Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nasza Księgarnia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nasza Księgarnia. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 września 2020

Mój balet

"Mój balet" to najpiękniejsza książka, jaką przyszło mi ostatnimi czasy czytać. Czytać, przeglądać, wertować, podziwiać... nie jest to bowiem pozycja, z którą należy usiąść i przeczytać od deski do deski. To nowość na rynku wydawniczym, która naprawdę przyciąga wzrok. Z tą książką należy postępować tak: najpierw popatrzeć podotykać, pogłaskać, powąchać... następnie delikatnie otworzyć okładkę i pobieżnie przejrzeć ilustracje. Dlaczego pobieżnie? Ano dlatego, że "Oglądacz" już po kilku stronach orientuje się, że każda kolejna strona, to coraz to piękniejsze zdjęcia. Zapewniam Was, że gdy tylko skończycie oglądać po raz pierwszy, wrócicie do początku i znowu będziecie wertować, czując niedosyt i ogromną chęć napawania się detalami. Następnie nasz Oglądacz zamieni się w Czytacza i zacznie składać literki w całość. Z tego składania wyłoni się przepiękne i delikatne uzupełnienie ślicznych pastelowych zdjęć. Autorka - Pani Aneta Wira-Ostaszyk - jest tancerką zespołu Polskiego Baletu Narodowego. Wydawałoby się, że od tancerki do autorki książki daleka droga. Też tak myślałam, dopóki nie zajrzałam na bloga Pani Anety. Zajrzyjcie, bo naprawdę warto. Po lekturze bloga stwierdziłam, że jak ktoś ma zacięcie tak wspaniale pisać o swojej pasji i to od ponad sześciu lat, to rzeczywiście czas już na książkę. 
To teraz trochę o zawartości. Książka w bardzo ciepły i przystępny sposób przybliża nam codzienność baletnicy. Ale to nie wszystko. Czytelnik może zobaczyć, jak z brzydkiego kaczątka rodzi się łabędź. Poznamy kulisy pracy w szkole baletowej, dowiemy się, jak to jest żyć w bursie, zajrzymy za kulisy, a nawet dowiemy się, że wszędzie zdarzają się wpadki i gafy. Nieprzewidziane zmiany w scenografii, kontuzje, albo... 

Pamiętam spektakl, którego częścią były wymowne projekcje wideo, uzupełniające treść. Pod koniec pierwszego aktu coś się zawiesiło, jak to się czasem zdarza z komputerami. Tańczyliśmy więc... z wielkim napisem "Windows" w tle. Na szczęście w drugim akcie wszystko było już, jak trzeba. 


Takich historyjek - dykteryjek jest w książce więcej i to one nadają świetny klimat całości. 
Ostatnie trzy części były dla mnie najmniej atrakcyjne, ale rozumiem sens ich umieszczenia w książce. Dzięki nim "Mój balet" stanowi integralną całość, która wydaje się dziełem skończonym i idealnym. "Podstawy baletu", "Historia baletu i "Słynne balety" może nie zostały przeczytane przeze mnie od deski do deski, ale zapewniam Was, że warto się w nich choć trochę zagłębić. Dowiedziałam się na przykład, że "Jezioro Łabędzie" to balet, w którym (wg interpretacji Matthew Bourne'a) role łabądków grają mężczyźni. Chciałabym to zobaczyć. 
Podsumowując - warto zapoznać się z książka tak piękną, że dech zapiera, a i zawartość merytoryczna zachwyci niejednego czytelnika. 



czwartek, 3 września 2020

117 - piętrowy domek na drzewie

Domek na drzewie” ze wszystkimi swoimi piętrami, towarzyszy nam właściwie od chwili, kiedy Młodszy rozpoczął rozwijanie czytelniczej pasji. W czasach, gdy ledwo łączył literki w słowa, książki w stylu „Tomka Łebskiego” czy też właśnie „Domku na drzewie” ratowały jego czytelniczą dumę. Przeczytanie stustronicowej książki dla dzieci powieści absolutnie nie wchodziło jeszcze w grę. Za to lektura dwustustronicowej książki, w której na stronie znajdują się raptem dwa zdania, a reszta to świetne ilustracje… to już się udało, a jednocześnie było się czym chwalić. „Przeczytałem całą książkę!” - oświadczał Młody, z dumą dzierżąc pod pachą spory wolumin. Wszyscy chwalili dzieciaka nie zaglądając do środka. I dobrze. Teraz Młody pochłania powieści jedna za drugą, ale poczucie humoru Andy Griffiths nadal przyciąga go jak magnes. Każdy kolejny tom zasila jego biblioteczkę. „117 piętrowy domek na drzewie” połknął w godzinkę zaśmiewając się w trakcie lektury do łez.
Zaczęło się od 13 - piętrowego domku na drzewie. Główni bohaterowie, Andy Griffiths oraz Terry Denton (dziwnym zbiegiem okoliczności nazywający się tak samo jak autor i ilustrator), uczynili z tego drzewa wspaniałe miejsce do przeżywania przygód. Jednak 13 pięter to wciąż mało, więc z tomu na tom dodawali kolejne trzynaście pięter wypełnionych cudami i dziwami. W 9 tomie mamy już 117 pięter wypełnionych piętrem dla Minikoników, piętrem dla piżmówek, piętrem dla majtek, wzgórzem do puszczania latawców, a nawet cyrkiem. Najbardziej posępne są jednak ... wrota skazańców.
Tym razem Terry ma dosyć bycia tylko ilustratorem. Domaga się szansy dla siebie i żąda, aby pozwolono mu ingerować również w narrację. Jego żądanie zostaje spełnione i Terry zabiera się do tworzenia własnej historii, ale... no cóż, ciężko idzie. Terry, w pocie czoła, wymyśla historię o kropce, która zaczyna się bardzo klasycznie: „Dawno, dawno temu była sobie kropka…” Od słowa do słowa Terry`ego ponosi fantazja, skutkiem czego powstaje najbardziej zakręcona, śmieszna i bezsensowna historia, jaką ostatnio było mi dane przeczytać. Śmiałam się do łez, czytając o podróży na kropce, o wyspie, w której wszystko skatalogowano i schowano do szafek, o Narralicji (to tak Policja, która ściga tych, którzy tworzą mało ciekawą narrację). Było też miejscami trochę strasznie, kiedy to nasi bohaterowie dostali się za wrota skazańców, ale oczywiście trwało to tylko kilka stron i zakończyło się tak, że wraz z Młodszym ryczeliśmy ze śmiechu.
Nasi bohaterowie to spełnienie marzeń każdego chłopca. Przeżywają tyle przygód, że czytelnikowi kręci się w głowie od nadmiaru wrażeń. A wszystkie przeżycia potęgowane są przez wspaniałe ilustracje, które są bardzo, ale to bardzo… fajne po prostu.
Za ilustracje ta seria powinna dostać nagrodę i to niejedną. Są wykonane bardzo starannie, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że to dość niedbała kreska. Ale przyjrzyjcie się uważnie. Ilość szczegółów naprawdę powala na kolana. Cała ta powieść to właściwie ilustracje. Na jednej stronie można zatrzymać się na dobre kila chwil, analizując, wodząc palcem po liniach i porównując z rysunkami z poprzednich stron. To naprawdę ilustracyjne mistrzostwo świata.
Kochani, jeżeli macie ochotę zrobić wielką przyjemność synkowi, siostrzeńcowi, braciszkowi (i kto tam Wam jeszcze przyjdzie do głowy) kupujcie! Zapewniam Was, że świetna zabawa zapewniona na kilka godzin. 



