piątek, 25 listopada 2016

Dom czwarty

Ja już po prostu nie wiem, co mam napisać. "Dom czwarty" to siódmy tom sagi o Lipowie. Pozostałe sześć zrecenzowałam i naprawdę każda jedna recenzja to zbiór peanów na temat twórczości Pani Puzyńskiej. Żaden z tomów nie był tym gorszym, każdy zachwycał. Teraz piszę siódmą recenzję na temat kryminałów o Lipowie i znowu powtórzę: No po prostu REWELACJA!
Tym razem zaginęła Klementyna Kopp. Nasza kontrowersyjna policjantka sama stała się bohaterką zagadki kryminalnej. Na prośbę rodziców miała odwiedzić rodzinną miejscowość i wyjaśnić pewną zagadkę sprzed lat. Niestety nigdy tam nie dotarła; po prostu zapadła się pod ziemię. Daniel wraz z Weroniką i Emilią postanawiają rozwikłać zagadkę zniknięcia policjantki. W tym celu udają się do Złocin - wioski, w której od lat mieszka rodzina Kopp. Niestety okazuje się, że zniknięcie Klementyny to nie jedyna mroczna tajemnica tamtego miejsca. Każdy z mieszkańców jest wrogo nastawiony do naszych policjantów, Właściwie nikt nie chce pomóc, a za każdym rogiem czai się kolejne mroczne widmo przeszłości. 
Zagadka kryminalna jest świetna i wspaniale przemyślana. Kolejny raz nie zawiodłam się. Klasyczny kryminał, który pozwala czytelnikowi w miarę akcji podejrzewać, domyślać się i oskarżać. Autorka tak sprytnie snuje fabułę, że w pewnym momencie podejrzewałam już wszystkich. Każdy miał mroczną tajemnicę, każdy miał coś do ukrycia. Sama już pogubiłam się w domysłach i z zachwytem obserwowałam, jak autorka wyprowadza te podejrzenia na prostą drogę. Naprawdę świetne. 
Problem miałam jedynie z głównym bohaterem Danielem Podgórskim. Z prostodusznego i ciepłego mężczyzny z lekką nadwagą i miłością do całego świata, zmienił się w ostrego, wręcz brutalnego alkoholika, który nie może sobie poradzić z otoczeniem. Jest niemiły i gburowaty. Posuwa się do czynów, które dawnemu Danielowi nie przyszłyby nawet do głowy. Nie ukrywam, że tęsknię za tamtym Podgórskim, który uwielbiał świat i życie i nie mógł oprzeć się podawanym przez Mamusię słodkościom. Teraz jedyne, za czym tęskni to piersiówka i paczka papierosów. 
Pokuszę się o stwierdzenie, że to chyba najlepsza część sagi. Zamiast jednego śledztwa mamy właściwie cztery i to jakie! Każdemu wydaje się, że wie już kto zabił, a tu niespodzianka! Naprawdę mistrzostwo świata. 
Czekam z niecierpliwością na kolejny tom, bowiem zakończenie "Domu czwartego" nie pozostawia wątpliwości, że Pani Puzyńska nie powiedziała jeszcze ostatniego zdania. 

poniedziałek, 21 listopada 2016

Granat poproszę!

