sobota, 27 lutego 2021

Maria. Dziewczyna z kwiatem we włosach

Zacznę trochę inaczej. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że trudno napisać recenzję krytyczną. Dużo łatwiej piać z zachwytu i wychwalać pod niebiosa nawet mierną książkę. Dlatego - pisząc recenzję - zawsze unikam gołosłownego rozpływania się nad książką. Uważam, że jest to nieeleganckie i jeżeli chcę pozachwycać się powieścią, to raczej staram się to robić w sposób wyważony.  Tak samo krytykuję – nie rzucam ogólników, staram się uczciwie pokazać, co mnie uwiera.
W przypadku Tej książki nie będę sobie żałowała. Po prostu nie mogę, nie potrafię i nie chcę. Ta powieść to po prostu literackie cudo. Balsam dla mojej duszy. Coś pięknego, wspaniałego, wzruszającego, no po prostu finezja. Już pierwsze dwa tomy mnie oczarowały, ale ten zdobył moje serce. Czytałam jak zaczarowana zaniedbując wszystko dookoła. Nie trwało to długo i bardzo żałowałam, że się już skończyło, zwłaszcza że autorka wiele spraw pozostawiła nierozwiązanych. Z jednej strony to dobrze - bo oznacza to zapowiedź kolejnego tomu, z drugiej strony ciekawość mnie zżera od środka i już tupię nóżkami czekając, co będzie dalej.

Biorąc książkę do ręki szykowałam się na spotkanie z Oleńką vel Franką, a tu niespodzianka. Z pierwszych kart macha do nas Maria - córka Aleksandry. Szybko dowiadujemy się, że Oleńka jako bohaterka wydarzeń, raczej już nie wróci. Za to Maria...wydarzenia już od pierwszych akapitów zasuwają jak rozpędzone pendolino. Jeszcze nie przywykłam do niemieckiego nazwiska Marii, a już musiałam, żegnać ze wzruszeniem starych bohaterów i witać nowych. Córka Oleńki ma dziewiętnaście lat i nazywa się Marie vol Lauen. Wychowywana przez Niemkę nie ma pojęcia o swoich polskich korzeniach. Jest piękną dziewczyną przyciągającą wzrok mężczyzn, nic więc dziwnego, że szybko zaręcza się z przystojnym, niemieckim młodzieńcem. Niestety szybko przekonuje się, że jej narzeczony to zwykły zbir zachowujący pozory dżentelmena w esesmańskim mundurze. Ucieka przed nim do Polski, zmienia nazwisko i próbuje normalnie żyć. Niestety rok 1933 i następne lata nie sprzyjają spokojowi. Marię czeka wiele. Straci najbliższych, zyska nowych przyjaciół, a nawet członków rodziny. Będzie piękna i bogata jednego dnia, a poniewierana i brudna następnego. I tak będziemy szli z Marią aż do roku 1944, kiedy to jej życie z jednej strony legnie w gruzach, a z drugiej…

Powieść pełna emocji i wzruszeń. Dawno nie płakałam przy książce. Przy filmie – owszem, ale przy książce? A tu przyznam się, że miałam oczy pełne łez, kiedy kobiety żegnały swoich mężczyzn idących na wojnę. Rozpacz matek walczyła z siłą, którą musiała się wykazać każda Polka. To niebywałe, ile wówczas w tych ludziach było patriotyzmu i miłości do ojczyzny. Niebywałe.

Dodam, że – jak dla mnie – to powieść która przede wszystkim ukazuje siłę kobiet. Opis wojennej codzienności porusza serca i powoduje, że zaciskamy pięści kibicując bohaterkom w walce o godność. Często ta godność znika, ustępując trosce o losy najbliższych. O jakiej godności mówimy, kiedy - chcąc ratować swoje dziecko - musimy oddać się zapijaczonemu, sowieckiemu łajdakowi? Książka ukazuje okrucieństwo II wojny światowej w sposób bardzo emocjonujący. Poprzednie tomy też nie były sielskie anielskie, ale ten wyjątkowo mocno uderza w te tony. Przeciętnemu Polakowi okrucieństwo wojenne kojarzy się z SS - manem i Generalną Gubernią, ale zapewniam Was, że na wschodzie również było nieciekawie. Brudni, zapijaczeni „żołnierze” sowieccy to coś naprawdę koszmarnego. Opisy pociągów wysyłanych na wschód, pełnych matek z dziećmi, strach przed wywózkami, głód to codzienność. To naprawdę straszne czytać o studni wypełnionej ciałami czy też wielokilometrowej kolumnie Żydów idących na śmierć.  

To co przykuło moją uwagę to wspaniałe podejście autorki do tła historycznego. Nie chodzi mi o prawdę historyczną, bo tego nie potrafię ocenić dokładnie. Chodzi mi raczej o oddanie klimatu tamtych czasów. Ułani, konie, szacunek do rodziców, polska wieś, to ciepło i dobro emanujące z ludzi. Trudno to opisać, ale porywa czytelnika i wrzuca w tamte lata z całym balastem tamtych czasów.  Z zazdrością i czułością zarazem czytałam o wiankach we włosach dziewcząt i białych koszulach chłopaków. A już opis żniw…. Coś pięknego.  

Cudowna książka. Rewelacyjna. Wzruszająca. Jedyna w swoi rodzaju. Mogę tak długo, ale nie będę. Zostawiam Was licząc na to, że sięgniecie po tę serię i pozwolicie się zabrać w tamte czasy. Lepszego wehikułu nie znajdziecie.

