warto tez dowiedzieć się czegoś nowego. I tak np. dowiadujemy się, że słowo chachmęcić pochodzi od słowa chachmęć (zarośla, chaszcze), które używane było już w XVII wieku. Wyraz podejście (w znaczeniu podejście do tematu, czy też drugie podejście np. do egzaminu) kilka wieków temu określanie było w ówczesnych słownikach jako oszukanie, podstęp, fortel, zdrada... Niesamowite jest to, jak język polski przez lata ewoluował  i rozwijał się, ale żeby aż tak! Trudno aż wyobrazić sobie drogę, jaką przeszło to słówko do dzisiejszego, zupełnie niewinnego przecież, znaczenia.
Na zakończenie dodam, że "Trzy po 33" to nie jest książka do czytania  tzw. ciurkiem. Po kilkunastu felietonach czytelnik bardzo wielu szczegółów nie zauważy, jako że ogarnie go po prostu zmęczenie. Warto mieć tę książkę zawsze gdzieś w pobliżu i dawkować sobie szczęście. Gwarantuję, że nie pożałujecie.  

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Czarne narcyzy

Każda nowa książka Puzyńskiej elektryzuje i powoduje dreszczyk emocji w mej duszy. Dotąd przeczytałam siedem tomów i recenzując je, nie ukrywałam zachwytu. Pomimo tego, że wszystkie zlewają się w mojej głowie w jedną, bardzo ekscytującą historię, nie można uniknąć porównań poszczególnych tomów. Najfajniejsze jest to, że można je podzielić na kilka kategorii. Najlepszy? Motylek. Najsłabszy? Łaskun. Najstraszniejszy? Utopce. Naj... można wymieniać długo. 
Autorka nie spuszcza z tonu ani na chwilę. Rozpoczynając lekturę "Czarnych narcyzów" bardzo szybko spotykamy się ze starymi przyjaciółmi z poprzednich tomów. Weronika, Emilia i Marek trwają na posterunku właściwie niezmienni. Zmienia się jedynie podejście do życia Klementyny Kopp i oczywiście Daniela Podgórskiego. Daniel, który w ostatnim tomie sporo stracił w moich oczach teraz powraca w blasku chwały. No może bez przesady, ale podniósł się z kolan i działa. 
Tym razem powieść płynnie nawiązuje do końcówki poprzedniego tomu. Właściwie pierwszy rozdział mógłby być kolejnym tej samej książki, ale to należy uznać raczej za zaletę, niż wadę. Bardzo szybko poznajemy legendę o diable, który opętał żonę leśniczego wskutek czego ta - poznawszy diabelską tajemnicę - opuszcza ten ziemski padół. Leśniczy postanawia zemścić się na czarcie za śmierć żony, a cała historia kładzie się cieniem na maleńkiej wiosce o nazwie Diabelec. Wszyscy boją się domu leśniczego i tego, co się w nim wydarzyło. Strach staje się wręcz paniczny, kiedy w tym domu znalezione zostaje ciało, a właściwie, to dwa... właściwie to trzy. Nie ulega wątpliwości, że śmierć przynajmniej jednej z tych osób, powiązana jest z odnalezieniem innych trzech ciał dużo, dużo  wcześniej....
Bardzo trudno jest opisać fabułę tak, aby nic nie zdradzić i nie zabrać potencjalnemu czytelnikowi przyjemności z czytania. Powieść jest bardzo rozbudowana, akcja toczy się wielowątkowo, a wydarzenia gonią jedno za drugim. Wielki szacunek dla autorki, która - pomimo wielości bohaterów zdarzeń, i powiązań - nie pogubiła się i konsekwentnie doprowadziła do rozwikłania zagadki. 
Jest jeden element, który w sadze o Lipowie szczerze uwielbiam. To umiejętność autorki prowadzenia czytelnika na popularnie zwane manowce. Już wydaje mi się, że wiem, już jestem tak blisko... i znowu coś zaskakuje. Pamiętam, że w kilku poprzednich tomach rozwiązanie zagadki było w zasięgu ręki właściwie od połowy książki, a nadal fabuła fascynowała. W "Czarnych narcyzach" też jest taki moment, w którym wydaje się, że wszystko zostało już wyjaśnione. Nic bardziej mylnego. 
Polecam każdemu. Bez wyjątku. 