środa, 24 stycznia 2018

78 - piętrowy domek na drzewie

Syn mój jedyny, zwany Młodszym, czytaniem raczej nie jest zafascynowany. Klocki Lego, zagadki matematyczne, tablet... to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Czytanie? Owszem, wieczorem do podusi i to najlepiej, żeby mama czytała. Podsuwam mu od czasu do czasu co nieco, ale niestety sukces odniosłam raptem kilka razy. Tomek Łebski jest faworytem, a zaraz za nim plasuje się seria, której bohaterami są Andy i Terry, czyli ".... piętrowy domek na drzewie".
Zaczęło się od "52 - piętrowego domku na drzewie". Po szybkim przemknięciu przez ponad 300 - stronicową książkę, Młodszy z zachwytem sapnął: Jeszcze! Przeczytaliśmy więc 13 -, 26 -, 39 - i 65 -piętrowe domki na drzewie" i z niecierpliwością czekaliśmy na kolejne tomy. Ku naszej radości zupełnie niedawno ukazał się "78 - piętrowy domek na drzewie" i oczywiście musiał niezwłocznie pojawić się na półce Młodszego.
Ta część serii jest nieco inna od poprzedniczek. Mniej jest wymyślnych, prześmiesznych i absurdalnych pięter, a więcej treści i fabuły. Moim zdaniem to najlepsza część serii, a widzę, że Młodszy - oceniając po tempie wchłonięcia książki - również popiera moje zdanie. 
Tym razem mieszkańcy wielopiętrowego domku postanawiają nakręcić film. Pojawia się filmowiec i cały osprzęt konieczny do realizacji tego przedsięwzięcia. Niestety filmowiec nie przewiduje raczej roli dla Andy'ego, wyraźnie faworyzując drugiego z przyjaciół. Andy urażony postanawia odejść z domku, a właściwie to filmowiec go wyrzuca z planu. Andy postanawia nie pojawiać się więcej na planie. Okazuje się jednak, że to wcale nie jest takie proste. Kilkakrotnie, niechcący wraca na plan (wiem, że to niechcący głupio brzmi, ale tak właśnie jest) i psuje całą robotę związaną z realizacją filmu. Raz nawet Andy pojawia się w wielu odsłonach... J Kiedy Andy przypadkiem odkrywa, że filmowi grozi niebezpieczeństwo robi wszystko, aby ostrzec ekipę. Nikt go jednak nie słucha myśląc, że po prostu próbuje zwrócić na siebie uwagę. Co z tego wyniknie? Przeczytajcie sami...
"78 - piętrowy domek..." to przede wszystkim czaderskie, prześmieszne, najlepsze w świecie, jakie widziałam ILUSTRACJE. Lekturze opisów domku na drzewie i jego atrakcji można poświęcić cały dzień oglądając, szukając śmiesznych szczegółów, analizując poszczególne niuanse budowli i śmiejąc się z żartów i żarcików. Samochodowe spa, miksomat, piętro z siedemdziesięcioma ośmioma wirującymi talerzami, niewyklute megajajo, grota gryzmołów z graffiti, Andylandia... długo by wymieniać. Wszystkie piętra okraszone są rysunkami, których analiza zajmuje więcej czasu niż czytanie. Szczegóły i szczególiki przyciągają uwagę małego czytelnika, a absurdalne treści wywołują kwiki radości i śmiech, którego natężenie trudno opisać. Kulminacja śmiechu nastąpiła przy "Krowywiadowcach". Młodszy śmiał się do łez, a Krowywiadowcy byli hasłem całego dnia. 
Dla porządku dodam, że to chyba pierwsza część tej serii, w której było nie tylko do śmiechu. Kiedy Andy smutny i urażony wycofał się z planu filmowego, nagle przestało być śmiesznie, a rysunki zamieszczone w książce straciły na znaczeniu. Dla małego czytelnika ważne staje się to, jak skończy się ta historia. Co ciekawe - kiedy Młodszy dowiedział się, że wszystko kończy się dobrze, wrócił do początku książki i tym razem skupił się na ilustracjach i wyłapywaniu śmiesznych scen i gagów. 
Rewelacyjna książka. Śmieszna do bólu brzucha, odlotowo pomysłowa i napisana (a także narysowana) w taki sposób, że jej lektura wystarczy na długo. A potem można jeszcze raz i jeszcze... i zawsze znajdzie się coś nowego do oglądania. 
A na zakończenie rysunek, który nas najbardziej ucieszył. Z niecierpliwością czekamy!

wtorek, 11 lipca 2017

O tym, jak "Zagrożeniologia" ostrzega przed lekturą

Kiedy wchodzę do księgarni, zawsze odwiedzam dział dziecięcy. I nie chodzi wcale o to, że mam dzięciołki w wieku 8 i 13 lat, które idealnie nadają się na odbiorców książkowych prezentów. Pomimo matkowania dwóm pociechom, zakupy w dziale dziecięcym dokonywane są dość rzadko. Moje dzieci uwielbiają biblioteki i - w odróżnieniu od matki - nie mają potrzeby gromadzenia książkowej makulatury. Po co więc nachodzę działy dziecięce? Proste. Podziwiam. Podziwiam piękno okładek, pomysłowość autorów i wielość wyjątkowych szczegółów przyciągających potencjalnego odbiorcę. Pamiętam jak zachwyciła mnie seria o coraz - więcej - piętrowym domku na drzewie. To właśnie empikowy dział dziecięcy pomógł mi poznać tę świetną pozycję. Tak samo wyłowiłam "Zagrożeniologię". Pomysłowość i absurdalność tej książki jest pozytywnie powalająca. 
Doktor Noel Strefa, który przedstawia się jako autor tej książki (i jest jednocześnie jej głównym bohaterem) to największy zagrożeniolog wszechczasów. Uczy nas, jak w tym okropnym i niebezpiecznym świecie uniknąć niebezpieczeństw. A jest ich wkoło nas po prostu całe mnóstwo! Zaczynamy od jednego z największych niebezpieczeństw, jakim jest czytanie książki. Poza tym podróżowanie, zabawa na placu zabaw, ćwiczenia gimnastyczne, jedzenie obiadu, czekanie na autobus... to wszystko jest potwornie niebezpieczne. Rodzajom niebezpieczeństw w tej książce nie ma końca. Warto jednak zauważyć, że humor i absurd książeczki nie wynika z wymyślania często głupawych niebezpieczeństw. Cały pic polega na tym, żeby się tym niebezpieczeństwom przeciwstawić. I tu zaczyna się rewelacyjna część książki. Autor wymyśla kask zagrożeniologa, kombinezon, gogle, zagrożeniobuty i wiele, wiele innych gadżetów pomagających nam przetrwać w tym strasznym świecie. No i do tego ten skorpion....
Oczywiście oprócz niespotykanych zagrożeń i jeszcze bardziej absurdalnych pomysłów na uniknięcie ich, książka posiada treść. Otóż nasz Doktor Noel ma przyjaciela. Nie jest to człowiek, ani też zwierz, ponieważ wiązałoby się to ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Jego przyjacielem jest kamień. Kamień jest kochany, wyprowadzany  na spacer i ma własne miejsce w mieszkaniu. Ma nawet imię - Dennis. Pewnego dnia dr. Noel otrzymuje od ciotki przesyłkę zawierającą szczeniaczka o imieniu Pieluszka. Opisywać zagrożeń z tym związanych - wybaczcie - nie będę. Warto jednak podkreślić, że Pieluszka jest dość zdolnym pieskiem, więc nasz bohater postanawia pochwalić się nim na wystawie zdolnych zwierzaków. Wystawa owszem - odbyła się, ale pierwsze miejsce zajął nie szczeniak Pieluszka, a ... kamień Dennis ! Jak do tego doszło, nie sposób opisać. Warto natomiast przeczytać, zapewniając sobie dużą dawkę humoru. I ten skorpion....
Książka jest bardzo dobrą lekturą dla dzieci, które rozpoczynają przygodę z czytaniem. Tekstu nie jest tu za wiele, a przeczytanie 210 stron książki zajęło mi niecałe 40 minut. Oczywiście dzięciołki moje czytały dłużej, bo każde zagrożenie i metoda na jego zwalczenie spotykały się z salwą śmiechu, głupimi komentarzami i wymyślaniem równie absurdalnych, alternatywnych sposobów na zwalczenie niebezpieczeństw. Do tego autor zamieścił w książce kilka niespodzianek jak np. Skorpion... dobra, wyjaśnię o co chodzi z tym skorpionem. Skorpion ze strony 9 przedstawiony jest jako straszny stwór. Dlatego też w książce, po stronie 8 jest od razu strona 10, a strona 9 jest na samym końcu. Taki zabieg ma uniemożliwić skorpionowi jej znalezienie. Podobnych niespodzianek w książce jest bardzo wiele, ale zdradzać ich nie będę. Powiem tylko, że powodują ciągłe wertowanie kartek i kolejne salwy śmiechu. 