piątek, 26 lutego 2021

Zaginiona

Bardzo, bardzo mi się podobało. Książki Pana Pilipiuka łykam w ciemno. Uwielbiam jego pióro, pomysły, a już Kuba Wędrowycz to mój idol. Seria "Kuzynki" jest troszeczkę inna niż klasyczna fantastyka pióra Pana Andrzeja, ale równie przez mnie ukochana. Losy kuzynek Kruszewskich, Moniki Stiepankowic i mistrza Sędziwoja śledziłam z zapartym tchem. Przyznam się, że po trzech tomach myślałam, że to koniec, choć autor dość wyraźnie zostawił sobie niewielką furteczkę do kontynuacji. I rzeczywiście. "Zaginiona" objawiła mi się, jako czwarty tom serii. Wprawdzie uważam, że pierwsze trzy były dużo lepsze, ale i ten jest wart przeczytania.
Stanisławę i Katarzynę znamy z poprzednich części. Obie nasze bohaterki spotykamy na aukcji dzieł sztuki, na której wystawiona zostaje stara mapa, zawierająca informacje o położeniu tajemniczej wyspy. Stanisława pragnie mapy jedynie jako ozdoby do swojego mieszkania, jednak szybko okazuje się, że mapa ta może uratować jej życie. Kobieta zapadła na dziwną chorobę, którą można wyleczyć jedynie tajemniczym lekarstwem, które można znaleźć... i tu właśnie wchodzi do gry mapa. Do walki o starodruk dołącza Anna ze swoimi przyjaciółmi, która w trakcie aukcji poznaje panie Kruszewskie. Ich interesy są dość zbieżne i kobiety szybko dochodzą do wniosku, że mogą sobie nawzajem pomóc.
Autor do „Zaginionej” dodał krótkie opowiadane pt. „Czarne skrzypce". Wprawdzie nie jest to kontynuacja losów naszych bohaterek, ale niewątpliwie z nimi związana. Streszczać nie będę, bo opowiadanie jest krótkie. Dodam tylko, że bardzo ciekawe i tratujące o pamięci przedmiotów. Zaskoczyło mnie pozytywnie bardzo mocno.
Minusem książki jest jej oderwanie do poprzednich części. Autor chyba miał potrzebę napisania kolejnego tomu, jednak od "Dziedziczek" minęło już tyle czasu, że nie udało się odtworzyć tamtego klimatu i tamtej tajemniczości. To tak, jakby do składu pociągu towarowego próbować dołączyć wagon osobowy i to w dodatku stojący na zupełnie innym torze. Gdyby ta książka stanowiła odrębną całość - to jeszcze. Ale niestety autor nie prowadza czytelnika w wydarzenia i nie przedstawia postaci. Wrzuca czytelnika w sam środek alchemii, czarnej magii i historii związanej z rodem Walonów. Kiedy zaczęłam czytać, od razu pomyślałam, że gdybym nie znała wcześniejszych tomów, rzuciłabym książkę w kąt.
Podsumowując - świetna książka, ale jeżeli nie czytaliście wcześniejszych tomów „Kuzynek” to sięgnijcie najpierw po nie. Zapewniam Was, że nie pożałujecie, bo to kawał dobrej literatury.

środa, 24 lutego 2021

Moloch

Moloch” to książka o czarno białym zabarwieniu. Jest taki typ literatury, o którym mówię, że brak tym książkom koloru zielonego. Najczęściej akcja umieszczona jest w dwudziestoleciu międzywojennym, albo nawet przed pierwszą wojną światową. Nie ma mowy o komputerach i telefonach komórkowych, a każdy Policjant dużo sprawniej korzysta ze swojego mózgu niż z dobrodziejstw technologii. Długopis, kartka i rozmowa – to podstawowe narzędzia śledztwa. Wszystko w tych powieściach jest takie przyćmione, ponure, jakby za mgłą… To niewątpliwie rodzi specyficzny klimat powieści, który wprowadza czytelnika w stan pewnego otumanienia. To otumanienie jest bardzo pożądane, bo powoduje zupełnie inny odbiór zdarzeń. Odcięta głowa, czy zmasakrowane ciało robią wrażenie, ale zupełnie inne, niż w powieści „z kolorem zielonym” One tu są i należą do codzienności. Nie powodują przerażenia, są jakby nieodłącznym elementem całości. Mroczny kryminał - to chyba najlepsze określenie.
„Moloch” to 10 już tom powieści o przygodach wrocławskiego śledczego, Mocka. Proszę się nie zrażać ilością tomów, bo bez przeszkód można czytać każdy tom oddzielnie. Wprawdzie osoba głównego bohatera dużo zyskuje przy poznaniu go od początku, (czyli od pierwszego tomu) do końca, ale absolutnie nie powoduje zamętu związanego z tym, że nie wiadomo, co się działo w poprzednich częściach. Mock tym razem musi rozwiązać niezwykle mroczna tajemnicę związaną z wydarzeniami na cmentarzu oraz z porwaniem dwójki dzieci. Na cmentarzu krew się leje, odprawiane są dziwne rytuały a wszystko to związane jest z… właściwie do końca trudno się połapać, choć rozwiązanie może zaskoczyć. Porwane dzieci natomiast, to dzieci byłej kochanki Mocka. Zrozpaczona kobieta doznaje szoku tak głębokiego, że musi zostać umieszczona w szpitalu psychiatrycznym. Nie reaguje na żadne bodźce, głosy, ani znane jej osoby. Jedynie postać Mocka wywołuje reakcję polegającą na wypowiedzeniu kilka niezrozumiałych słów…
W tle tych wydarzeń możemy obserwować przedwojenny Wrocław – brudny i zakurzony, pełen biednych spelunek zamieszkałych przez kobiety lekkich obyczajów. Miasto pełne smrodu i nieczystości, w którym trwa ciągła walka z przestępczością nie zachęca czytelnika do bliższego poznania. Powstaje grupa ludzi, która postanawia walczyć z tym wizerunkiem. Jej członkowie marzą o budowie miasta przyszłości, miasta, którego sercem będą drapacze chmur zbudowane ze szkła i metalu. Zaraz miałam w głowie „Przedwiośnie” Żeromskiego i Jego szklane domy… Co z tym wspólnego ma okultystyczne stowarzyszenie i czy ten pomysł ma szansę na realizację?
Powieść jest naprawdę dobra. Przemyślana fabuła, ciekawa zagadka i bardzo dobra narracja – to wszystko składa się na bardzo dobrą powieść, od której nie mogłam się oderwać. Ciężko mi było jedynie przez ten przysłowiowy „brak zielonego koloru”. To ponura książka, pełna brudu, ciemności i bezeceństw. Ale uwierzcie mi – można się wtopić w ten przedwojenny Wrocław i nie chcieć już wracać do rzeczywistości.