Olga Rudnicka jaka jest - każdy widzi, a jak nie widzi, to niech żałuje. Autorka wielu książek, przy lekturze których uśmiałam się do łez. Pokochałam wszystkie bohaterki z serii o Nataliach, a także bohaterów serii "Martwe jezioro". Świetne poczucie humoru, rasowo opanowany żart sytuacyjny, lekkie pióro i głowa pełna pomysłów - oto Olga Rudnicka. 
Najnowsza książka jest trochę inna niż pozostałe. "Granat poproszę" przypomina mi (dużo bardziej niż poprzednie książki) twórczość Pani Joanny Chmielewskiej. Była Ona mistrzynią kryminałów których akcja toczyła się w jednym miejscu, a cały urok tych książek był właśnie w mistrzowsko prowadzonych dialogach. Idealnym przykładem jest "Wszystko czerwone", gdzie prawie cała akcja toczy się w duńskim mieszkaniu jednej z bohaterek. "Granat poproszę" to własnie taki kryminał i nie będę ukrywać, że nie do końca mi to odpowiadało. 
Emilia Przecinek to kobieta po czterdziestce, autorka poczytnych romansów, matka dwójki prawie dorosłych dzieci, żona Cezarego - jednym słowem przykładna Matka Polka z lekką nadwagą i kredytem hipotecznym na karku. Pewnego dnia nasza Emilia dowiaduje się, że mąż postanowił odejść do innej kobiety. Zostaje sama, i właściwie po pierwszym szoku, nawet jest zadowolona. Pakuje rzeczy męża do worków, które zostają zniesione do piwnicy i próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Problemem jest jedynie kredyt hipoteczny, a raczej konieczność jego spłacania w terminie. I tu spotyka Emilię przykra niespodzianka. Okazuje się, że mąż od kilku miesięcy nie spłacał w terminie rat, co spowodowało konieczność ustalenia miejsca pobytu Cezarego w czasie jak najkrótszym. 
Równocześnie z perypetiami Emilii i dzieci śledzimy losy Cezarego, który wplątał się w niezłą kabałę. Szczegółów zdradzać nie będę, dodam tylko, że to w tym wątku trup się ściele, a czytelnik co rusz zaskakiwany jest nagłym zwrotem akcji. I taką Rudnicką lubię. Akcja toczy się dość szybko i interesująco, a każda postać jest bardzo charakterystyczna, wręcz przerysowana, co sprawia wrażenie takiego przerysowanego magazynu kryminalnego 997. Świetny pomysł i niesamowite odczucia przy lekturze. Oczywiście obie części w pewnym momencie się splatają i dla czytelnika powstaje coś w rodzaju wybuchowej mieszanki śmiechu i zagadki kryminalnej. Miodzio!
Powróćmy jednak do pierwszej części, w której Emilia Przecinek próbuje dojść do ładu ze swoim życiem w zmienionej rzeczywistości. Tu czytelnik zostaje rażony ogromną dawką humoru rodem z najlepszych książek Joanny Chmielewskiej. Zabawa słowami, humor sytuacyjny to dwie główne cechy tej części powieści. Agentka Emilii próbująca dojść do ładu ze swoją klientką, dwie babcie ciągle kłócące się, ale umiejące zawrzeć przymierze w sytuacji zagrożenia. Dzieci Emilii, Kropka i Kropeczek są również przyczynkiem do ciągłych salw śmiechu. Z jednej strony zrównoważona i mądra Kropka chowająca przed matką smakołyki i próbująca uspokoić żądne krwi babcie, z drugiej zaś roztrzepany Kropeczek z ciągłymi problemami w szkole. Perypetie Emilii z odchudzaniem, rozmowy z Policją prowadzone w taki sposób, żeby nic nie powiedzieć... i te dowody w piekarniku! Przy lekturze po prostu rżałam jak osioł z radości, a moje dzieci patrzyły na mnie z politowaniem. Problem miałam tylko jeden. Ciągle przed oczami miałam książki Pani Chmielewskiej i w takich momentach tęskniłam jednak do Olgi Rudnickiej z poprzednich książek. 
Powiem tak: książka świetna i godna polecenia. W obecnej porze roku, kiedy za oknem pada i dominuje mgła, takie książki są jak najlepsze lekarstwo. Ale Pani Olgo, proszę już nie pisać jak Chmielewska, proszę pisać jak moja ukochana Rudnicka! 