Tekst tekstem, ale "Zagrożeniologia" ilustracją stoi. Tu tekst jest drugorzędnym elementem, a pierwsze skrzypce gra obrazek. Każda kreska czy grafika, która wyszła spod ręki Pana Chrisa Judge przyciąga wzrok swoja groteskowością. Każdy obrazek jest po prostu śmieszny. Nawet napisy - których jest dość sporo - mają takie zacięcie rodem z kabaretu. 
Idealna lektura na wakacje. Wyobraźcie sobie, że moje dzieci przeczytały tę książkę razem, polegując to na dywanie, to na tarasie, innym razem na piasku. Takiego porozumienia dawno nie było. Polecam. 

piątek, 12 maja 2017

Dom nie z tej ziemi

Dom nie z tej ziemi to niesamowita książka budząca naprawdę skrajne emocje. Z jednej strony ciepła, taka pluszowa, ze wspaniałymi ilustracjami i przyjazną formą, z drugiej - mroczna, tajemnicza budząca ciarki na plecach. Książkę tę nabyłam z myślą o mojej trzynastoletniej już Starszej, ale po lekturze stwierdziłam, że jednak nie. Starsza lubi czytać wieczorami i dam sobie mały palec u nogi uciąć, że miałaby problemy z zaśnięciem. 
Marysia jest dziewczynką, która ma przedziwne hobby. Otóż pasjami obserwuje dom. Właściwie to nie obserwuje, a śledzi jego poczynania. Jak można śledzić dom? - zapytacie. Zwykłego domu śledzić nie można, ale jeżeli ten dom ma duszę i własną osobowość, to sprawa nie wydaje się już taka oczywista. A dom jest naprawdę niezwykły. Jego ściany są żółte co nasuwa skojarzenia ze słońcem, ale to tylko pozory. Dom nie ma cienia, za to w środku wszędzie panuje cień. Dodatkowo w środku pada śnieg a na zewnątrz nigdy nie pada deszcz. Nawet jeżeli naokoło jest mokro - dom pozostaje suchy. Pewnego dnia, kiedy Marysia siedzi w krzakach i oddaje się swojej pasji, wpada na nią Daniel. Chłopiec mieszka niedaleko Marysi i ma wielką ochotę zaprzyjaźnić się z dziewczynką. Problem w tym, że Marysia wydaje się inna - dziwna, nieco oderwana od rzeczywistości i zagubiona wśród rówieśników. Samotna i zamknięta w sobie. Daniel próbuje do niej dotrzeć, lecz nawet on, ze swoim poczuciem humoru i otwartym umysłem nie możne uwierzyć w prawdziwość historii, którą przedstawia mu Marysia. Chłopiec jednak - z biegiem czasu i wydarzeń - z przerażeniem odkrywa, że opowieści Marysi są jak najbardziej prawdziwe. Chłopiec poddaje się magii, jaka panuje wkoło domu i robi wszystko, aby pomóc Marysi w jej działaniach. Dom nie daje sobie pomóc, a nawet jest wrogi do każdego kto wyciąga pomocna dłoń. Dzieci muszą naprawdę natrudzić się i  narazić swoje życie  i zdrowie, aby cała historia mogła się pomyślnie zakończyć. 
Książka jest niesamowita. Jej klimat i nastrój położył mnie na łopatki i do dzisiaj się nie podniosłam. Dawno nie czytałam książki przeznaczonej dla młodzieży z takim zainteresowaniem. A że książkę czyta się wyjątkowo szybko (lektura zajęła mi jeden wieczór) klimat książki ma możliwości, aby czytelnika porazić. Skończyłam, zamknęłam okładkę i ... zmroziło mnie. Autorka mistrzowsko zbudowała klimat, a następnie w samym środku zawieruchy umieściła czytelnika. Cała sprawa wyjaśnia się dosłownie w kilku ostatnich akapitach i kiedy czytelnik zamyka książkę, wszystko jeszcze w nim siedzi i gotuje się, faluje i mruczy. Końcówka jest naprawdę z przytupem i nagle czytelnik zostaje sam ze swoimi myślami... 

Powieść jest po prostu piękna. Każdy rozdział zaczyna się od jednego mądrego zdania. Właściwie to nie tyle mądrego, ile po prostu ładnego. Ot przykład:
„Nie trzeba wielu słów, żeby powiedzieć prawdę, i nie trzeba wielu słów, by skłamać. Słowom wszystko jedno, czy mówią prawdę, czy kłamią, ale ludziom już nie”.
Po takim zdaniu wyobraźnia zaczyna działać, z czego autorka skrupulatnie korzysta. Bardzo szybko (dosłownie w kilku zdaniach) wprowadza czytelnika w atmosferę wydarzenia, a następnie zaskakuje w sposób niespotykany. Rozdziały są naprawdę króciutkie; są swoistego rodzaju slajdami, które pokazują nam z rozbrajającą szczerością całą sytuację, aby następnie pozostawić sprawę niedokończoną, jakby rozmazaną. I w kolejnym rozdziale to samo i jeszcze i jeszcze... A że cała historia jest naprawdę niesamowita - czyta się rewelacyjnie. 

Ostatnie zdanie jest takie:
To tylko książka, książkom może być wszystko jedno jak się kończą opisane w nich historie. Ale ludziom nie powinno. 
No i jak tu się nie zakochać? 
Polecam młodym książkochłonom, ale z rozwagą. Jeżeli potencjalny czytelnik jest osobnikiem wrażliwym, z wybujałą wyobraźnią, to lektura nie powinna być pochłaniana wieczorami. Bo po cóż się bać, kiedy można się zachwycać :-) 

piątek, 10 marca 2017

52 - piętrowy domek na drzewie

Moje dzieci są zupełnie różne. Starsza czyta wszystko, co jej w ręce wpadnie. Jeśli tylko ma chwilkę wolną - czyta. Młodszy natomiast w tej kwestii wykazuje totalne lenistwo. Owszem, lubi książki, ale tylko te, które czyta mu Mama. Podsuwam mu różnorakie pozycje, od komiksów począwszy, a na "Magicznym drzewie" skończywszy. Bez rezultatu. Czyta dwie strony i książka ląduje w kącie. Aż pewnego dnia...
"52 - piętrowy domek na drzewie" to czwarty tom rewelacyjnej serii, której bohaterami są dwaj chłopcy posiadający domek na drzewie. Niby nic wielkiego, ale tylko do czasu, kiedy dowiadujemy się, że ten domek ma 52 piętra! Początkowo miał ich 13 (w pierwszym tomie) ale pomysłowe chłopaki systematycznie go rozbudowywali, dodając coraz to nowe, totalnie nieprzydatne i odlotowe piętra. Andy i Terry w poszczególnych częściach domku stworzyli maszynę do robienia fal, nawiedzony dom, pokój z pamięciowyciskarką, tor do wyścigów koni na biegunach i wiele, wiele innych, zupełnie zwariowanych miejsc. Już sama lektura o tym, co wchodzi w skład domku, budzi uśmiech czytelnika. Wyobraźcie sobie marchewkostrzelną wyrzutnię rakietową, albo piętro do żonglowania piłami łańcuchowymi. Odlot!
Treści w tej książeczce jest niewiele, jako że nie ona tu gra pierwsze skrzypce. Pewnego dnia Terry i Andy przypominają sobie, że mieli napisać książkę. Niestety tego nie zrobili, dzwonią więc do Pana Nochala, który jednak nie odbiera telefonu. Okazuje się, że Pan Nochal zniknął, a jego biuro przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Nasi bohaterowie jadą tam i na biurku znajdują gąsienicę, która jako naoczny świadek prawdopodobnie wie, co się wydarzyło, Niestety nie mówi, wobec czego przyjaciele postanawiają zabrać ją do Jill, która rozumie język tych owadów. Kiedy swoim jajkolotem docierają do domu dziewczynki okazuje się, że ona śpi. Co należy zrobić gdy dziewczyna śpi? Oczywiście pocałować ją. Niestety, pocałunek musi złożyć królewicz. Przyjaciele biorą dziewczynę i gąsienicę do wózka i jadą w poszukiwaniu królewicza. Dalej pisać nie będę, dodam tylko, że jeżeli chcecie dowiedzieć się, kto to jest Wendetarianin, i jak namówić dzieci do jedzenia warzyw, to "52 piętrowy domek..." jest lekturą dla Was. 
Kiedy książeczkę czytała Starsza, kwiczała ze śmiechu, a ja razem z nią. Nikt nie zachowa powagi czytając o Ślimaczej Akademii Wojowników Ninja, czy też o królu kartoflu, albo o gąsienicy która pożarła dwa rozpędzone walce drogowe. Młodszy zerkał, podsłuchiwał, aż sięgnął i wsiąkł. Kiedy usłyszałam od niego "Mamo idę poczytać", miód wlał się w moje serce. Lektura to jednak nie pospolita, albowiem "Domek..." to przede wszystkim czaderskie, prześmieszne, najlepsze w świecie, jakie widziałam ILUSTRACJE. Lekturze opisów domku na drzewie i jego atrakcji można poświęcić cały dzień oglądając, szukając śmiesznych szczegółów, analizując poszczególne niuanse budowli i śmiejąc się z żartów i żarcików. Tu naprawdę nie można się nudzić. Każda strona tej książki to małe graficzne arcydzieło.  Często jest tak, że dziecko spędza więcej czasu nad rysunkiem, niż na samym składaniu literek w słowa. Mój syn ma kilka ulubionych stron, do których wraca i po raz nie wiadomo który oglądając to samo, zawsze znajdzie jakiś nowy szczegół. Ramki, dymki, tabelki wykresy... atrakcji dla małej główki aż nadto. 
Rewelacyjna seria. Śmieszna do bólu brzucha, odlotowo pomysłowa i napisana (a także narysowana) w  taki sposób, że jej lektura wystarczy na długo. A potem można jeszcze raz i jeszcze... i zawsze znajdzie się coś nowego do oglądania. 
                                                                                źródło ilustracji  - Empik.com 




