czwartek, 23 lipca 2020

Kaprys milionera

Najpierw o minusach – bo potem nie będzie okazji. Tak tandetnej okładki, to dawno nie widziałam. Sugeruje, że mamy do czynienia z tanią pornografią, w stylu „365 dni”. A przecież tak nie jest. Podczas lektury miałam wrażenie, że autorki (które nomen omen bardzo cenię, zarówno razem jak i z osobna) próbują się dostosować do charakteru okładki i na siłę wplatają sceny... erotyczne, to dużo powiedziane. Może nazwę to: „pikantne z lekką domieszką wulgarności”. Tylko po co te wstawki? Nie wiem. Do zachwytu nad fabułą w zupełności wystarczyłoby to, co autorki miały w zanadrzu, bez taniej pikanterii. 
A teraz fajerwerki i oklaski. „Kaprys milionera” to Pretty Woman na papierze. Bardzo mi się podobało. Taka bajka dla dorosłych, która pokazuje, że nie można tracić nadziei, bo nie wiesz co czeka na ciebie za rogiem. Lektura tej książki to czysta przyjemność. 
Danka to młoda kobieta, która nie widzi dla siebie przyszłości. Jest samotna, ledwo wiąże koniec z końcem, a problemy zajada niezdrową żywnością, co doprowadza do tego, że w wieku 28 lat waży ponad 120 kilogramów. Pracuje w dyskoncie, a dla podreperowania swoich finansów wynajmuje pokój koleżance z pracy. Z drugiej strony poznajemy bardzo bogatego przystojniaka, Emila, który po powrocie do Polski postanawia spotkać się z kolegami z czasów szkolnych. Robert to znany aktor, mieszkający w Ameryce, a Marek to poczciwy nauczyciel biologii w miejscowym liceum. W apartamencie Emila dochodzi do niezłej popijawy, w trakcie której Emil zakłada się z Robertem, że z największej brzyduli, w ciągu pół roku, zrobi pięknego łabędzia. Nietrudno się domyślić co będzie dalej. 
Powieść mnie z jednej strony miło zaskoczyła, a z drugiej mocno wściekła. Przyjemnie było czytać o trudach i sukcesach Danki, która ciężką pracą (i pieniędzmi Emila) osiągnęła to co wydawało się niedoścignione. Danka, z jednej strony budziła we mnie sympatię, a z drugiej politowanie. To, jak bardzo była życiowo nieporadna, wydaje się wręcz niemożliwe. Kiedy wpadła w ręce Emila poddała się wszystkim jego poleceniom bez najmniejszego oporu. Dopiero pod koniec książki pokazała pazur, ale to trochę późno. Niemniej jednak polubiłam tę Danuśkę za upór i taką życiową poczciwość. 
A co mnie wściekło? Autorki wplotły w fabułę wątek ocierający się mocno o pedofilię. Po co? Nie wiem. Nie wnosiło to nic do treści, (ponieważ kto miał być pogrążony to już był) a mocno mnie zdrażniło. Autorki ujęły temat w taki sposób, że poczułam się źle ale jeżeli celem było zwrócenie uwagi na ten problem, to im się udało. 
Zapomniałam dodać, że jest również wątek kryminalny który został bardzo dobrze wpasowany w losy Danusi. Wprawdzie nie ma wielkiego wpływu na jej przemianę, ale dodaje całej powieści pikanterii. Gdyby nie czerwone pendrive’y, nie byłoby tylu emocji podczas lektury. J 
Powieść jest świetnie napisana i bardzo zgrabnie zredagowana. Czyta się ją szybko i z wdziękiem. Wiem już, że będzie kontynuacja i, pomimo kilku felerów pierwszego tomu, na pewno sięgnę po drugi. Tylko błagam, zróbcie coś z tą okładką!