piątek, 12 lutego 2021

Gambit królowej

"Gambit królowej” to najpiękniejsza książka, jaką czytałam ostatnimi czasy. I naprawdę nie ma tu znaczenia, czy czytelnik jest szachistą, czy nie. Zapewne w trakcie lektury warto wiedzieć, o co chodzi z tymi pięknymi figurkami rozstawionymi na biało – czarnych kwadratach; otwiera to pewnie przed czytelnikiem drugie dno powieści. Fragmenty będące dla laika suchym opisem partii szachowej, dla znawcy są tym, czym miód dla Kubusia Puchatka. Ale uwierzcie mi – przedstawiona historia jest naprawdę wspaniała i szachy nie mają tu większego znaczenia. Bo to nie jest wbrew pozorom powieść o szachach, ale o talencie, samotności i pasji. Ta książka bez wątpienia zasługuje na miano bestselleru.  
Beth Harmon jest wychowanką domu dziecka. Trafiła tam jako jedenastoletnia dziewczynka, mająca spore problemy z kontaktami z rówieśnikami. Jej jedyną koleżanką jest sporo od niej starsza, czarnoskóra Jolene. Ich związek trudno nazwać przyjaźnią; to raczej zależność, dzięki której Beth odnajduje się w życiu sierocińca. Beth ma dwie słabości: pierwsza to zielone tabletki, wręczane każdemu dziecku co rano przez obsługę domu dziecka. Z Zasady działają uspakajająco, ale w głowie Harmon uaktywniają nieznane obszary mózgu, które pozwalają jej rozgrywać w głowie (bez udziału szachownicy i przeciwnika) partie szachowe. Bo drugą miłością dziewczynki są odkryte przypadkiem szachy. Beth pierwszą partię rozegrała w kotłowni z gburowatym woźnym, Panem Schaibelem. Od partii do partii mężczyzna odkrywa, że ma przed sobą diament. Szybko zaczyna przegrywać partię za partią i próbuje pomóc dziewczynie rozwijać się. Niestety to jeszcze nie ten moment. Przełom następuje, gdy Beth trafia do rodziny adopcyjnej. Nie żeby było jej łatwiej – o nie. Do wszystkiego dochodzi sama walcząc o każdą partię i każdego dolara, który jest niezbędny do udziału w turniejach szachowych. Dopiero, kiedy przekonuje swoją opiekunkę, że na szachach można zarabiać, wszystko nabiera tempa.
Losy Beth Harmon są tylko tłem do pokazania tego jak młoda szachistka unicestwia samą siebie. Z jednej strony cudowne dziecko o wielkim talencie, z drugiej strony uzależnienie od środków odurzających i alkoholu – te dwie twarze Beth walczą ze sobą. I jak to często bywa Harmon musi odbić się od dna, aby wspiąć się na szczyt. Niestety jej talent skazuje ją na samotność, a co za tym idzie na samotną walkę z nałogiem. Pomimo tego, że tęskni za bliskością, nie potrafi nawiązać bliższych relacji, a te, które nawiązuje, szybko niszczy. Czytelnik obserwuje jak jej przyjaciele pojawiają się tak samo szybko, jak odchodzą. Beth najczęściej jest sama – jej jedynymi towarzyszami są szachownica i flaszka. Na szczęście są ludzie, którzy wygonieni drzwiami wejdą oknem…
Powieść jest niesamowita. Na pierwszy rzut oka czytelnik dostaje historię o szachach, turniejach, gambitach i obronie sycylijskiej. Ale to nie szachy zadecydowały o sukcesie książki czy tez tak popularnego serialu. Sukcesem tej książki są ludzie. Każdy bohater powieści jest dokładnie przemyślany, a jego cechy charakteru wyrzeźbione z ogromną starannością… Każdy bohater jest wielką postacią sam w sobie. Niestety przed książką obejrzałam serial, więc myśląc o Beth mam przed sobą rudowłosą twarz aktorki Anyi Taylor – Joy, a arcymistrz Szachowy Borgow zawsze będzie miał dla mnie twarz Marcina Dorocińskiego. Bardzo tego żałuję, bo ograniczyłam samą siebie w odbiorze powieści, która jest o niebo lepsza niż serial.

poniedziałek, 1 lutego 2021

Księgarenka przy ulicy Wiśniowej

Nie przepadam za opowiadaniami, ale „Księgarenka przy ulicy Wiśniowej” urzekła mnie nieprzeciętnie. Piękne opowiadania, w których aż skrzy od wspaniałych uczuć, ludzkich gestów, czułych słów, marzeń i prezentów. Charakter książki świetnie oddaje okładka – tajemnicza, elegancka i świąteczna do bólu. Myślę, że w tych zaganianych czasach warto zwolnić i poczuć atmosferę tej książki. To prawdziwa książka dla kobiet, ale nie dla tych, które uwielbiają ckliwe romansidła. Ta książka to coś dużo dużo więcej.  
W pierwszej kolejności poznajemy Pana Alojzego – właściciela maleńkiej księgarenki przy ul. Wiśniowej. Pan Alojzy jest trochę smutny, bo od pewnego czasu nosi się z zamiarem zamknięcia swojej księgarni i właśnie przyszedł ten moment w życiu, w którym postanowił wcielić swój plan w życie. Żal przepełnia mu serce, bo zdaje sobie sprawę, że dla wielu stałych bywalców, księgarnia stała się ważnym elementem życia. Pan Alojzy w kącie postawił fotel, na którym wiele osób czyta książki. To prawdziwi maniacy – czytają z wielkim namaszczeniem i oddają poszczególne tomy właściwie nienaruszone. Każdemu z nich właściciel postanawia sprawić gwiazdkowy prezent – tak na pożegnanie. I w ten sposób poznajemy bohaterów poszczególnych opowiadań. Urszulę, która bardzo potrzebuje stałej pracy bo ma małego syka na wychowaniu. Sędzinę Dering, która zabrała syna od kochającej matki. Małego Franka wychowywanego przez babcię. Skąpego furiata, Euzebiusza, którego jeden wigilijny wieczór odmienił o sto osiemdziesiąt stopni… Każdy z nich otrzymał od pana Alojzego książkę, każdy jest na zakręcie swojego życia i każdy traci wiarę. Na szczęście za pomocą książek, Pan Alojzy pomaga każdemu tę wiarę odzyskać.
A Pan Alojzy? A to zupełnie inna historia…
Książka ma wielu autorów – składa się przecież z opowiadań, które stworzyli różni ludzie. Każde jest bezsprzecznie zachwycające i każde otula ciepłem w te mroźne, zimowe wieczory. Każde jest inne, ale wszystkie w przepiękny sposób tworzą jedną całość, która zachwyca przesłaniem i nastrojem. Jednak to co dla mnie najważniejsze to to, że osią wszystkiego są książki. A to jest właśnie to, co tygrysy lubią najbardziej. Pięknie i magicznie wiążą wszystkie opowiadania w całość, a czytelnik nie może się od poszczególnych historii oderwać. Bo jak tu przerwać lekturę skoro każde opowiadanie ma książkowego bohatera w tle – „Alicję w Krainie czarów”, „Zabić drozda”, „Wiersze” Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej, „Błękitny Zamek”, „Opowieść Wigilijna” i kilka innych. To po prostu magia. Coś pięknego.
Jakże ja bym chciała spotkać na swojej drodze takiego Pana Alojzego…