środa, 19 października 2016

Wakacje z krową, czołgiem i przestępcą

Jak każda Mama "książkocholiczka", obserwując rozwój moich dzieci ze strachem zastanawiałam się, czy moje potomstwo pokocha słowo pisane. Starsza tak pod koniec trzeciej klasy wsiąkła w "Dzienniki Cwaniaczka", a potem już poszło. Chlipała nad losami Nemeczka w "Chłopcach z placu Broni", a na wakacjach nie rozstawała się z kolejnymi tomami "Zwiadowców". A Młodszy? Do niedawna nie rokował nadziei na zostanie "książkochłonem". Poczytywał po stronie jakieś książeczki, ale dziwnym trafem, jak tylko zaczynał czytać, ogarniało go takie zmęczenie, że kontynuacja lektury była wręcz niemożliwa. Zgnębiona zastanawiałam się, co będzie dalej. Do wczoraj. Po wieczornej kąpieli moje dziecię wyleciało z łazienki w piżamie i z obłędem w oczach latało po mieszkaniu z okrzykiem "Gdzie moja krowa? Gdzie mój czołg?!" Tata z przerażeniem słuchał wznoszonych okrzyków, a mi miód spłynął na serce. Domyśliłam się, że szuka "Wakacji z krową czołgiem i przestępcą", którą to książkę zabrałam Mu z półeczki z  zamiarem przeczytania. No!
Kiedy poznajemy Kubę, chłopiec wybiera się właśnie na cmentarz. Idzie tam z dziadkiem, który postanawia wybrać sobie miejsce na wieczne odpoczywanie. Dziadek generalnie ostatnio jest jakiś smutny i bez energii, dlatego mama Kuby podejmuje decyzję o wysłaniu dziadka wraz z wnukiem na wakacje na wieś. Aby Kubie nie było smutno, proponuje również wyjazd najlepszemu przyjacielowi syna - Wojtkowi. Chłopcy są załamani. Kuba marzył o kolonii, a nie o wyjeździe na głupią wieś, a Wojtek nie wyobraża sobie wyjazdu w miejsce, gdzie nie będzie telewizora. Chłopcy robią wszystko, co im przyjdzie do głowy, aby popsuć plany wyjazdu, przez co wdają się w aferę z dyrektorem swojej szkoły oraz z domniemanymi handlarzami dzieci. Niestety - nic z tego. Załamani chłopcy trafiają na wieś do domu Cioci Agnieszki. Wieś okazuje się całkiem interesującym miejscem, a ilość przygód, jakie przeżywają Wojtek i Kuba, starczyłaby na pełnometrażowy film. Wtajemniczać Was nie będę, bo nie mam zamiaru psuć przyjemności czytania. 
Nie zniechęcajcie się tym, że "Wakacje..." to kontynuacja przygód naszych dwóch bohaterów. Pierwszy tom pt. "Bery Gangster i góry kłopotów" zupełnie nie łączy się z drugim tomem. Mnie fakt nieznajomości pierwszej części początkowo zniechęcił, ale kazało się, że zupełnie niepotrzebnie. 
Książka napisana jest bardzo prostym i zabawnym językiem. Mój syn chichrał się nieprzeciętnie zwłaszcza, gdy chłopcy leczyli swojego kolegę śledziami i mlekiem. Autorka wykazała się świetnym poczuciem humoru i - co ważne - umiejętnością zarażania tym humorem małych czytelników. Przygody naszych bohaterów są tak zakręcone, że w czasie lektury, pełna podziwu czekałam, co mnie spotka na kolejnych stronach. Zresztą nie tylko słowo pisane  budziło w Młodszym uśmiech. Powieść jest bowiem okraszona świetnymi ilustracjami Moniki Pollak, które  dodają całej historyjce polotu i humoru. Nie ma strony, na której nie byłoby choć maleńkiego obrazka. Ułatwia to dzieciom czytanie, bo przecież im mniejsza ilość literek do pokonania na stronie, tym lepiej. Dzięki ilustracjom książkę - pomimo wizualnej objętości - czyta się błyskawicznie. A jaka duma jest w małym czytelniku że pokonał ponad 200 - stronicową powieść! Nie do opisania... 
"Wakacje z krową czołgiem i przestępcą" mogą się również pochwalić świetnym wydaniem. To jest ten format, który znam z powieści wydawnictwa "Skrzat", a który niezmiennie mnie zachwyca. "Nasza księgarnia", jak widać, również świetnie zna gusty małego czytelnika. Bardzo ładna okładka, dobrze rozmieszczony tekst - wszystko na swoim miejscu. 
Powieść polecam wszystkim - i małym i dużym. A najlepiej chyba czytać "Wakacje z krową czołgiem i przestępcą" wspólnie. Śmiechu przy takiej lekturze jest co niemiara i - co ważne - nikt się nie nudzi. 

niedziela, 1 lutego 2015

Serenada - czyli gniot jakich mało !!!

Dawno nie czytałam takiej szmiry. Mam zasadę, że książki czytam do końca i tak też było w tym przypadku. No przecież każdy (i wszystko) zasługuje na drugą szansę. Kiedy zamknęłam z ulgą tę książkę stwierdziłam, że tym razem druga szansa była błędem.  Męczyłam się okrutnie i uważam, że Pani Gutowska Adamczyk tą książką postanowiła udowodnić czytelnikowi, że każdy człowiek ma wzloty i upadki. To jest niestety właśnie ten upadek. 
Bohaterką jest Kasia - naiwna i głupiutka aktoreczka z teatru lalkowego, która przypadkiem trafia do Warszawy. Jej  podobieństwo do znanej celebrytki jest tak uderzające, że producenci postanawiają zatrudnić ją na kilka dni, podczas których ta właśnie wspomniana celebrytka o przedziwnym imieniu Serena przechodzi trudny okres. Po prostu bajka. Problem taki, że wyjątkowo głupiutka bajka. Celebrytka oczywiście nagle się znajduje, Kasia zostaje zepchnięta na drugi plan, a jej życie zaczyna kręcić się tylko i wyłącznie dookoła facetów. Jest próżną, głupiutką dzieweczką topiącą swoje uczucia w każdej parze spodni, którą spotka. 
Mam wrażenie, że autorka chciała stworzyć taką współczesną bajkę o kopciuszku. Wyszło marnie. Powstało jednowątkowe powieścidło o rozhisteryzowanej panience nie mającej pojęcia o prawdziwym życiu. 
Dno. 

czwartek, 15 stycznia 2015

Dobry człowiek

Dziwna książka. Nastrojowa, wyjątkowo klimatyczna, pogodna i ciepła, mistyczna, tajemnicza... no na pewno nietuzinkowa. 
"W miasteczku Kropka leżącym na odludnych wybrzeżach Bałtyku mieszka Tibo Krovic, dobry i uczciwy burmistrz. Dba o mieszkańców, którzy w zamian darzą go szacunkiem. Do pełni szczęścia brak mu tylko jednego… Kocha się sekretnie w swojej sekretarce, pięknej, samotnej, ale niestety zamężnej, Agathe Stopak. Tibo wie, że w spokojnym i szacownym miasteczku, jakim jest Kropka, nie może liczyć na spełnienie swej miłości, lecz pewnego dnia, gdy kobieta przypadkiem wrzuci swoje drugie śniadanie do fontanny, wszystko się zmieni". (źródło opisu Wydawnictwo Nasza Księgarnia)
Powieść jest bardzo, bardzo klimatyczna. Ma w sobie to coś co urzeka i zniewala. Rzeczywiście trochę przypomina film "Amelia", którego nastrój jest niepowtarzalny. Autor ma talent do ubierania w przepiękne słowa wszystkiego tego, co na co dzień jest zwykłe i pospolite. Droga kartki pocztowej od nadawcy do adresata, nocna podróż tramwajem, przygarnięcie małego kotka... opisy tak prozaicznych zdarzeń zajmują po kilka, a nawet kilkanaście stron. Nie są to jednak zwykłe opisy. Trudno to oddać - klimat tych rozważań jest po prostu magiczny i piękny. Zresztą cała powieść w swej prostocie jest piękna. W trakcie czytania ciepło rozlewa się w sercu i pozostaje długo po zamknięciu książki. 
Nie ma jednak róży bez kolców. Pierwsze 400 stron jest naprawdę urzekających i ich lekturę polecam gorąco. Natomiast zakończenie po prostu mnie rozczarowało. Autor wymyślił coś tak pokręconego, że cała magia prysnęła niczym bańka mydlana. A szkoda.  