środa, 16 listopada 2016

Pamiętnik Mary Berg

Książek o wojnie jest naprawdę wiele i tak powinno być. Okrucieństwo II Wojny Światowej było olbrzymie i ludzkość zawsze powinna o tamtych wydarzeniach pamiętać - ku przestrodze. Czym innym są jednak książki historyczne przedstawiające fakty i wydarzenia, a czym innym beletrystyka czy też pamiętniki i wspomnienia z tamtych czasów. Te pierwsze przedstawiają okrucieństwo nazistów w sposób bardzo szczegółowy, ale tak bez emocji. Te drugie ważne są dla zwykłego człowieka, który w czytaniu szuka przyjemności. Takich książek jest wiele. Ogromne wrażenie zrobił na mnie "Dzidek", "Biegnij chłopcze biegnij" czy też skierowana do dzieci "Asiunia".
Na pewno jednak największe wrażenie robią pamiętniki. To są książki, które wchodzą wgłąb serca czytelnika i nigdy, przenigdy dobrowolnie z niego nie wyjdą. Polecam z całego serca pamiętniki doktora Korczaka, polecam również "Pamiętnik Mary Berg".
Mary Berg (ur. w 1913 r.) rozpoczyna pisanie pamiętnika jeszcze w Łodzi, gdzie zastaje ją wybuch wojny. Z pierwszych kart wylewa się bezradność i rozpacz, kiedy jej rodzina musi uciekać z własnego domu. Powodem ucieczki była rozprzestrzeniająca się informacja o tym, że Łódź zostanie włączona do III Rzeszy. Postanawiają udać się do Warszawy, gdzie mieszkała ciotka Mary. Jednak w Warszawie czuło się już atmosferę antysemickich prześladowań, dlatego rodzina postanawia jednak wrócić do Łodzi. Kiedy matka Mary otrzymuje dokumenty z przedstawicielstwa USA potwierdzające jej amerykańskie obywatelstwo, cała rodzina ponownie wraca do Warszawy. Wydaje się, że życie w stolicy jest łatwiejsze i bezpieczniejsze niż w Łodzi. Do czasu. 2 października 1940 r. Niemcy utworzyli getto, w którym zamknięto 450 000 osób. Mary wraz z rodziną spędziła w getcie dwa lata. Należy mocno podkreślić, że jej życie było o niebo lepsze niż życie "zwyczajnych" Żydów. Nie musiała nosić opaski z gwiazdą Dawida, czynnie brała udział w życiu artystycznym Warszawy, jej rodzina mieszkała w dużym mieszkaniu, mieli co jeść i w co się ubrać. Wszystko to było możliwe dzięki amerykańskiemu obywatelstwu matki. Niestety, to co działo się dookoła Mary woła o pomstę do nieba. Głodujące, umierające na ulicy dzieci, żebracy, bieda, brak żywności tyfus... pomimo tego, że Mary miała "łatwiej" to jednak okrucieństwo nazistów jej nie omijało. Opisywała, jak bardzo bała się przechodzić obok posterunków i jak Niemcy dla zabawy strzelali do przechodniów. Opisywała wszystko: losy przyjaciół (najczęściej tragiczne) zwykłe życie i walkę o przetrwanie. Z kartek jej pamiętnika wyziera ogromna walka Żydów o zachowanie pozorów zwykłego życia. Mieszkańcy getta, chodzili do teatrów, na koncerty i przedstawienia, młodzież uczyła się na różnych kursach, a dzieci chodziły do prowizorycznych szkół. Oczywiście to wszytko działało tylko na tyle, na ile nie drażniło Niemców. Mieszkańcy getta wykazywali się również dużą pomysłowością i inicjatywą. Bez tego połowa mieszkańców zmarłaby z głody i wyczerpania. Podziemne piekarnie, wytwórnie artykułów pierwszej potrzeby czy też podziemna prasa - to wszystko stwarzało pozory zwykłego życia i dawało tak wszystkim potrzebną nadzieję. 
Mary udaje się przeżyć. Z całą rodziną zostaje internowana w więzieniu na Pawiaku. Nadal jednak przez okno oglądała cierpienia swoich rodaków podczas wywózek do obozów zagłady. 
Nasza bohaterka opisuje również życie w obozie przejściowym w Vittel, jednak tę część pamiętnika czytałam już z przeświadczeniem (zupełnie niesłusznym), że to już nieważne. Ważna jest ta część, która stanowi świadectwo tragedii, jaka wydarzyła się na terenie Getta Warszawskiego. To ta część pokazuje tak wiele. 
Ta recenzja przypomina niestety bardziej streszczenie niż recenzję. Ale trudno mi oddać uczucia, jakie targały mną podczas lektury. To nie jest książka, którą się ocenia - dobra czy zła. Ta książka to świadectwo. Dlatego czuję wewnętrzny sprzeciw przeciwko wystawianiu jej oceny. Uważam, że "Pamiętnik Mary Berg" powinien być lekturą obowiązkową. Może nie w podstawówce, bo jej treść jest zbyt straszna,  ale w liceum na pewno.