wtorek, 29 grudnia 2020

Polowanie na potwory

Lektura książek dla dzieci młodzieży jest dla mnie czystą przyjemnością. Najczęściej powieści te są emocjonalnie nieskomplikowane, pełne przygód i ze szczęśliwym zakończeniem. Przyjemność z czytania jest jeszcze większa, kiedy wiem, że gdzieś czeka na mnie ekranizacja książki. Często jest tak, że ekranizacja zachwyca, czego dowodem może być „Tajemniczy ogród”, czy „Enola Holmes”. W przypadku „Polowania na potwory”, książka bije ekranizacje na głowę; jest po prostu nie do przebicia. 
Kelly to rudowłosa nastolatka, która marzy o uczestnictwie w letnim obozie jeździeckim. Niestety to dość droga impreza, dlatego Kelly chwyta się każdej dostępnej pracy, próbując samodzielnie zarobić na letni wypoczynek. Okazuje się jednak, że koszenie trawników i wynoszenie śmieci, to zbyt mało intratne zajęcia. Postanawia więc zostać opiekunką do dzieci. Pierwsza oferta, jaka dociera do Kelly, to opieka nad dzieckiem w helloweenowy wieczór. Kelly nie jest zbyt popularna w swojej szkole, dlatego bez większego żalu postanawia zaopiekować się dzieckiem rezygnując z organizowanej przez młodzież imprezy. 
Szybko okazuje się, że opieka nad dziećmi nie należy – wbrew pozorom – do najłatwiejszych zadań. Pod łóżkiem czają się potwory, które nie tylko straszą dzieci, ale nawet je porywają. Kelly musi odzyskać podopiecznego nim jego rodzice wrócą do domu. Dziewczyna czuje się bezradna, ale szybko okazuje się, że w walce z potworami nie jest sama. Odzyskanie Jacoba staje się wyzwaniem nie tylko dla niej, ale też głównym zadaniem profesjonalnych babysisterów, którzy są mistrzami w swoim fachu. 
Powieść okazała się świetna. Bardzo ciekawie napisana, pełna zwrotów akcji i niespodziewanych zdarzeń. Urzekły mnie potwory, które zostały opisane z niesamowitą dokładnością. Każdy z nich jest stworem godnym uwagi. Zresztą pióro autora jest wyjątkowo plastyczne, dzięki czemu stworzony przez Niego świat w trakcie czytania otula czytelnika mrokiem i nastrojem ponurej, listopadowej nocy. Niesamowite wrażenie i choć jestem dorosła, podczas lektury ciągle wydawało mi się, że coś siedzi pod łóżkiem. 
Na szczęście w książkach dla dzieci każde zło musi mieć przeciwwagę czyniącą dobro. W przypadku tej książki to klan Babysisterek, który jest świetnie zorganizowany i prężnie działający. Mają sporo wynalazków i gadżetów, które skutecznie pozwalają walczyć z ciemiężcami maluchów. 
Tak jak książka zaskoczyła mnie pozytywnie, tak ekranizacja bardzo mnie rozczarowała. Po pierwsze, nie spodziewałam się, że Kelly, która w książce jest rudowłosą nastolatką, w filmie będzie grana przez przesympatyczną mulatkę. Absolutnie nie mam nic przeciwko, ale jeżeli przez całą lekturę przed oczami masz bladą, chudą rudowłosą pannicę, to trudno przestawić się na odbiór pucołowatej dziewczyny z warkoczykami zamiast loków. Poza tym, film – w porównaniu z książką – jest płaski i absolutnie nie oddaje klimatu powieści. Wiem, że to trudne, ale np. w przypadku Enoly Holmes się udało. Tu absolutna klapa. Zacznijcie więc kochani od lektury książki i na tym poprzestańcie. Zostanie wam w głowach świetna powieść, w której mnóstwo się dzieje i – jak to zwykle w książkach dla młodzieży bywa – dobro zwycięża.

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Królowie Bajek. opowieść o legendarnym studiu filmów rysunkowych

Dawno, dawno temu czytałam biografię Walta Disney‘a. Z książki wynikało, że to był marzyciel i idealista, który nie zawracał sobie głowy przyziemnymi sprawami. Do tego miał szczerych i oddanych pracowników dbających o to, aby szefa za bardzo nie poniosła wyobraźnia. Kiedy czytałam książkę pt. "Królowie bajek..." nieodparcie miałam wrażenie, że gdyby studio powstało w innym kraju i innym czasie, odniosłoby wielki sukces. Może nie taki duży, jak wytwórnia Walta Disney'a, ale na pewno porównywalny. Tymczasem szarość komunistycznego kraju uporczywie podcinała skrzydła twórcom studia i nie pozwalała wypłynąć na szerokie wody. Ale i tak dali radę. 
Niewątpliwie do lektury zachęciło mnie nazwisko współtwórcy książki, Leszka Talko. To nazwisko jest gwarantem tego, że książka nie będzie nudna. Pan Leszek ma takie pióro, że instrukcja obsługi pralki w jego wykonaniu zachwyci niejednego. Literatura faktu kreślona słowem Pana Talko jest po prostu ciekawa. I rzeczywiście losy studia filmów rysunkowych w Bielsku-Białej przedstawione są w taki sposób, że książkę czyta się niczym dobrą beletrystykę. Mało jest dat i formalności, za to dużo ludzi i zwykłego życia, jeżeli tylko życie w komunistycznej Polsce można nazwać zwykłym. 
Zaczyna się dość zwyczajnie, a mianowicie od ogłoszenia w lokalnej gazecie, które informuje, że Zdzisław Lachur - założyciel studia - zaprasza utalentowanych rysowników do współpracy. I już pierwsze nazwisko powala na kolana, bo któż nie zna Władysława Nehrebeckiego - twórcy Bolka i Lolka? Za nim przychodzą inni zdolni i młodzi, którzy próbują tworzyć coś pięknego. Niestety szara codzienność dość szybko ściąga ich na ziemię. Na początku młodym rysownikom brakuje niemal wszystkiego. To, że nie ma pieniędzy to stan permanentny, jednak brakuje również miejsca na pracownię, podstawowych przyborów do rysowania i malowania, brakuje po prostu wszystkiego. Na szczęście młodzi twórcy nie poddają się i krok po kroczku pokonują przeciwności losu. Dzisiejszy czytelnik traktuje walkę z tymi brakami trochę jak przygodę. Im więcej przeszkód tym perypetie studia ciekawsze. Pamiętać jednak trzeba, że często walka ta była dla studia walką o byt i przetrwanie. 
Im dalej w las, tym większe sukcesy odnoszą kreskówki wychodzące spod ołówków pracowników studia. Bolek i Lolek, Reksio czy też Błękitny Rycerzyk wędrują poza granice kraju i z powodzeniem cieszą dzieci niemieckie, czechosłowackie, greckie, a nawet japońskie. 
W książce przedstawiono sylwetki największych rysowników studia, ich plany, rodziny i marzenia. Poznajemy tworzenie kreskówek od kuchni - od pomysłu, aż po udźwiękowienie. Czytelnik zaczyna rozumieć, że to, co w dzisiejszych czasach nazywamy normalnością, wtedy nie istniało. Trzeba było liczyć się z cenzurą, trudnościami życia codziennego i brakami w zaopatrzeniu. Mimo to, z pasją tworzyli kolejne animacje wyświetlane głównie jako Dobranocki. Dzieciaki z uśmiechem na twarzy, o godzinie 19:00, zasiadały przed telewizorami, aby poznać kolejne przygody Bolka i Lolka. Pamiętam, jak się cieszyłam, kiedy pojawiła się Tola! To było naprawdę coś. 
"Królowie bajek..." to wspaniała książka, napisana z pasją i zaangażowaniem. Trochę smutna, bo – jak wszyscy wiemy - studio nie przetrwało. Może inaczej - przetrwało, ale w szczątkowej formie. Dopiero teraz Bielsko-Biała zrozumiała, co straciła, a wraz z nią cała Polska. Muzeum i możliwość zwiedzenia pomieszczeń studia to trochę mało. Niestety walka o prawa majątkowe skutecznie zaprzepaściła nadzieję na powrót polskiej animacji z tą charakterystyczną kreską. 
Przepięknie wydana, kolorowa i pełna ilustracji książka, ciesząca merytorycznym podejściem do tematu i świetnym piórem L. Talko, to naprawdę rewelacyjny pomysł na prezent.