niedziela, 22 września 2013

Malutka czarownica

"Malutka czarownica" to książeczka, którą w dzieciństwie czytałam sto razy. Pożyczałam ją z biblioteki i oddawałam tylko po to, by w trakcie kolejnej wizyty znowu ją wypożyczyć. To właśnie z niej dowiedziałam się, że istnieją jadalne kasztany. W końcu nadszedł ten dzień, kiedy niepozorna książeczka zadomowiła się na mojej półce. Kupił mi ją mój Tato w trakcie jednej z wypraw do ukochanej księgarni na placu Lotników. I tak stała i stała, aż w końcu Starsza zapytała: Mama, a ta? Mogę ją przeczytać?"
Malutka czarownica jest wyjątkowo młodą czarownicą. Ma raptem sto dwadzieścia siedem lat i z racji młodego wieku nie może jeszcze tańczyć z innymi czarownicami na corocznym zlocie czarownic, który odbywa się w noc Walpurii. Malutka czarownica marzy o uczestnictwie w zlocie, dlatego ukradkeim zakrada się i z ukrycia obserwuje tańce. Niestety zostaje schwytana i doprowadzona przed oblicze Najstarszej czarownicy. Ta obiecuje jej, że jeżeli przez rok przyłoży się do nauki i udowodni, że jest dobrą czarownicą, wówczas za rok będzie mogła zatańczyć z innymi czarownicami. Malutka czarownica postanawia dać z siebie wszystko i udowodnić, że zasługuje na ten zaszczyt. Wspomaga ją przy tym przyjaciel - kruk Abraksas, który tłumaczy jej, że jako dobra czarownica musi pomagać innym. Nasza bohaterka pomaga mieszkańcom pobliskiego miasteczka oraz zwierzętom i ptakom, potrzebującym pomocy. Problem w tym, że Malutka czarownica zupełnie inaczej rozumie słowo "dobroć" niż pozostałe czarownice. To prowadzi do zaskakującego zakończenia i wspaniałej okazji do dyskusji nad rozumieniem słowa "dobro". 
Książeczka wzrusza mnie i budzi lawinę wspomnień. Każda z dwudziestu historyjek jest godna polecenia. Do tego dochodzą przepiękne ilustracje - takie klimatyczne i jedyne w swoim rodziaju. 
Bardzo mnie cieszy, że takie książki nie znikają w otchłaniach czasu. Niedawno wydawnictwo "Dwie siostry" wznowiło "Malutką czarownicę" w serii "Mistrzowie Ilustracji". Niesamowicie piękna książeczka w świetnym tłumaczeniu powinna zagościć w każdej szanującej się biblioteczce. 


środa, 29 sierpnia 2012

Wspomnień czar i "Poczytaj mi mamo"


Najlepsze wspomnienie z dzieciństwa: Tato, pojedziemy do księgarni? I tata brał portfel (w pierwszej kolejności) córkę (w następnej kolejności) i jechaliśmy do księgarni na placu Lotników zrobić książkowe zakupy. Warunek był tylko jeden: zakupy nie mogły być warte więcej niż 100 złotych. Do dzisiaj pamiętam to wspaniałe uczucie, kiedy książki przyciągały mnie jak magnes, a ja miałam świadomość, że zaraz kilka z nich stanie się moją własnością. Do dzisiaj na moich półkach stoją zdobycze z tamtych wypraw: "Tajemnica zielonej pieczęci", "Dziewczyna i chłopak", "Głowa na tranzystorach" czy poszukiwana "Ania z Zielonego Wzgórza". Te książki to drugi etap wtajemniczenia. Przed nimi była wspaniała przecudowna seria książeczek "Poczytaj mi mamo". Książeczki te posiadałam w niezliczonej ilości, jednak kiedy dorosłam wywędrowały z mojej półeczki. Z półek księgarń również zniknęły na długi okres czasu poddając się  kolorowym lśniącym książeczkom skierowanym do  dzieci. Kiedy w mojej rodzinie pojawiły się pociechy zaczęłam tęsknić za małymi książeczkami z dzieciństwa. Nie macie pojęcia jaka radość mnie ogarnęła na wieść, że wydawnictwo Nasza księgarnia z okazji 90 - lecia Wydawnictwa wydała zbiór książeczek z mojego dzieciństwa. Moja dusza załkała ze wzruszenia!
Po pierwsze wspaniała twarda okładka. Nie potrafię powiedzieć jak to jest zrobione, ale jej struktura ciągle wzbudza chęć, aby ją głaskać. Do tego znaczek "Poczytaj mi mamo" - ten znaczek, który pamiętam i który towarzyszył mi całe dzieciństwo. Otwieramy okładkę i naszym oczom ukazuje się okładka pierwszej książeczki. Co bardzo ważne - w niezmienionej formie. Pomimo tego, że cała książka ma tradycyjny prostokątny format, to same książeczki zachowały swój charakterystyczny kwadratowy kształt. Każda z nich ujęta jest w całości - z okładką, strona tytułową, można nawet zachwycić się ilością nakładu. (Jedna z nich to 750.000 egzemplarzy!). Książka wydana jest na papierze wysokiej klasy dzięki czemu książeczki prezentują się wspaniale. No i treść... Nazwiska autorów takich jak Brzechwa, Wawiłow, Bechlerowa czy Chotomska mówią same za siebie. Te bajeczki mają swój niepowtarzalny klimat. Polecam.  
Pierwszy tom "Poczytaj mi mamo" zawiera dziesięć opowiadań. Dziewięć z nich pochłonęłam sama przypominając sobie obrazki i piejąc z zachwytu. Wszystkie oprócz jednej bajki o Kocie Filemonie znałam i pamiętałam z dzieciństwa. Jeż Kolczatek, Niebieska Dziewczynka, Daktyle, Zaczarowana Fontanna...  coś pięknego. W pierwszej kolejności przeczytałam sama - od deski do deski. Bardzo chciałam, żeby moje pociechy pokochały te bajeczki tak samo jak ja. Po kilku wieczorach czytelniczych stwierdzam, że plan się powiódł. Wieczorami zaczynamy od "Daktyli", następnie jest "Niebieska Dziewczynka"dla Starszej i "Jeż Kolczatek" dla Młodszego. Na zakończenie "Zaczarowana fontanna" - wybór wspólny, bo oboje tę bajkę uwielbiają. Ostatnio doszedł drugi tom i nie starcza nam wieczoru....