Ten jeden jedyny

„Ten jeden jedyny” to taka klasyczna babska literatura. Dodam, że w określeniu „babska literatura” nie widzę nic złego. Ot powieść skierowana do kobiet, mówiąca o uczuciach i miłości, z facetami, o których wiele nas marzy i ze szczęśliwym zakończeniem. Przecież nie każda z nas lubi literaturę dla mężczyzn. Nie każda sięga po Clarksona, zatapiając się po uszy w motoryzacyjnych rozważaniach… Każdemu wedle upodobań. 
Trzy przyjaciółki, każda inna. Hanka to samotniczka z wyboru, artystka pracująca w sklepie, jako sprzedawczyni. Marzy o miłości, ale sama nie potrafi jej dać. Każdy facet, który choć trochę się do niej zbliży, jest momentalnie przepędzany. Dlaczego? Ot pytanie… Jeden z nich jest jednak bardzo cierpliwy i czeka na swoją szansę. Naomi (prawdziwe imię to Franciszka) jest mężatką, choć w jej małżeństwie nie najlepiej się dzieje. Naomi, zamiast szukać przyczyny niepowodzeń, próbuje zrekompensować sobie brak szczęścia skokiem w bok. Do tego wszystkiego wprowadza się do nich teściowa Stefania. O niej za chwilę. 
Maja to najbarwniejsza postać tej powieści. Żywiołowa, poszukująca sensu życia i tej jednej, jedynej, największej miłości. Daje się porwać każdemu facetowi, który odrobinkę przychylniej na nią zerknie. Oczywiście doprowadza to do serii kłopotów, które dotkną każda z naszych bohaterek. 
Książka jest taką odskocznią od dnia codziennego. Łatwa w odbiorze, szybka w czytaniu, sprawia prawdziwą przyjemność i pozwala oderwać się od trosk, choć na chwilkę. Autorka już we wcześniejszych książkach dowiodła, że potrafi pisać dowcipnie i rozbawić do łez. Tu również nie zawiodła. Rozmowy Hani ze swoją pracodawczynią, Ukrainką Galiną, (prowadzącą sklep, w którym Hania pracuje) doprowadziły mnie do łez ze śmiechu. Podobnie rozmowy z Rysiem prowadzącym po sąsiedzku sklep z artykułami dla zwierząt, czy tez perypetie Mai będącej w związku z paskudnym Oktawiuszem. Ubawiłam się po pachy, a humor poprawił mi się na kilka kolejnych dni. 
Nie było mi jednak do śmiechu, gdy poznawałam losy teściowej Naomi – Stefani. Ta kobieta sporo przeżyła i żal mi jej było, kiedy czytałam jak jest traktowana przez własne dzieci. Kibicowałam też jej przeogromnie i trzymałam kciuki, aby wytrwała w postanowieniu. To właśnie ona doprowadziła do przełomu… więcej nie napiszę, bo, po co psuć zabawę. 
„Ten jeden jedyny” to powieść, która na pewno zachwyci niejedną czytelniczkę. Pokazuje, że nie warto gonić za czymś niedoścignionym (w tej powieści to rycerz na białym koniu). Warto przystanąć i rozejrzeć się dookoła siebie, poobserwować otoczenie. Może tuż za rogiem czai się ta prawdziwa miłość na całe życie? 