czwartek, 17 grudnia 2020

Melodia mgieł dziennych

Jeżu kolczasty, kto skrzywdził tę powieść taką okładką? Koszmarki graficzne w niebiesko – różowo – "majtkowym" kolorze... To straszne, bo książka jest rewelacyjna, tylko pierwszy odbiór przedziwny. To kolejny dowód na to, że nie można oceniać smaku cukierka po papierku, a książki po okładce. Nie zgadzam się też z zaszufladkowaniem tej powieści jako książki dla kobiet. To, że bohaterki są płci żeńskiej nie oznacza, że panom się nie spodoba. "Melodia..." to książka dla każdego, bez względu na płeć, kto lubi śledzić uczuciowe burze i nawałnice.  
Es - która prowadzi w powieści narrację - jest bardzo zdolną artystką. Pisze teksty piosenek, śpiewa, komponuje. Wydawałoby się, że jest na prostej drodze do sławy i sukcesu. Nic bardziej mylnego. Jej kompleksy i niskie poczucie własnej wartości powodują, że zamiast błyszczeć na scenie, staje się coraz bardziej niewidzialna. Powoli jej serce i dusza przechodzi na inną osobę, którą poznała na przesłuchaniach. To młoda artystka, Melodia, która jest zupełnym przeciwieństwem Es. Mocna, silna i energetyczna powoli przejmuje z Es wszystko, co dobre. Kiedy Melodia wspina się na szczyty sławy, Es gaśnie i znika. W utrzymaniu własnego ja nie pomaga Es fakt, że została menadżerką artystki. Teraz Melodia bez wyrzutów sumienia przejmuje i wykonuje wszystko to, co Es stworzy Wspina się na szczyty list przebojów i tam delektuje się światłem reflektorów. Niestety pod tym światłem i brokatem kryje się słaba, uzależniona od używek, kobieta, która po bliższym poznaniu okazuje się całkowicie bierna i nijaka. 
"Melodię mgieł dziennych" poczyniła młoda, bardzo wszechstronna artystka, Marta Bijan. Autorka odniosła sukcesy w wielu strefach życia i wszystko można o niej powiedzieć tylko nie to, że jej sztuka jest nijaka. Ta książka jest tak przepełniona emocjami, że aż się z niej wylewają. Na pewno nie zachwyci każdego, ja jednak czytałam ją z wielka przyjemnością. To bardzo melancholijna i smutna książka, pełna przenośni i retrospekcji. Nie można było przemknąć przez nią jak przez większość "czytadełek" Tu czytelnik już na pierwszych stronach powieści dostaje emocjami po głowie i nie może liczyć, że dalej będzie łagodniej. Nie. Dalej jest tylko gorzej. Czytelnika frustruje nijakość Melodii i bierność Es. Jedna żyje na plecach drugiej i trudno taką sytuacje zaakceptować. Z powieści bije smutek i żal, że bohaterki nie mogą wysupłać się z tej sieci uzależnień. To poczucie zagubienia potęguje jeszcze sposób pisania autorki, która często używa retrospekcji, przez co powieść wydaje się chaotyczna i bałaganiarska. Ja jednak uważam, że wcale tak nie jest. Dla powieści ważniejsza jest kolejność ukazywania uczuć, ich narastanie i tłumienie, niż porządek i chronologia. To właśnie przez to skakanie po życiu dziewczyn odnosimy wrażenie zagubienia i smutku. Dobrze, że chociaż zakończenie niesie ze sobą nadzieję. 
Jeżeli macie ochotę na spróbowanie zupełnie innej literatury niż ta, która nosi przydomek lekkiej, łatwej i przyjemnej to sięgnijcie po "Melodię mgieł dziennych". To dawka zupełnie innej przyjemności, która pozostanie w Was na bardzo długo. Warto. 

Służąca

"Służąca" to książka dziwna, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mroczna i tajemnicza. Wyciąga z czytelnika dość mroczne pokłady duszy i nicuje ją na wskroś. Okładka idealnie oddaje klimat tej powieści. Niby toczy się w realnym świecie, ale wszystko jest w nim postawione do góry nogami. Poczynając od głównej bohaterki, a na rozwiązaniu zagadki kończąc. W pełni zasługuje na miano bestselleru
Julia jest młodą dziewczyną, która odnalazła w sobie talent do... sprzątania. Matko jedyna, gdyby moja córka odnalazła w sobie talent do sprzątana i jej jedyną ambicją byłoby wycieranie kurzu w biurach i obcych domach, szybko poszłabym z nią do psychologa. Tymczasem w książce ukazane jest to jako coś zupełnie normalnego. Jedni grają na skrzypcach inni są świetnymi mówcami, a jeszcze inni świetnie odkurzają. Kiedy się zorientowałam w talentach bohaterki wiedziałam, że to nie będzie zwykła książka. I miałam rację. 
Julia pewnego dnia trafia do willi Państwa Borewskich. Piękny dom, którego mieszkańcy wyglądają na szczęśliwych. Mikołaj Borewski z powodzeniem prowadzi praktykę adwokacką a jego żona spełnia się, będąc żona i macochą Kacpra – młodego, odnoszącego sukcesy pisarza. Z pozoru wszystko wydaje się idealne i pewnie tak by było, gdyby nie pewna rysa na charakterze Pana domu. Otóż uwielbia on wszystko, co związane jest z epoką średniowiecza. Nie ogranicza się jedynie do rekonstrukcji bitew i organizowania uczt. Chciałby również służącą z tamtych czasów – spokojna i spolegliwą. Julia podczas pierwszej rozmowy otrzymuje propozycję zamieszkania w willi. Stanowczo odmawia; wówczas Borewski, szantażując dziewczynę - przymusza ją do tego. Kiedy Julia wprowadza się do willi zaczyna się jej koszmar. Wiadomo przecież, kim (lub czym) była służąca w średniowieczu. Julia pracuje ponad siły ciągle bojąc się o swoje życie. Jej strach potęguje szafa, w której odnalazła napis wyryty w ścianie przez poprzednią służącą Joannę. Teraz już wie, że każdy dzień w tym domu może być jej ostatnim. Jedyna nadzieja w synu gospodarza, Kacprze, który wydaje się być po stronie Julii. Ale czy na pewno? 
Powieść jest wyjątkowo klimatyczna. Smoliście mroczna i zakręcona. Autorka bardzo sprawnie manipuluje głównymi bohaterami, co rusz wyprowadzając czytelnika na manowce. W pewnym momencie nie wiedziałam już, kto jest dobry, a kto zły. Komu ufać, a kogo omijać z daleka. Pewne było jedynie, że Mikołaj jest chory psychicznie i właściwie należy mu pomóc, choć on sam broni się przed tym zaciekle. Z oceną matki już jest dużo większy kłopot. Niby pomaga Julii, ale jej pomoc najczęściej obraca się przeciw dziewczynie. Jest skryta i przebiegła. Właściwie nigdy nie wiadomo, czego się po niej spodziewać. A Kacper? Ten to już jest jedną wielką zagadką. Niby stoi po stronie Julii, ale przez całą książkę miałam wrażenie, że zależy mu na krzywdzie Julii. To dawało tematy do pisania a on - jako młody pisarz - potrzebował bodźców... 
Zakończenie zaskakuje nieziemsko. Fabuła nagle skręca o 180 stopni i już nie wiadomo, w kim szukać wroga a w kim przyjaciela. Szkoda, że tak szybko sprawa się wyjaśniła To było trochę jak jazda na kolejce górskiej. Wolny podjazd, który tylko wzmagał napięcie, a potem fiuuu… i już wszystko wiadomo. Wolałabym jednak chwilkę się podelektować rozwiązaniem zagadki a tu bum i już. 
Wiem, że autorka poczyniła jeszcze kilka książek. Jeżeli są tak samo klimatyczne jak „Służąca”… nic tylko czytać. 