środa, 14 czerwca 2017

Małżeństwo doskonałe czyli Czubaszek + Karolak = WM

Marię Czubaszek kocham i uwielbiam. Jej delikatność, prostota i dziecięca naiwność zawsze mnie rozczulały. Śmiałam się do łez czytając jej twórczość, uwielbiałam szkło kontaktowe z damskim pazurkiem Pani Marii i zgrzytałam zębami, kiedy pseudo dziennikarze próbowali Ją oczernić, za przeprowadzoną miliard wieków temu aborcję. 
Płakałam, kiedy odeszła. Żal potęgował fakt, że odeszła w chwili, kiedy w moje ręce trafiła "Nienachalna z urody". Siedziałam na wakacjach pod namiotem i zamiast cieszyć się pięknem Bieszczad, czytałam "Nienachalną..." i wspominałam. 
Potem była długa przerwa. Pani Maria odeszła, a życie toczyło się dalej już bez Jej udziału. Aż do teraz, kiedy w moje ręce wpadło "Małżeństwo doskonałe...". Trochę ze strachem sięgnęłam po książkę obawiając się, że zakopane głęboko w sercu emocje powrócą. I rzeczywiście powróciły, potęgowane odejściem Pan Wodeckiego, którego twórczość również uwielbiam.
Ckliwie się zrobiło, ale nic na to nie poradzę. "Małżeństwo doskonałe" to wywiad z  miłością życia Pani Czubaszek - Wojciechem Karolakiem. Z wywiadu wyłania się cudowne małżeństwo dwóch "Zajączków" kochających się i szanujących nawzajem. Żyli trochę obok siebie (co spowodowane było nocnym trybem życia Karolaka), ale nadrabiali to drobnymi gestami i maleńkimi czułostkami, które razem układały się w wielkie uczucie. Nie znam nikogo kto rozmowę przez telefon zaczyna od  "Cip cip". Cudne prawda? 
Wywiad przeplatany jest "Czubaszkowymi wspominkami" snutymi przez sławnych ludzi będących przyjaciółmi Marii i Wojciecha. Wspominki snują wielcy tego świata. - Jacek Fedorowicz, Ewa Bem, Andrzej Dąbrowski czy Grzegorz Markowski. Oni wspominają dobre chwile spędzone z Panią Marią. Czasem ze wzruszeniem opowiadają o jej niechęci do jedzenia, czasem ze smutkiem opisują ostatnie spotkania. W tym wspominkach jest jednak spora doza humoru, bo trudno nie wspominać Pani Marii z radością w sercu. W wywiadzie przeprowadzonym przez Krystynę Pytlakowską z Wojciechem Karolakiem nie jest już tak łatwo. Z tej części wylewa się bezbrzeżna, ogromna miłość do Marii Czubaszek. Karolak opowiada o swojej Zajęczycy z takim wzruszeniem i tęsknotą, że czytelnikowi serce się kraje. Przepięknie opisuje jak zakochał się w super zgrabnych nogach Pani Marii, jak wzruszał się, gdy zasypiała przed telewizorem w ulubionym fotelu i jak ogarniała go wściekłość, gdy nic nie jadła, a za to paliła paczkami papierosy. 
Dzięki tej książce możemy zobaczyć Panią Marię trochę z boku. Z jej twórczości wychyla się silna kobieta z ogromnym poczuciem humoru i dystansem do siebie. Mam wrażenie, że to tylko poza. Z opowieści Pana Karolaka wynika, że silna była - owszem, ale wówczas, gdy należało zawalczyć o bliskich. To dzięki niej Karolak wyszedł z nałogu alkoholowego - walczyła o niego jak lwica. Natomiast kiedy chodziło o Nią samą - nie było już tak różowo. Miała dość niską samoocenę i nie pozwalała sobie pomagać.  
Piękna książka. Wzruszająca i delikatna. Z treści wylewa się ból i żal, jaki ogarnął wszystkich po śmierci Marii Czubaszek. Piękne wspomnienia i wspólnie spędzone chwile są przeplatane wyrzutami sumienia wynikającymi z tego, że nikt nie był w stanie zmusić Jej, aby zaczęła o siebie dbać. Widać wyraźnie, że nie można nikogo na siłę uszczęśliwić. Pani Maria była idealnym przykładem osoby, która nie chciała dać sobie szansy. A kiedy już doszła do tego, że leczenie to jedyny sposób na pożycie jeszcze troszkę - było już za późno. 
Jeżeli nie lubiliście Marii Czubaszek to nie sięgajcie po "Małżeństwo doskonałe". Ale jeżeli w Waszym sercu tli się choć cień sympatii do tej przeuroczej osoby, to jest to lektura obowiązkowa, która stawia przysłowiową "kropkę nad i". 