niedziela, 25 marca 2012

Dwa wybory

Dziecko to wielkie szczęście i dar - wie o tym każdy, kto choć trochę musiał się o swoje maleństwo postarać. Nie wątpię jednak, że w pewnym wieku i w pewnych okolicznościach dziecko może być tragedią. Dla młodej dziewczyny niechciana ciąża to... tragedia. Podobnie dla młodego chłopca, który uważa, że ojcostwo to zbyt wysoka cena za chwilę przyjemności. Po otrząśnięciu z szoku przychodzi pytanie: Co dalej? Czy sobie poradzę jako mama (tato)? Czy on/a będzie na tyle silna/y, aby dzieciątko wychować na dobrego człowieka? W takiej chwili człowiekowi wydaje się, że jakąkolwiek decyzje podejmie - będzie ona zła. 
"Dwa wybory" to książka, która wyraźnie mówi, (aż krzyczy) że wyboru trzeba dokonać i to jest właśnie najtrudniejsze. A potem? Potem trzeba brać życie garściami takie jakie jest z poszanowaniem własnej decyzji i nie zważając na otoczenie. 
Młoda Elisabeth dowiaduje się że jest w ciąży. Postanawia...
Urodzić to dziecko. Libby uważa, że musi ponieść konsekwencje swojego czynu. Dziewczynie nie jest łatwo. Odwraca się od niej ojciec, mama choć stara się jak może - nie potrafi nie potępiać córki. Im bliżej porodu tym bardziej świat staje do góry nogami. Najbliższe przyjaciółki nie radzą sobie z sytuacją, podobnie jak przyszły tatuś. Libby opada na dno... Na szczęście okazuje się, że przy małej istotce która całą sobą potrzebuje mamy nie jest łatwo się poddać. Libby .... nic więcej nie zdradzę. 
Usunąć ciążę. Beth jedzie do kliniki i usuwa ciążę. Wydaje się, że zabieg będzie jak wycięcie kurzajki. Usunie i tyle. Nie przypuszcza jak silny będzie ból zarówno fizyczny jak i psychiczny. Prześladuje ją pytanie o to, co by było gdyby... Nie jest łatwo. 
Czytelnik poznaje losy obu wcieleń Elizabeth, uczestniczy w najważniejszych wydarzeniach jej życia. Uczucia kłębią się w głowie. Jak tu pochwalać, czy też potępiać kiedy zwykłe życie tak przygniata? 
Kiedy odłożyłam książkę przyszło mi do głowy jedno: O ile byłoby łatwiej, gdyby niechciane ciąże po prostu się nie zdarzały. Każde dziecko powinno być wyczekiwane jak największy skarb. Nie powinno być udręką i karą. Tylko jak do tego doprowadzić... 

sobota, 29 października 2011

Zanim umrę...

Książka początkowo błaha pomimo tytułu. Ot smarkula (od początku wiadomo, że nieuleczalnie chora) postanawia zrealizować listę rzeczy, które planuje zrobić przed śmiercią. Wnerwiła mnie strasznie, jako że pierwszą rzeczą był seks z przypadkowo poznanym chłopakiem. Po kilkunastu stronach miałam ochotę książkę odłożyć, aby nie musieć poznawać kolejnej ckliwej historyjki o nastolatce, której wydaje się, że choroba usprawiedliwia wszystko. Na szczęście postanowiłam dobrnąć do połowy. Nie żałuję. Przemknęłam do końca lotem błyskawicy i ze łzami w oczach.
Dziewczyna usiłuje żyć i brać z życia pełnymi garściami. Niestety choróbsko z każdego dnia zabiera cząstkę dla siebie. Tessa początkowo realizuje punkty typu seks, narkotyki czy też przejażdżka samochodem ojca. Jednak  choroba rozprzestrzenia się po całym ciele i z czasem lista przestaje być szalonymi pomysłami nastolatki, a staje się rozpaczliwą walką o każdy następny dzień. 
Niestety...
Polecam. 

wtorek, 18 października 2011

"Już szron na głowie, już nie to zdrowie... (13 poprzeczna)

Małgorzata Gutowska Adamczyk jest jedną z tych autorek, które mnie fascynują. Zasadą jest, że jeżeli jedna z książek danego autora mi się podoba, to mogę uznać, że cała twórczość mniej lub bardziej, ale mi podpasuje. W przypadku Pani Małgorzaty jest inaczej. Każda z jej książek jest dla mnie tajemnicą. "Cukiernia pod Amorem" podbiła moje serce, za to "Mariola moje krople..." była dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. "13 Poprzeczna"? 
Książkę z bibliotecznej półki wzięłam ze względu na okładkę. Ilustracje Pana Macieja Szymanowicza moje oko wyłowi z kilometra. Po prostu je ubóstwiam. Książka stanęła na półce, a ja zbierałam się jak pies do jeża. Kiedy zaczęłam czytać uznałam, że powieść jest tak pomiędzy dwiema poprzednimi. Szaleństwo to nie było, ale jak na książkę dla młodzieży - bardzo dobra. 
Trzy dziewczyny, Agata, Klaudia i Zosia - wszystkie diametralnie różne. Pierwsza - buntowniczka, emo (o Matko, ależ ja jestem stara, określenie na początku niewiele mi mówiło :-)), wielbicielka kryminałów. Od pewnego czasu we śnie nawiedza ją dziewczyna wegetująca na pograniczu życia i śmieci. Klaudia - na pierwszy rzut oka dziewczyna "lekkich obyczajów" ale po poznaniu jej okazuje się, że smarkula po protu nie radzi sobie sama ze sobą. Zosia - to dopiero element. Klasowa prymuska, której rodzice wyznaczają kurs życia. Ale do czasu, do czasu. Nieszczęśliwie zakochana, bez przyjaciół, nie umie znaleźć własnego ja. 
Trzy dziewczyny na skutek zbiegu okoliczności otrzymują "karę". Mianowicie będą czytać książki dziewczynie, która zapadła w śpiączkę. Banalne? Okazuje się, że ta prosta czynność diametralnie wpływa na losy nastolatek. 
Powieść czytało się super. Dużo dialogów, lekki język, prosta treść - nic dodać nic ująć. Ot lekkie czytadło na zapełnienie czasu spędzanego w samochodzie w oczekiwaniu na Starszą, która dwie godziny spędza na balecie. Wrażenie lekkiej prozy ulatywało ze mnie wraz z przewracanymi stronami. Natomiast po zamknięciu książki uświadomiłam sobie, że książka tak naprawdę wstrząsnęła mną i pokazała jaki jest świat dzisiejszych nastolatek (mam nadzieję, że obraz ten jest trochę przerysowany) Zagubione i nieszczęśliwe dzieciaki, (którym wydaje się że są dorośli) próbują zakotwiczyć gdziekolwiek, byle tylko nie zostać samotnym. Nie patrząc na innych lezą jak muchy do lepu i robią głupoty, których w przyszłości będą żałować. Nasuwa się pytanie, ile dzieciaków borykających  się z dzisiejszą rzeczywistością sobie poradzi. Ile panienek wyrośnie na kobiety które bez wstydu spojrzą w lustro i powiedzą: Mogę być z siebie dumna? 
Przynudzam? Może, ale naprawdę takie myśli towarzyszyły mi przez całą książkę. Seks, alkohol, prochy - generalizując mam wrażenie, że to teraz jest codziennością. 
A jak książkę odbierze nastolatek? Nie mam pojęcia. 

niedziela, 7 sierpnia 2011

Literatura niezbędna na toalecie :-)

Kontynuując wątek literacko - toaletowy informuję, że Starsza również ma ukochaną książeczkę, która na stałe zagościła w naszej łazience. Post umieszczony być musi ze względu na żale Starszej, które dosadnie wyraziła po obejrzeniu zdjęcia brata. "No tak, a mojego zdjęcia nie ma!" Zapytałam, czy reflektuje na zdjęcie ukazujące ją na toalecie... stanowczo odmówiła udziału sesji. Zażądała jednak, aby wspomnieć o jej "kibelkowej" książce. Panie i Panowie, mam zaszczyt przedstawić Gąskę Balbinkę!
Gąska Balbinka towarzyszy nam od lat. Najpierw zawitała pod naszym dachem w formie słuchowiska, wydanego w serii "Bajki - Grajki". Słuchowisko jest po prostu genialne. Moim ulubieńcem jest Ptyś. Posłuchajcie jak on mówi! Jestem jego fanką od dzieciństwa, bo bajki tej słuchałam na adapterze z igłą. Czarna płyta, specyficzne skrzypienie... wspomnień czar... 