czwartek, 19 listopada 2020

Zwiadowcy księga 15 - Zaginiony książę

„Zwiadowcy” towarzyszą mojej rodzinie od lat. Najpierw poszczególne tomy przeczytała moja córka. Będąc na wakacjach w Bieszczadach, każdą wolną chwilę poświęcała na lekturę. Czytnik w plecaku doprowadzał mnie do szaleństwa, bo zamiast na szczytach napawać się widokami, ona wkładała swój nos okularnicy w czytnik, i już jej nie było. Czytnik to Kindle z podświetleniem, więc wieczorami też nie miałam córki. I tak dwutygodniowe wakacje minęły, a moje dziecię przeczytało w tym czasie 10 tomów Zwiadowców. Każdy kolejny tom jest już celebrowany, choć do dzisiaj Starsza z pogardą podchodzi do czytania pojedynczych tomów i odgraża się, że jak saga dobiegnie końca, to przeczyta wszystkie tomy za jednym zamachem. Na szczęście na razie końca nie widać, a tom 15 pt. "Zaginiony Książę" jest dowodem na to, że Flanagan nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.  
Ja też się zaraziłam miłością do Zwiadowców, a ostatnio Młodszy pochłania pierwszy tom. Co jest takiego wspaniałego w tej serii? Nie wiem. Może to, że autor stworzył równoległy świat, który wydaje się dużo prostszy od naszego. Może wspaniali bohaterowie? A może ta szczypta magii i czarów, za którą wszyscy tęsknimy... 
Do Araluenu przybywa zrozpaczony władca Gallii z błaganiem o pomoc dla swojego syna Gilesa. Młodzieniec został porwany przez barona i - zważywszy na warunki, jakie stawia porywacz - nie zanosi się, aby dobrowolnie uwolnił chłopca. Król Duncan jest przekonany, że ta misja to świetny sprawdzian zarówno dla Willa, jak i dla młodziutkiej Maddie. Will będzie miał okazje sprawdzić się jako opiekun Madiie, a dziewczyna będzie mogła spróbować prawdziwej misji. Będąc pod opieką Willa będzie w miarę bezpieczna. Wyruszają w podróż jako rodzina kuglarzy - ojciec jest świetnym żonglerem, a jego córka wyjątkowo zręcznie posługuje się nożami. Odmiennie niż zawsze, nie mogą się ukrywać. Muszą wręcz obnosić się ze swoimi umiejętnościami licząc, że ich sława dotrze do barona. To daje nadzieję, że zostaną zaproszeni na dwór. Jeżeli tak się nie stanie... cóż, czego, jak czego, ale pomysłowości zwiadowcom nigdy nie brakowało. Will i Maddie udają się w niebezpieczną podróż. Spotkają na swej drodze wielu ludzi, zarówno dobrych jak i złych. Będą musieli zmierzyć się z wieloma niebezpieczeństwami i walczyć o powodzenie misji. Trudno opisać fabułę tak, aby nie zdradzić szczegółów, ale zapewniam, że niektóre perypetie czytałam z wypiekami na twarzy. Na szczęście w powieści są również wesołe chwile, które zapewniają nam głównie dialogi bohaterów. Ich uszczypliwość i poczucie humoru powodują, że powieść jest pełna ciętych wypowiedzi i ripost. Świetna zabawa. 
Minusem powieści jest to, że po raz kolejny autor rozbił powieść na dwa tomy. Po zakończeniu „Zaginionego księcia” pozostał wielki niedosyt i trochę niesmak. Czytelnik ma wrażenie, że autor dzieli powieść głównie dla pieniędzy. Pewnie tak jest, co nie zmienia faktu, że drażni mnie ta coraz częstsza praktyka. Patrząc na tomiszcza Ursuli de L. Quinn to dla chcącego nic trudnego. A tak pozostaje nam czekać na zakończenie perypetii naszych bohaterów. Pomijając jednak ten drobny minusik - powieść jest rewelacyjna. To świetna książka na długi, zimowy wieczór. 

Dlaczego rodzice tak cię wkurzają i co z tym zrobić

Macie w domu nastolatków? Ja mam. Nawet dwoje. Starsza ma obecnie 16 lat a Młodszy - 11. Oczywiście i bezsprzecznie bardzo kocham moje dzieci i życie za nie oddam w razie potrzeby. Nie zmienia to jednak faktu, że potomstwo me potrafi być piekielnie irytujące. Nie mam z nimi kłopotów, oboje działają w ZHP, są ułożeni i grzeczni, ale niektóre odzywki doprowadzają mnie do szewskiej pasji. 
Postanowiłam zbadać problem od drugiej strony. Prawdę mówiąc nabyłam książkę pt., "Dlaczego rodzice tak Cię wkurzają…” z myślą o Młodszym, bo uwielbia ten styl książek (mało liter dużo rysunków) i byłam pewna, że połknie ją jak młody pelikan świeżą rybkę. Jakże się zdziwiłam, że to ja - po pierwszym przewertowaniu – połknęłam ją jeszcze przed Młodszym. A wiecie, co mnie skusiło? Oto decydujący cytat: 
„Czy zdarzyło Ci się, że po kąpieli zostawiłeś wilgotny ręcznik na podłodze, na łóżku, albo w jakimkolwiek innym miejscu, które nie jest "swoim miejscem”? Jeśli tak, to zupełnie zrozumiałe. Po prysznicu jesteś mokry, goły i jest ci zimno. Nikt tego nie lubi, jak najszybciej chcesz się ubrać i nie przejmujesz się ręcznikiem. Zostawiasz więc go gdzie popadnie, a potem o nim zapomnisz. Wszystkim nam się to zdarza. Podejrzewam jednak, że twoi rodzice są w tej kwestii mniej wyluzowani. Może nawet czasem na ciebie krzyczą? Zdarza się wam pokłócić o ręcznik? 
Słuchajcie Kochani - OTO MOJA STARSZA! WYPISZ WYMALUJ! 