środa, 22 lipca 2020

Zapłacz dla mnie

Kiedy rozstawałam się z Agatą Stec, a trylogia z jej udziałem wędrowała na półkę, było mi jakoś tak smutno. Zdążyłam przywyknąć do wulgarnej i popędliwej Pani policjant, lubiłam czytać o jej przygodach. Zupełnie nie wiedziałam, czego oczekiwać od nowej powieści Pana Borlika. Troszkę bałam się po nią sięgnąć wiedząc, że nie będzie już tam wszędobylskiej Agaty. Miałam spore wątpliwości, czy nowy bohater zdoła mnie równie zauroczyć, co Ona. 
Powiem tak: było naprawdę super. „Zapłacz dla mnie” to zupełnie nowa jakość pióra Pana Borlika. Owszem, jest taka charakterystyczna szarość w fabule, która czyni wszystkie jego książki kryminałami z pazurem. Ale wszystko pozostałe jest inne - świeże i oderwane od tego, co dotychczas. Autor skutecznie oparł się zaszufladkowaniu i stworzył powieść, którą czytałam z wielkim zainteresowaniem. 
Jakub Ramon wychodzi z więzienia po kilkunastu latach odsiadki za cudze grzechy. Skąd wiemy, że jest niewinny? Ano już w prologu towarzyszymy Ramonowi w wigilijnym patrolu. Wraz z kolegą zauważają pędzący samochód, więc udają się w pościg. Na nieszczęście okazuje się, że w limuzynie siedzi kompletnie pijany polityk, który po kilku zdaniach wymienionych z policjantami, strzela do partnera Ramona. Sprawa szybko zostaje zamieciona pod dywan, a Ramon trafia do więzienia na długie lata. Wychodzi przedwcześnie dzięki … mafii, która w zamian oczekuje od niego jednej drobnej przysługi. Ramon skwapliwie korzysta, ponieważ na boku ma do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Musi odnaleźć zabójcę młodej dziewczyny, ratując głównego podejrzanego z opresji. Wszystko to okraszone jest jeszcze losami młodej dziennikarki, która – chcąc zrobić karierę – zaczyna grzebać tam, gdzie nie powinna. Wpada przez to w niezłe tarapaty, komplikując działania Ramona i wielu innych osób. 
„Zapłacz dla mnie” to powieść, która wchłania czytelnika niczym gąbka wodę. Trudno się od niej oderwać… Ba! Nawet trudno zrobić sobie krótką przerwę na herbatę. Losy Joanny to materiał na kolejną książkę, a śledztwo Ramona jest wciągające i momentami niesamowicie zaskakujące. Nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że jego losy są potwornie niesprawiedliwe, a autor wydaje się tej niesprawiedliwości nie zauważać. Nie wiadomo, co się w więzieniu wydarzyło, że Ramon przeszedł na ciemną stronę mocy. Trudno przejść do porządku dziennego nad tym, że policjant, który przesiedział niesprawiedliwe kilkanaście lat, nie walczy o swoje dobre imię. Co więcej – wykonuje zlecenie mafii właściwie bez mrugnięcia okiem postępując często jak rasowy przestępca. To mi się średnio podobało. Nie ulega jednak wątpliwości, że powieść – jako całość – jest naprawdę godna polecenia. To rasowy kryminał. 

czwartek, 9 lipca 2020

Teściowa

„Teściowa” to książka z tych, które lubię najbardziej. Te powieści pomalutku odkrywają to, co naprawdę jest w nich najważniejsze. Są niczym puzzle. Na początku obrazek jest zupełnie niewidoczny, ale w miarę postępów prac efekt robi coraz większe wrażenie. 
Oto rodzina, jakich wiele: Mama Tata i dwójka dzieci - Ollie i Nettie. Dzieci są dorosłe, więc - jak to w życiu bywa - rodzina powiększa się o kolejnych członków: Lucy, która wychodzi za Olliego i Patricka będącego mężem Nettie. I wszystko wydaje się układać dobrze. Do czasu. 
Pierwszym zgrzytem są relacje Lucy z teściową. Diana jest wyjątkowo twardą kobietą, której życie dało popalić i stara się nie okazywać zbyt wiele uczuć. Lucy bardzo stara się zrobić na niej dobre wrażenie, ale jest to piekielnie trudne... Lucy czuje się odrzucona nie bardzo wiedząc, dlaczego. Z czasem jednak relacje pomiędzy kobietami ulegają dramatycznej transformacji. Drugim zgrzytem - nie chcąc wchodzić w szczegóły - są pieniądze, a trzecim macierzyństwo. I tak plecie się ta historia do momentu, kiedy do drzwi Olliego puka policja z informacją, że Diana odebrała sobie życie. Od tej chwili powieść ta przypomina roller coaster. Pędzi na łeb na szyje odkrywając wszystkie tajemnice i niedomowienia, które dzieliły członków rodziny. Okazuje się, że są one na tyle silne i zakorzenione, że wpływają na losy wszystkich członków tej rodziny, a najbardziej na losy Diany. Nagle pytanie o przyczyny samobójstwa Diany zamienia się w pytanie: „Kto zabił?” 
Bardzo podobał mi się sposób narracji. Tak naprawdę poznajemy całą historię z dwóch punktów. Pierwszy, to historia opowiedziana przez Lucy, druga przez Dianę. I nie byłoby to nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że każda z nich opowiada swoje życie z dwóch perspektyw: teraz i kiedyś. Te cztery wątki przeplatają się na tyle sprawnie, że czytelnik pomalutku acz konsekwentnie zyskuje pogląd na całość sytuacji. 
Pierwsza część książki wydaje się być powieścią obyczajową z niewielkim zacięciem sensacyjnym. Jednak po kilku rozdziałach "Teściowa" staje się rasowym, klasycznym kryminałem z odwiecznym pytaniem: "Kto zabił?" 
Świetna powieść, w którą wsiąkłam na dwa wieczory i która przyniosła mi wiele przyjemności z lektury.