Starsza może słuchać tę bajkę w kółko. Kiedy więc zobaczyłam książeczkę nie wahałam się ani chwili. Byłam niemal pewna, że jej zawartość mnie nie rozczaruje. Cóż - mnie nie rozczarowała, ale Starsza zachwycona nie była. Na szczęście tylko na początku. 
Jestem Gąska Balbinka.Mieszkam z mamą i tatą w małym domku.Mam prawdziwe pióro. Prawdziwe - to znaczy nie gęsie, ale drewniane. Tym piórem będę opisywać moje przygody.
Przygód jest całe mnóstwo. Gąska wrzuca piłkę do garnka z zupą, sadzi w ogródku landrynki z nadzieją na landrynkowe drzewo, podróżuje w koszu i tworzy własny chór z makówek. Historyjki są w większości śmieszne, ale są też takie, które wzbudzają smutek. Wiele z nich rodzic może wykorzystać aby pokazać, że niektóre zachowania są złe. Gąska jest chora z obżarstwa po zjedzeniu zbyt dużej ilości konfitur, pokazuje też małemu czytelnikowi, że nieraz zamiast się kłócić warto ustąpić. Starsza najbardziej lubi historyjkę o zepsutym muchomorku, a ja o sześciu jajkach, które w drodze ze sklepu do domu przemieniają się w kurczątka.
Książka jest bardzo starannie wydana, ale na szczęście daleko jej do stylu "Barbie". Na dwóch sąsiadujących stronach znajdują się cztery rysunki opowiadające przygodę Gąski. Kolorów jest mało - jeden, dwa na historyjkę - ale to naprawdę dodaje uroku i buduje fantastyczny klimat. Historyjki opatrzone są krótkim tekstem, który pomaga dzieciom naprowadzić wyobraźnię na właściwe tory. Ale gdy te tory już się znudzą... Obrazki można z dzieckiem analizować zarówno pod dyktando zamieszczonego tekstu jak i w swój dowolny sposób. Najmniejszy szczegół zauważony dopiero przy ...nastym kartkowaniu może pobudzić lawinę pomysłów i diametralnie zmienić losy Gąski. 
I tak Starsza wykonując niezbędne dla każdego czynności często wydziera się: Mama! Chodź wymyśliłam! A Mama idzie i słucha o Gąsce Balbince... 

czwartek, 23 czerwca 2011

Hiszpański smyczek

Kiedyś oglądałam z moimi dziećmi bajkę, w której z książki trzymanej przez głównego bohatera wylewają się nutki. To jedna z moich ulubionych bajek z Kaczorem Donaldem. "Hiszpański smyczek" jest książką z wodospadem nutek. Co więcej, nutki te układają się w prześliczny koncert. Najpierw solowa wiolonczela, potem duet z fortepianem, a w finale porywający tercet składający się z wiolonczeli, fortepianu i skrzypiec. 
Pod koniec XIX wieku na świat przychodzi Feliu. Dorasta w ubogim hiszpańskim miasteczku, gdzie mieszkańcy ledwo wiążą koniec z końcem. Wychowuje go tylko matka, gdyż ojciec zginął na wojnie. Jednak to własnie ojciec swoimi podarunkami wycisnął piętno na całym życiu chłopca. Kiedy do rodziny Feliu docierają przedmioty pozostałe po śmierci ojca, matka postanawia rozdysponować pamiątki wśród dzieci. Feliu wybrał smyczek do wiolonczeli - przedmiot, który stanie się nieodłącznym towarzyszem życia. 
Od tej chwili czytelnika porywa fala. Towarzyszymy Feliu w nauce gry na instrumencie, w pierwszych występach (ulicznych), w chwilach radości i rozpaczy. Historia początkowo spokojna i przewidywalna, po kilku rozdziałach porywa nas w wir wydarzeń. Co więcej - powieść początkowo jest osadzona w realiach dziewiętnastowiecznej Hiszpanii jednak wydarzenia historyczne są gdzieś w tle. Jednak z biegiem powieści liczba historycznych postaci i wydarzeń jest coraz bardziej liczna. Feliu uczy się gry na dworze królewskim przedwojennej Hiszpanii,  poznaje generała Franco, a Mussolini i Hitler mają ogromny wpływ na jego życie. Każdy epizod z życia głównego bohatera i jego przyjaciół wiąże się z rozterkami na temat dobra i zła. Czy można poświęcać się sztuce, kiedy wkoło panuje haos, zamęt i śmierć? Na ile muzyka pomaga ludziom przetrwać zły czas? Czy artysta powinien   grać bez względu na to dla kogo i w jakich okolicznościach? Rozterki głównych bohaterów są niesamowicie wyraźne dzięki odmienności ich charakterów. Feliu obowiązkowy, z wyraźnie zaznaczonymi poglądami, Justo dla którego najważniejsze jest to, aby zjeść i dobrze się zabawić i Aviva - skrzypaczka, której żydowskie pochodzenie wiecznie budziło rozterki i polemiki. 
Z powyższego opisu można by wywnioskować, że w książce dominuje historia i polityka. Nic bardziej mylnego. To piękna powieść, w której autorka snuje główne wątki, przeplata je ze sobą, tu zerwie, tam kilka połączy, aby na zakończenie z wielką pompą zachwycić czytelnika. Bo koniec jest... niesamowity. Porażający i zachwycający. 
I ta wszechobecna muzyka...

sobota, 26 marca 2011

Agrafka

Agrafka jest niezmiernie uroczą książką. To słowo dobrze oddaje jej charakter i nastrój. Nie jest to literatura wymagająca nadmiernego zaangażowania umysłu. Ot, lekka opowieść na nudny wieczór. Ale jaka fajna! 
Szesnastoletnia Dobrusia jest "idealną" nastolatką. Taką, dla której nauka stoi na pierwszym miejscu, wie co jest dobre, a co złe, nie miewa napadów złości (o Bogowie, to niemożliwe), a spory z rodzicami załatwia przy kwadratowym okrągłym stole, omawiając problem do bólu kości (lub języka, jak kto woli). Zresztą cała rodzina jest właśnie taka - układna. Tylko że - jak to w życiu bywa -  okazuje się, że nic naprawdę nie jest takiej ja się wydaje. Rodzice wcale nie są idealni, babcia tym bardziej, a idealna siostra okazuje się... nie powiem, bo chętnym do przeczytania zabiorę połowę przyjemności. I jeszcze ten piesek... Dobrusia znajduje przy drodze małego, porzuconego, kundelka beznadziejnie czekającego na ludzi, którzy go porzucili. Każdy biały samochód powoduje przyspieszenie bicia małego psiego serduszka. Dziewczyna pomaga mu w miarę swoich możliwości (idealna mama nie pozwala trzymać psa w domu), a los pieska pomaga nastolatce uporać się z własnymi demonami. 
Książa jest... sympatyczna. Napisana lekko, z przymrużeniem oka. Jednak pod tą lekką pianką autorka przemyciła naprawdę trudne tematy. Rodzice Miłki tak naprawdę wcale nie dbają o swoje córki. Dla nich najważniejsze jest to, aby parły do przodu, zbierały jak najwięcej wyróżnień i pochwał, tylko że to nie wszystko. Emocjonalnie dziewczyny są po prostu kalekie. Babcia też nie jest ideałem. Dziewczynka pod obstrzałem członków swoich rodziny pod pewnymi względami jest po prostu niedojrzała. Każdy jej ruch jest dokładnie analizowany, nie ma możliwości uczenia się na własnych błędach, bo one są eliminowane zanim jeszcze wystąpią. 
Przesłanie jest proste i jasne. A właściwie dwa przesłania. Pierwsze - należy mieć oczy szeroko otwarte, bo to co na pierwszy rzut oka wydaje się różowe w rzeczywistości może mieć kolor szary; po drugie - bierzmy odpowiedzialność za losy innych. Nawet jeśli jest to tylko mały piesek. W przeciwnym wypadku bardzo ich skrzywdzimy. 
Tylko skąd ten tytuł? Do niczego mi nie pasuje. W wywiadzie z autorką Izabelą Sową dowiedziałam się, że tytuł jest... znikąd. Zaproponowany przez Wydawnictwo nie bardzo odnosi się do treści. Po chwili namysłu stwierdzam: no i dobrze.
Książka właściwie skierowana jest do młodzieży, ale dorosły też znajdzie w niej coś dla siebie.  

piątek, 18 marca 2011

Inteligentna "dłoń"