środa, 7 czerwca 2017

Królestwo kanciarzy

Powieści nie należy oceniać po okładce. To każdy wie i prawdziwy "książkochłon" nigdy tego nie czyni. Ja jednak od czasu do czasu ulegam urokowi książek. Oczywiście nie wezmę w podróż przepięknie wydanego słownika ortograficznego, ale już dobrze zapowiadającą się i przepięknie wydaną fantastykę - owszem. "Królestwo kanciarzy" przyciągnęło mój wzrok właśnie pięknym wydaniem. Twarda oprawa, tasiemka w charakterze zakładki i barwiono na czerwone "końcóweczki" stron sprawiły, że zakochałam się na zabój. Zresztą pierwszy tom był równie piękny (końcówki stron były czarne), a że historia opisana w pierwszym tomie  pochłonęła mnie całkowicie byłam pewna, że drugi tom również raczej mnie nie zawiedzie.
Szóstka bohaterów - każdy inny, każdy charakterystyczny, a jednak wspólnie tworzą niesamowitą grupę. Nie wątpię, że czytelnicy pokochali Inej, Ninę, Kaza, Wylana, Matthiasa, i Jaspera. Ta szóstka młodych ludzi jest wyjątkowo dojrzała, wie czego chce i uparcie dąży do raz wyznaczonego celu. Tak silnych, charakterystycznych i wyrazistych bohaterów dawno nie miałam przyjemności poznać. Godne uznania jest to, że przez całą powieść (a jest Ona naprawdę obszerna) autorka bardzo konsekwentnie wyposaża bohaterów w konkretne cechy, celebruje je i często czyni z nich walory, którym nasi bohaterowie zawdzięczają zdrowie i życie.
Powieść ma jedną wadę, a mianowicie nie powinno się jej czytać bez znajomości tomu pierwszego pt. "Szóstka wron". Autorka robi wszystko, aby brak znajomości wcześniejszych przygód bohaterów nie dawał się czytelnikowi we znaki, ale to jednak nie jest takie proste. W pierwszym tomie tyle się działo, że nie sposób uniknąć powrotów i odniesień. Oczywiście, że można, ale czytelnik sporo traci. Już na początku opowieści musimy zerknąć w tył...
Wydaje się, że po wykonaniu zadania, które na pierwszy rzut oka wydawało się niewykonalne
przyjdzie czas na odpoczynek. Nic bardziej mylnego. Zamiast bogactwa nasza szóstka bohaterów ma puste kieszenie, a zamiast odpoczynku muszą się ciągle ukrywać jednocześnie walcząc z przeciwnościami losu. Wydawałoby się że okradzenie Lodowego Ogrodu to wyczyn, którego nic nie przebije. Niestety Wrony muszą teraz walczyć z dużo gorszym zdaniem. Nie dość, że pragną się zemścić na Van Ecku, to jeszcze muszą zrobić wszystko, aby uratować swoją towarzyszkę. Nie jest to łatwe zadanie zwłaszcza, że są, świadomi tego, że wśród nich ukrywa się zdrajca. Co zrobią? Jak postąpią? Zapewniam Was, że choć cała powieść jest zaskakująca, zakończenie przerośnie Wasze najśmielsze oczekiwania. 
Cudna powieść. Ciągłe zwroty akcji i ekspresowe tempo wydarzeń zaskakują i intrygują czytelnika. Autorka pisze tak jakby jej umysł ciągle zalewały pomysły, które niezwłocznie należy przelać na papier. Trzeba jednak pamiętać że akcja powieści to jedno, a relacje międzyludzkie to zupełnie inna sprawa. Relacje pomiędzy naszymi bohaterami (zwłaszcza te pozytywne) są celebrowane i nie ma tu miejsca na zaniedbania. Uczucia pięknie się rodzą wzruszając i  budząc w czytelniku wiele emocji. Autorka może sobie pozwolić na takie smakowanie chwili, jako że w powieści liczącej prawie 600 stron na wszystko znajdzie się miejsce.
Powieść - mimo dbałości o emocje - jest bardzo dynamiczna. Śledząc losy głównych bohaterów nie można się nudzić. Niezwykłe przygody towarzyszą nam od pierwszych stron powieści. Ciągle coś się dzieje; zwroty akcji i niespodziewane wydarzenia nie pozwalają ani na chwile odpocząć. Zachwyciła mnie też kreacja Ketterdamu. To miasto niby wyjęte spod prawa i rządzące się prawami złodziei i przestępców, jest jednak wirtuozersko zorganizowane i opisane przez autorkę. Zachwyca mnie konsekwencja autorki, która przekłada się na wyjątkowo realistyczne opisy miasta. Czytając można mieć wrażenie, że to miasto jest tuż obok i tylko nogę trzeba przesunąć, aby zanurzyć się w jego mroczne zaułki.
Trochę zapędziłam się w ochach i achach na temat powieści, ale uwierzcie mi - nie będziecie mogli się oderwać. Dodam jeszcze, że bardzo często w trakcie lektury zaskakiwały mnie fragmenty napisane z dużą dozą cierpkiego humoru. Nie jeden raz śmiałam się do łez, a wiele momentów powieści poprawiało mi humor. Ta mieszkanka mroku, śmiechu, emocji i wartkiej akcji powoduje, że naszym oczom ukazuje się prawdziwe arcydzieło powieści dla młodzieży. Polecam.