Wiedziałam już, że muszę przeczytać. Połknęłam w jeden wieczór i podsumuję jednym słowem: Rewelacja. 
Dean Burnett jest neurobiologiem, wykładowcą, pisarzem, blogerem oraz komikiem. Ta ostatnia profesja tłumaczy, skąd tak wiele humoru w książce. I to nawet nie chodzi o anegdoty, ale o język, którym posługuje się autor. Przedstawienie tak poważnych spraw z taką lekkością i humorem, to naprawdę sztuka i talent. A trzeba powiedzieć wyraźnie, że poruszane tematy są naprawdę ważkie, zwłaszcza w życiu nastolatków. Poszczególne rozdziały książki prowadzą czytelnika przez tematy, które najczęściej wywołują konflikty na linii nastolatek - rodzic. O traktowaniu domu jak hotel, o długim wylegiwaniu się w łóżku, o nadmiernym korzystaniu ze sprzętów elektronicznych i mediów społecznościowych... Tak naprawdę te tematy to tylko wstęp do analizowania, co tak naprawdę dzieje się zarówno w mózgu nastolatków jak i dorosłych. Okazuje się, że nasze drogi myślenia i analizowania rzeczywistości są zupełnie inne. To, że dorosłemu wydaje się, że wszystko, co robi, robi dla dobra dziecka, to wcale nie oznacza, że tak jest. Często zdarza się, że mylimy się w ocenie sytuacji albo kierujemy się przestarzałymi informacjami, przez co wpadamy w tarapaty. Ważne jest jednak, aby w ogólnym rozrachunku wypracować kompromis i szanować się nawzajem. 
W poszczególnych rozdziałach każdy problem wspólnie rozkładamy na czynniki pierwsze i analizujemy, jak problem wygląda z perspektywy nastolatka, a jak z perspektywy rodzica. Całość dywagacji prowadzona jest w sposób przystępny i zrozumiały nawet dla młodszych nastolatków. Tę przystępność autor umiejętnie potęguje, dbając o stronę graficzną książki. Ilustracje nie są przypadkowe - mają za zadanie podkreślać to, co w tekście najważniejsze. Co więcej - każda ważna dla nastolatka informacja jest wyróżniona większą lub odmienną czcionką. Czytelnik - pierwsze, co przeczyta, to najważniejsze zdanie stanowiące swoistego rodzaju przesłanie i na pewno o nim nie zapomni. 
Bardzo podobało mi się porównanie mózgu do telefonu komórkowego. Jeżeli w telefonie jest zbyt wiele danych i aplikacji, to użytkownik po prostu resetuje telefon i już. Problem jest taki, że mózg nie może się zresetować. Co więcej - on musi czyścić się ze zbędnej wiedzy jednocześnie pracując i przyswajając nowe informacje. Nic więc dziwnego, że w okresie dorastania dochodzi do spięć. 
Początkowo potraktowałam tę książkę jako instrukcję obsługi nastolatków, a tymczasem jest zupełnie odwrotnie. To nastolatek dostaje instrukcje obsługi swoich rodziców. Dowiaduje się, co jest z nimi nie tak, jak bardzo różnią się ich procesy myślowe od jego, i jaką awarię zaliczyli rodzice w minionych czasach. 
Tę książkę należy przeczytać – może to będzie początek końca problemów, które goszczą w niejednym domu… 

środa, 18 listopada 2020

Świąteczny trop

Święta coraz bliżej. Inne niż zawsze, ale - mam nadzieję - równie udane. Wydawnictwa na szczęście nie zmieniły corocznego systemu i pomału z każdej strony śmieją się do mnie okładki z Mikołajem, bombkami, czy też rogami renifera. To taka nowa kategoria, która ma prawo istnienia tylko kilka chwil w roku: beletrystyka świąteczna. Uwielbiam takie książki i nie ukrywam, że zawsze przed świętami szukam świątecznych klimatów. 
Świąteczny trop” mnie zadziwił. Okładka jak najbardziej świąteczna – piękna, butelkowa zieleń w połączeniu z mikołajową purpurą wołała do mnie z daleka, a w środku... rasowy kryminał. Uwierzcie mi, kiedy zamknęłam książkę, byłam zdziwiona i zachwycona zarazem. Autor z taką lekkością splótł ze sobą powieść sensacyjną i świąteczne klimaty, że aż trudno uwierzyć. Pewna lekkość pióra (wydawałoby się, że niewłaściwa dla kryminałów) spowodowała symbiozę między tymi dwoma, tak odmiennymi od siebie gatunkami. 
Andy Carpenter mieszka wraz z żoną na przedmieściach. Jego adwokacka kariera dobiega końca i Andy marzy o tym, aby w końcu odpocząć. Nie musi martwić się o pieniądze więc mógłby zakończyć pracę zawodową. Niestety jego ciekawska natura ciągle wiedzie go na manowce. Pewnego dnia spotyka na ławce bezdomnego człowieka, tulącego się do psa. Ponieważ spotkanie przypada na okres przedświąteczny Andy wręcza mężczyźnie jałmużnę. Nie jest to mała kwota więc bezdomny nawiązuje rozmowę. Od słowa do słowa Andy dowiaduje się że ten przypadkowo spotkany człowiek został pobity. Andy postanawia mu pomóc i zapewnia mu dach nad głową. Niestety jego pomoc doprowadza do zdemaskowania mężczyzny. Okazuje się, że jest to Don Carrigan, bezskutecznie od lat poszukiwany przez policję za morderstwo. Wszystkie dowody wskazują że Don jest winny, ale Andy ma wątpliwości. Postanawia bronić Dona i dowieść, że mężczyzna stał się ofiarą spisku. Początkowo działa czysto intuicyjne ale szybko okazuje się że jego intuicja jest niezawodna. 
Dalej jest już tylko lepiej. Uwielbiam powieści, w których - jak po nitce do kłębka - czytelnik może składać kawałeczki powieści i samemu próbować odkryć, kto jest winny. A ta powieść to istny zbiór niteczek spłatanych w barwny kobierzec. Świetnie wykreowani bohaterowie i pisarska konsekwencja autora czynią z tej powieści bardzo dobry kryminał. Autor pozwala czytelnikowi odkrywać wraz z adwokatem drobne szczegóły, które, połączone razem, dają odpowiedź na pytanie „kto zabił?”. Trzeba czytać uważnie, bo mnogość bohaterów i wątków może trochę czytelnika zwieść z głównej drogi, ale zapewniam Was, że nie jest to trudne. I ten klimat świąt... 