Czytanie książek można porównać do pudełka czekoladek. Otwierasz i jesz. Jedna... druga... trzecia... smaczne, ale nic nadzwyczajnego. Nieraz trafisz na taką, której nie zjesz do końca i wyplujesz. Aż nagle... jest! Pyszna, rozpływa się w ustach, długo zapamiętasz jej smak! Tak właśnie jest z książkami. Czytasz, czytasz, jedna za drugą przechodzą przez Twoje dłonie, aż nagle jest! Perełka, której długo nie można zapomnieć.
Właśnie niedawno skończyłam czytać perełkę. Książka pod tytułem "Dłoń" zdobyła moją głowę i moje serce. Przemknęłam przez nią jak wiatr. I to wcale nie dlatego, że jest objętościowo niewielka. Gdyby liczyła trzy razy więcej stron, też bym gnała. Po prostu jest tak napisana, że używanie zakładki nie ma większego sensu.
Główny bohater rodzi się bez prawej dłoni. Przez pierwsze lata życia czuje się naznaczony, inny. Dokuczają mu dzieci, dorośli zadają kaleczące pytania... koszmar. W końcu chłopak buntuje się i rozkwasza nos jednemu z kumpli, który ośmiela się drwić. Odtąd jego życie jest walką z litością, obłudą i współczuciem. Nie decyduje się na protezę oświadczając, że nie jest mu do niczego potrzebna. Każdą oznakę słabości kamufluje i  walczy z nią ile sił. 
Książka jest niesamowita przez to, że bohaterowi towarzyszy jego nieistniejąca dłoń. Jego opowieści przeplatane są monologami ręki, która świetnie orientuje się w uczuciach swojego właściciela. Jest ona - w zależności od sytuacji - dobrym lub złym duchem, nie do końca wiernym towarzyszem podróży. 
"Dłoń" to obraz społeczeństwa. które nie potrafi traktować kalectwa jako czegoś normalnego, istniejącego obok. Kiedy osoby przewijające się przez życie naszego bohatera dostrzegają jego ułomność nie potrafią tego po prostu zaakceptować. Towarzyszy, albo litość, albo współczucie, albo niezdrowa ciekawość... to wszystko budzi sprzeciw głównego bohatera... jego dłoni również. 
Autor niesamowicie kreuje postacie. Bezdzietna, przyszywana ciotka namawiająca do zakupu protezy i usilnie wmawiająca wstyd z powodu braku "łapki", Szef, który poniża i uprzykrza życie tylko z powodu "inności", dziewczyna, przyjaciele, nawet rodzice - każdy traktuje brak prawej dłoni jako znamię. Ważne jest to, że autor nie ocenia, a jedynie pokazuje, jak bardzo nietolerancja krzywdzi,
Dłoń jest książką, której się nie zapomina. Wykreowane obrazy znajdują w mózgu niszę i sprawiają, że zupełnie inaczej postrzegamy kalectwo. I o oto właśnie chodzi.
Książka jest debiutem autora Pana Michała Dąbrowskiego. Jeżeli taki był debiut, to myślę, że kolejne książki mogą zajść naprawdę daleko. 
Polecam wszystkim. Bez wyjątku.
Książkę otrzymałam od Wydawnictwa "Nasza Księgarnia" za co serdecznie dziękuję. W przypadku tej książki - bardzo serdecznie. 

sobota, 12 lutego 2011

Koniec świata w obrazkach

Cóż za przejmująca książka! Przejmująca, smutna i porywająca zarazem. To jedna z tych książek, które zaczynasz czytać i pomimo tego, że odczucia, które towarzyszą każdej literce nie należą do wesołych i optymistycznych - nie możesz się oderwać.
Książkę skończyłam czytać ponad tydzień temu, ale odczucia i myśli na tyle kłębiły się w mojej głowie, że nijak nie dały się poskładać w całość. Początkowo pochłaniałam książkę jako wysokiej klasy literaturę, jednak im bliżej końca, tym bardziej z przerażeniem przeczuwałam co się wydarzy. Z jednej strony miałam ochotę ją odłożyć i pozostać w nieświadomości zakończenia. Z drugiej - no jakże mogłabym nie skończyć! Rzadko odkładam książkę bez przeczytania całości. Zdarza się to jedynie przy marnej pozycji. a ta w żadnym wypadku nie jest marna - wręcz przeciwnie!
Opowiada... inaczej. Książka składa się z obrazków, kadrów z życia zatrzymanych i opisanych z wyjątkową dokładnością i dbałością o szczegóły. Rozpoczyna się od końca po to, by ukazać tragiczne wszystkiego początki. Główny bohater rozpoczyna opowieść od opisania uczuć towarzyszących śmierci ojca. Potem śmierć matki, choroba brata, szpital psychiatryczny, walka z codziennością... Wydawałoby się, że takie ujęcie wydarzeń będzie prowadziło do stopniowego łagodzenia rozburzonych emocji, a tymczasem wręcz przeciwnie. Bohater z brutalną szczerością, a jednocześnie beznamiętnie układa epizody ze swojego życia w całość. Opowiada o swoim kochanku (egoiście krzywdzącym tych, których kocha), o szkole z chorymi zasadami, w której nauczycielka krzywdziła psychikę podopiecznych, o przejmującej potrzebie do fizycznego okaleczania samego siebie... Kiedy czytelnik ma wrażenie, że już nic gorszego w życiu bohatera nie może się wydarzyć, następuje koniec świata. 

Z bolesnych wspomnień o alkoholizmie i próbach samobójczych oraz z dziecięcej traumy Goolrick tworzy doskonale napisaną nielinearną opowieść o swoim życiu. Wyrazistość szczegółów zapamiętanych przez pisarza z jego najmłodszych lat głęboko porusza, podobnie jak przesycający tę książkę nastrój nieuleczonego smutku.
„People”

Książka uderzyła mnie dbałością o szczegóły. Kiedy czytamy opis koktajli i bankietów będących jedną wielką farsą, słychać brzęk kieliszków, czuć zapach perfum i przygotowywanych potraw. Czytelnik ma wrażenie, że zdarzenia obserwuje zza firanki, podgląda zakłamane życie ówczesnych dorosłych przewyższając ich wiedzą o uczuciach, jakie towarzyszą większości z nich. Należy z całą mocą podkreślić, że język autora jest bardzo prosty. Niczego nie ubarwia, a emocje, które opisuje są proste, niewyrafinowane. Taka prostota potęguje odczucie zwierzeń i szczerości.  
Najbardziej przejmujące są ostatnie akapity książki. Po ich przeczytaniu cała treść staje czytelnikowi przed oczami i podlega ponownej analizie. Nagle okazuje się, że książka napisana jest "ku przestrodze". A mnie pozycja ta będzie długo towarzyszyć podczas niedzielnych spacerów po parku, pełnym szczęśliwych rodzin i uśmiechniętych dzieciaków... czy aby na pewno szczęśliwych?
Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Nasza Księgarnia, za co serdecznie dziękuję. 

środa, 8 września 2010

Dzieci uzależnione od tego, co w dzieciństwie czytali dorośli

"Przygody Filonka Bezogonka" czytałam w dzieciństwie sto tysięcy razy. Tak mi się przynajmniej wydaje. We wspomnieniach książka ta jawiła mi się jako najlepsza w świecie książka przygodowa, którą czytałam jako brzdąc. Sam fakt, że co rusz do niej wracałam, świadczy o jej gigantycznej wartości literackiej na mojej dziecięcej liście bezcelerów. 
Przed urlopem jedna z koleżanek w pracy oświadczyła, że robiła porządek w piwnicy i znalazła w niej kilka książek. "Chcesz dla dzieci?" Ba! Pewnie, że chcę! Jakże mogłabym odmówić. Zaglądam do torby mi wręczonej, a tam z okładki uśmiecha się do mnie szelmowsko kot bez ogona. Bardzo mnie to uradowało. Wieczorem Starsza przystąpiła do poznawania kociego świata, a ja uchyliłam wrota mojego dzieciństwa. 
Książka opowiada o przygodach kotka bez ogona. Ten ważny koci atrybut został odgryziony przez szczura, efektem czego Filonek bardzo często jest wyśmiewany przez inne koty. Jednak - pomimo smutku który za każdym razem w takich sytuacjach go ogarnia - nie przejmuje się zbytnio docinkami i z podniesionym łebkiem brnie przez kocie życie. Filonek jest kotkiem, który ma kochającą dziewczynkę, przeżywa wiele przygód, znajduje kilkoro oddanych przyjaciół, a do tego wszystkiego radzi sobie z docinkami kociej podwórkowej bandy, której członkowie zazdroszcząc mu przyjaciół i sympatii ludzi, próbują jak najbardziej uprzykrzyć mu życie.
Książka w bardzo pogodny sposób przekazuje dzieciom bardzo ważne prawdy. Należy być miłym, ale jeżeli ktoś ci dokucza nie pozwól na to. Nikt nie jest idealny - każdy ma jakieś wady i należy akceptować je. Emocje potrzebne są zawsze. Zarówno te dobre jak i te złe. Szanuj siebie i nie pozwól, aby inni Cię nie szanowali. 
Czytało mi się świetnie, w duszy radowały się wspomnienia... tylko książka jakoś tak do bezcelerów już nie pasowała. Powiem więcej - przemknęło mi przez głowę, że nudna jest i tyle. Z tego błędnego mniemania  szybko wyprowadziły mnie skrzące się ciekawością oczy Starszej, która po każdym zakończonym rozdziale błagała o jeszcze jeden choćby króciutki rozdzialik. No cóż, chyba wyrosłam.  
A na zakończenie ciekawostka. Na jednym z blogów wyczytałam, że Filonek naprawdę nazywał się Pelle i mieszkał w Uppsali. Jest tam jego dom i prowadzący do niego specjalny znak drogowy z wizerunkiem kotków.