niedziela, 13 listopada 2016

Magiczne akta Scotland Yardu

Magiczne akta "Scotland Yardu" to książka taka, jaka jej okładka. Ciemna, mroczna i magiczna. To książka o alternatywnej rzeczywistości, w której pewna grupa ludzi posiada potencjał magiczny. To książka, w której panuje iście angielski, deszczowy i mroczny klimat, a słowo "słońce" chyba nie pada ani razu. XIX wieczne Archiwum X to najlepsze określenie. Mamy tu i zbrodnię i karę i magiczną szkołę i miłość i czarny charakter... cóż więcej trzeba, aby się dobrze bawić!
Pod koniec XIX wieku w szeregach londyńskiej policji utworzono wydział do spraw magicznych. Do zadań pracowników należy walka z przestępstwami popełnionymi przy udziale zdolności magicznych. Na czele wydziału staje John Dobson, który wraz z pracownikami ma za zadanie chronić Londyn przed nieuczciwymi magami i zjawiskami. Niestety - jak to w policji bywa - braki kadrowe są na tyle dokuczliwe, że nasz bohater postanawia jako wolnego strzelca zatrudnić Clovisa Lafay'a. Clovis jest świetnie wykształconym magiem pochodzącym z arystokracji, który zupełnie niedawno powrócił do Londynu. Niestety za Clovisem ciągną się wspomnienia skutecznie zabierając młodemu magowi pewność siebie. Co więcej - kiedy spotyka na swojej drodze siostrę Johna, Annę - nie potrafi okazać dziewczynie swoich uczuć uznając, że związek z Lafay'em jest dla młodej kobiety czymś niewłaściwym. Tropiąc z policjantami nekromantów, duchy i upiory jakby zupełnie przy okazji poznajemy losy naszych bohaterów oraz ich zupełnie zaskakujące powiązania. Powoli czytelnik odkrywa również losy członków rodziny Clovisa. Wyłania się obraz mętny, mroczny i tajemniczy. Kiedy w końcu dochodzi do morderstwa, czytelnik jest już właściwie na tyle przerażony, że zabójstwo (nieważne kogo) nie robi na nim większego wrażenia. Za to finał powieści i rozwiązanie zagadki - o, te robią wrażenie i to całkiem spore!
Powieść jest niecodzienna, a pomysł wyjątkowo zaskakujący. Świetnie czyta się historie, w której magia jest czymś zupełnie normalnym, a codzienne życie mieszkańców Londynu jest od niej właściwie uzależnione. Magia towarzyszy mieszkańcom w zwykłym, codziennym życiu. Bardzo podobały mi się części nazwane Retrospekcjami. Taki Harry Potter dla dorosłych. 
Książka ma jedną wadę, która psuła mi nieco przyjemność czytania. Wydawca zastosował przy druku maleńką czcionkę, a do tego bardzo zmniejszył marginesy. Efekt jest taki, że owszem powieść mieści się w jednym tomie (dodam, że dość sporym) ale lektura mnie osobiście dość zmęczyła. W innym przypadku rzuciłabym książkę w kąt, ale tu akurat przedstawiona historia jest na tyle ciekawa że dzielnie doczytałam do końca. Warto było!  