poniedziałek, 16 listopada 2020

Bike - owa podróż

Cudna książka. Jedna z tych, którą trzymasz w ręce i wiesz, że zapewni Ci wiele wspaniałych chwil. Już na pierwszy rzut oka zaskakuje sporą wagą, piękną okładką, świetnym, grubym papierem, na którym została wydana i wspaniałymi zdjęciami. To jest książka, przy której czytanie jest czynnością wtórną. Ważne jest również oglądanie, wertowanie, wąchanie i głaskanie. Naprawdę! 
Uwielbiam jeździć na rowerze. Często z moim synem wsiadamy na nasze pojazdy i mkniemy. Raz na całodzienną wycieczkę, innym razem tylko kilka kilometrów, aby odwiedzić babcię. Ale zawsze uczucie jest to samo. Wolność, wiatr we włosach, chłód w upalny dzień... gorzej kiedy pada. Rower to radość z obcowania z przyrodą. Dlatego wiedziałam że książka „Bike – owe podróże” zauroczy zarówno mnie jak i mojego syna. Zwłaszcza że jesteśmy ze Szczecina. 
Daniel Kocuj, to człowiek ogarnięty maniakalną miłością do rowerowych podróży, zwaną przez niektórych cyklozą J. Jest to niewątpliwie nieuleczalna choroba (co widać po mojej rodzinie) choć jej objawy łagodzą brzydka pogoda, deszcz i wiatr. Poznajemy Daniela jako typowego mieszkańca Warszawy, pracownika jednej z tamtejszych korporacji. Na szczęście Daniel potrafi oderwać się do wielkomiejskiego szumu i po osiągnięciu stabilizacji finansowej postanawia zrealizować swoje marzenia. Wsiada na rower i mknie z Australii przez Indonezję, Malezję, Tajlandię, Birmę i Indie. Tu niestety kończy się pierwsza część podróży i reportażu. A gdzie nasz rodzinny Szczecin? Pewnie w drugim tomie… Podróż Daniela poznajemy nie tylko z jego perspektywy. Dużo opowiada nam Zander - przyjaciel podróżnika, który początkowo również podróżował, a później był "dobrym duchem " Daniela. Jeszcze inny obraz podróży przekazuje nam relacja dziewczyny Daniela, której – moi zdaniem – na podróż po prostu zabrakło odwagi. Cóż - ja chyba też bym się nie odważyła. Miłość do dwóch kółek jest w sercu naszego podróżnika tak wielka, że raczej obecność osóbki wolniejszej i mniej sprawnej byłaby dla niego tylko balastem. A tak pozostaje pędzić z wiatrem i napawać się wszystkim dookoła. 
Podczas podróży przez książkę poznajemy zarówno uroki wyprawy jak i trudności, z którymi Daniel musiał się borykać. A nie było łatwo. Rowerzysta musi pokonać bariery językowe, braki wody pitnej, odmienności żywieniowe, czy też po prostu brak podstawowej opieki medycznej. Ale nic to. Z każdej opresji wychodził obronną ręką głownie dzięki własnej pomysłowości oraz życzliwości miejscowych. 
Książka jest świetnie napisana. To tak, jakby wasz przyjaciel wrócił z dalekiej podróży, usiadł obok, na kanapie i prostym, pełnym emocji językiem zaczął opisywać to, co go spotkało. Relację z podróży czyta się bardzo przyjemnie, wręcz jednym tchem. Trochę przeszkadza mała czcionka, ale coś za coś. Dzięki małym literkom jest więcej miejsca na zdjęcia i w tym momencie grzeszek zecerski zostaje wybaczony. To niesamowita umiejętność tak umieć dobierać słowa, że z poszczególnych zdań wyłania się wachlarz emocji i obrazów. Niesamowite przeżycie zwłaszcza, że całość dopełniają wspaniałe zdjęcia z podróży. 
Ta książka to zamiennik lata, który pomoże przetrać te trudne listopadowe dni. Kubek herbaty, kocyk i hajda w podróż!

czwartek, 5 listopada 2020

K - POP Tajne przez poufne

K-pop to zjawisko, które do pewnego momentu kompletnie do mnie nie docierało. Koleżanki Starszej zachwycały się piosenkami, piszczały na widok skośnookich przystojniaków i robiły wszystko, aby dorównać szczupłą sylwetką drobniutkim piosenkarkom. Słyszałam kilka piosenek, ale są one zupełnie nie w moim guście. Co więc przyciągnęło moją uwagę? Sama nie wiem. "K - pop tajne przez poufne" zamówiłam przede wszystkim z myślą o Starszej i nie myślałam, że tak mnie wciągnie.  Na pierwszy rzut oka wydaje się że to po prostu kolejna książka dla młodzieży. Tymczasem przesiedziałam dwa wieczory czytając o występach młodych k-popowćow i im bardziej poznawałam fabułę, tym bardziej było mi żal tych dzieciaków.
Candece to młoda Amerykanka o koreańskim pochodzeniu, mieszkająca w New Jersey. Jak każda nastolatka ma marzenia i fantazje, niestety rodzice nie pozwalają jej ich rozwijać. Od zawsze marzy o śpiewaniu, a tymczasem mama zmusza ją do grania w szkolnej orkiestrze na znienawidzonej altówce. Jej przyjaciele, widząc marnujący się talent, prawie siłą zaciągają ją na przesłuchania do koreańskiego girls bandu. Dziewczyna przechodzi eliminacje, jednak szybko zdaje sobie sprawę, że to dopiero początek jej drogi. Jedzie do Seulu, do ośrodka treningowego, w którym panuje ogromna rywalizacja. Dziewcząt jest pięćdziesiąt, a od razu wiadomo, że do zespołu dostaną się zaledwie cztery. Do tego dochodzi drakońska dieta, godziny ćwiczeń i ciągła praca nad sobą. Do tego dochodzi poniżanie dziewcząt i ciągłe pokazywanie im, że są nic nie warte. Candece umie śpiewać natomiast kompletnie nie radzi sobie z tańcem. Wprawdzie robi co może, aby wymachy jej kończyn przypominały taniec, ale pozostawia to wiele do życzenia. Im dłużej nasza bohaterka przebywa w ośrodku, im bardziej poznaje zasady w nim panujące, tym bardziej zdaje sobie sprawę, że uczestnicy treningu są po prostu narzędziem do osiągnięcia celu. Tu nie chodzi o ich sukces, a o pieniądze, które można zarobić dzięki pracy tych utalentowanych dzieciaków. Candece postanawia walczyć z systemem, ale wydaje się, że to walka z wiatrakami.
Lektura tej powieści była świetną rozrywką na długi deszczowy dzień. Ot sympatyczna młodzieżówka pokazująca coś zupełnie innego niż większość książek skierowanych do tej grupy czytelników. Dziewczyny muszą walczyć o każdy punkt, często rzucają sobie nawzajem kłody pod nogi, grają nie fair i robią wszystko, aby zwrócić na siebie uwagę prowadzących zajęcia. O inności tej książki decyduje miejsce, w którym to wszystko się dzieje. Korea jest krajem wyjątkowo odmiennym od krajów europejskich i wiele drobnych elementów powieści składa się na odczucie, że to wszystko dzieje się w zupełnie innej kulturze. To poddaństwo, ciągłe kłanianie się, zwracanie uwagi na każdy wypowiedziany wyraz, ciągła uwaga, żeby nikogo nie urazić… czytałam zafascynowana i jednocześnie lekko przerażona.
Powieść czyta się szybko, łatwo i przyjemnie i - co więcej – z ogromną ciekawością. Dla mnie historia opowiedziana w tej książce to zupełna nowość. Nie miałam pojęcia w jaki sposób odbywają się nabory do takich zespołów, a z lektury tematycznych stron internetowych wynika, że realia przedstawione w książce wcale nie są mocno naciągane. Rzeczywiście dzieciaki poświęcają całą swoja młodość, często – u progu dorosłości – pozostając z niczym. Lata pracy okraszone porażką na finiszu… to może złamać najsilniejsze ego. Nic więc dziwnego, że słychać o samobójstwach liderów k – popu. Biedne dzieciaki.
Polecam każdej młodej osóbce. Książka pokazuje, że choćbyś nie wiem, ile pracował, zawsze można trochę więcej i trochę lepiej. Tylko gdzie jest granica?