piątek, 2 czerwca 2017

Kobiety z Ravensbrück. Życie i śmierć w hitlerowskim obozie koncentracyjnym dla kobiet

Trudno oceniać taką książkę. Trudno napisać: podobała mi się, jeszcze gorzej: nie dla mnie. To książka dla pokoleń, przenosząca treści i wspomnienia, o których nie można zapomnieć. 
Obóz w Ravensbrück był obozem przeznaczonym dla kobiet. Powstał jako obóz dla kobiet stanowiących zagrożenie dla narodu niemieckiego - drobnych złodziejek, prostytutek, lub po prostu krytykujących działania nazistowskich władz. Początkowo były tu głównie Niemki, dopiero później przybyły tam kobiety niemal z całej Europy. Kobiety były wykorzystywane jako tania siła robocza - pracować musiały, jeść już niekoniecznie. Karmione kubkiem kawy, pajda chleba i lurą z surowym ziemniakiem pracowały po 12 godzin przy kopaniu rowów lub wydobywaniu piasku. Z czasem obok powstała fabryka Simensa, którą wiele z kobiet traktowało jak błogosławieństwo. Szybko okazało się jednak że to jest bardzo złudne. Praca pod dachem i w cieple kusiła, jednak normy były tak wyśrubowane, że kobiety nie wytrzymywały nerwowo. Więźniarki przeżywały tak kilka miesięcy. Z czasem (kiedy transportów było coraz więcej) kobiety nie wyrabiające norm po prostu mordowano, aby zrobić miejsce dla kolejnych jeszcze silnych i zdolnych do pracy. 
W obozie nie było miejsca dla dzieci, jednak wiele kobiet przybywało do obozu w ciąży, więc siłą rzeczy dzieciaczki przychodziły na świat. Nie było im dane jednak żyć. Topiono je w wiadrze wody, a w najlepszym razie zabierane matkom i odsyłano do niemieckich rodzin. Tych jednak była garstka. Przyszedł taki moment, że władze obozu w przypływie ludzkich uczuć pozwoliły na utworzenie pseudo sali porodowej. Dzieci rodziły się zdrowe i rumiane, jednak nikt nie pomyślał o zapewnieniu im jedzenia. Matki z rozpaczą patrzyły jak ich maleństwa w ciągu kilku tygodni zmieniały się w schorowane szkieleciki, które z wycieńczenia umierały. 
Ważna odnotowania jest również historia "Polskich królików".  Mianem tym określano polskie więźniarki przywiezione z Lublina, na których dopuszczono się strasznych okrucieństw. Chcąc ratować niemieckich żołnierzy rannych na polu walki, pseudolekarze postanowili wszczepiać dziewczynom do nóg (najczęściej były to łydki) drewno, opiłki metalu, liście czy wprost błoto, a następnie patrzeć, jak młody organizm poradzi sobie ze zwalczeniem tych "niedogodności". Wszczepiano im również bakterie, aby móc obserwować rozwój zakażenia. Kiedy organizm sobie nieźle radził, zwiększano dawkę, powodując śmierć dziewczyn w okropnych męczarniach.  
Trudno pisać o tej książce. Myśli kotłują się i prześcigają powodując rejwach w głowie. Należałoby opisać wszystko i krzyczeć: Pamiętajmy! Tu każda historia jest ważna, każda opisana postać godna uwagi i wzmianki. Kobiety w Ravensbrück potrafiły walczyć o swoje, potrafiły nawet zorganizować bunt nie bacząc na konsekwencje. Kiedy władze obozu postanowiły zlikwidować "Króliki", aby nie mogły opowiedzieć światu o tym, co je spotkało, współwięźniarki pomysłowo ukrywały je dbając o ich przetrwanie. 
Książka jest inna niż literatura obozowa (że tak brzydko to nazwę), którą czytałam do tej pory. Jej forma jest czymś pośrednim między dokumentem, a bardziej przyjazną czytelnikowi beletrystyką. Nie ma tu suchych faktów i dat, każda historia opowiedziana jest z prostotą, bez zbędnych opisów i ozdobników. Poraża.