czwartek, 10 listopada 2016

Gruzja welocypedem

Zazdroszczę ludziom, którzy mają skrzydła u ramion, którzy są na tyle odważni, aby spełniać swoje marzenia. Każdy podróżnik to właśnie taki Ktoś, z portem w każdym mieście, z życiowym mottem: "Tam mój dom, gdzie ja". Mam wrażenie, że Anna Kołodziejska to właśnie taki człowiek. Kobieta, której doba wynosi 48 godzin, a swoimi planami na najbliższe kilka lat wypełniłaby życiorysy kilku spokojnych osób. W ostatnich dniach przeczytałam Jej książkę pt. "Gruzja welocypedem" i powiem, Wam że jestem oczarowana. Zarówno autorką jak i Jej książką. 
"Gruzja welocypedem" to właściwie taki reportaż z podróży w formie książkowej. Reportaż, pamiętnik... trudno powiedzieć. Właściwie to chyba to drugie, bo pomimo tego, że wyprawa odbyła się w towarzystwie przyjaciela autorki Pawła, to właśnie Pani Ania jest tu główną bohaterką wydarzeń i to Jej odczucia i komentarze towarzyszą czytelnikowi przez całą lekturę. 
Pani Anna bardzo sprawnie i lekko przeprowadza czytelnika przez całą rowerową podróż. Z iście dziennikarską dokładnością opisuje przygody i perypetie, jakie spotykały Ją w poszczególnych dniach wyprawy. Już pierwszego dnia nasi podróżnicy musieli stawić czoło grupie namolnych taksówkarzy, agresywnym bezpańskim psom i ciągle trąbiącym kierowcom. Kolejne dni to również ciągłe zderzenie zwyczajów i kultur. Gruzja jest krajem o wiele mniejszym niż Polska, jednak ludność ją zamieszkująca stanowi istną mozaikę zwyczajów i języków. Ludzie są bardzo dumni, łatwo ich urazić, a z drugiej strony ilość alkoholu przez nich pochłaniana po prostu poraża. Zupełnie inaczej niż w naszej kulturze traktuje się tam kobiety. Nie mają One zbyt wiele do powiedzenia. Nie wolno im usiąść przy stole z mężczyznami do posiłku, no chyba że są turystkami. W jednej z rodzin, które gościły naszą autorkę, żona gospodarza częstując gości kawą nie odważyła się samodzielnie wybrać miejsca na stole, na którym postawi szklanki z naparem. Dopiero po wskazaniu miejsca przez męża kawa została podana. Z zasady kobieta jest to prowadzenia domu i wychowywania dzieci, a mężczyzna do utrzymywania rodziny. Podział jest wyraźny i nikt nie wyobraża sobie, że może być inaczej. 
W opowieściach Pani Ani uderza czytelnika łatwość, z jaką miejscowi mężczyźni przekraczają bariery dobrego smaku i wychowania. Nachalność zachowań o podtekście seksualnym skierowanych do obcej przecież kobiety naprawdę poraża. Ciągłe zapraszanie do samochodu, obłapywanie... coś strasznego. Nie jestem osobą pruderyjną, ale w czasie lektury zastawiałam się, ile zdrowia kosztowała autorkę ciągła walka z nachalnymi pijanymi Gruzinami. Z Jej opisów wynika, że sporo. Właściwe jedyne, co odstraszało od prostackich zalotów, to obecność męskiego towarzysza podróży. 
Ta niepozorna książeczka oprócz perypetii i przygód uczestników zawiera również przepiękne opisy miast i gruzińskiej przyrody. Niewątpliwie piękne - zwłaszcza zza kierownicy roweru - ale jednocześnie przytłaczające i przygnębiające. Wszędzie gdzie nasi podróżnicy się ruszyli, z kątów wyzierała bieda. Nawet jeżeli budynek z zewnątrz przypominał europejskie standardy, to już w środku nie było tak wesoło. Za to przyroda, dzika i pierwotna - zachwyca. W Gruzji nie ma pieniędzy na rozwój infrastruktury, więc jak tylko podróżnicy wyjeżdżali poza miasta, przyroda porażała dzikością. 
Wspaniała książka. Zabrała mnie na kilka godzin w niezapomnianą podróż. Bardzo żywe i wartkie opisy powodują, że tu nie ma czasu na nudę. Nawet jeżeli zatrzymujemy się w jakimś miejscu, to ciekawostek związanych z nim jest tyle, że zanim się spostrzeżemy, już pędzimy dalej. Szkoda, że książka zawiera tak mało zdjęć, ale z drugiej strony daje to większe pole naszej wyobraźni. Miejscowe zwyczaje, potrawy, miejsca, ludzie... Dominują jednak opisy związane z piciem alkoholu. Mam wrażenie, że mocne trunki są podstawą życia tamtejszych mężczyzn. W tamtejszych lasach i zagajnikach można znaleźć konstrukcje przypominające stoły, ponieważ Gruzini nie piją w domach, a na świeżym powietrzu :-) Musi się tam dziać!
Wszędzie lasy, łąki, biegające luzem zwierzęta... robi to wszystko wrażenie. 
Polecam serdecznie każdemu, kto chce na kilka chwil oderwać się od rzeczywistości  i poszybować w nieznane...