wtorek, 7 lipca 2020

Chciałbym nigdy Cie nie poznać


„Chciałbym nigdy Cię nie poznać” to niesamowita książka o miłości i tęsknocie. Szkoda, że pojawiła się na rynku wydawniczym teraz, a nie na początku roku, kiedy to obchodzimy Dzień Babci. To niesamowite, ile uczuć można zawrzeć w tak niepozornej książeczce. Zawiera ona kilkadziesiąt rozdziałów, ale każdy z nich jest króciutki. Każdy stanowi taką migawkę z pamięci, wklejone zdjęcie w albumie. Czytając miałam wrażenie, że autor, szukając w zakamarkach pamięci, stara się jak najwięcej wspomnień przelać na papier. Dlatego skacze od jednego do drugiego, opisując tylko to, co najważniejsze, i pokazując sedno sprawy – miłość wnuka do babci. Taką najczystszą i bezinteresowną. 

– Szkoda, że nie jesteś moją mamą. 
– A ja nie żałuję. 
– Ale gdybyś nią była, miałbym najfajniej na świecie. 
– A skąd wiesz, że nasza relacja byłaby taka sama? Ciebie kocham inaczej niż moją córkę i syna. 
– Bardziej? 
– Już mówiłam: inaczej. Ale ty tego nie zrozumiesz. 

Ta książka to wspominki dorosłego mężczyzny, którego całe dzieciństwo zdominowała babcia. Żeby nie było wątpliwości – nie taka zwykła babcia. To kobieta, która zawsze wiedziała czego chce, miała bogatą młodość i długo była młodsza duchem niż ciałem. Jej wnuk zdobył jej całe serce i oddała mu całą siebie. Tak mądrze. Pomagała chłopakowi w trudnych chwilach, pozwała sobie nawet na drobne spiski przeciwko mamie. Wnuk wiedział, że zawsze może na Nią liczyć. Jednocześnie czytelnik, obserwując relacje pomiędzy bohaterami widzi, że wcale wnuk nie ma łatwo. Wbrew pozorom babcia jest dość ekscentryczną kobietką i wcale wnukowi nie słodzi. Co więcej – często go prowokuje do pewnych zachowań, a potem tłumaczy, dlaczego tak nie powinno się robić. 
Bardzo bolesne są wstawki (których jest dość sporo) ukazujące, że w chwili pisania tego swoistego pamiętnika, babci już z autorem nie było. Z tych krótkich tekstów wylewa się żal do babci, że nie dotrzymała obietnicy, którą dala malcowi. Że będzie z nim zawsze i nigdy go nie zostawi. 

– Babciu… 
Jej ręka zawisła na klamce. 
– Słucham cię, syneczku. 
– …a ty mi nigdy nie umrzesz. 
To nie było pytanie. 
– Nigdy. 
– Przyrzekasz? 
– Przyrzekam. 
– Na co? 
– Na cały świat. 

Na kartkach książki zapisane są chwile z życia dwojga. Ulotne ale jakże ważne. Moment, kiedy babcia powiedziała chłopcu, że ma raka żołądka (zachorowała na niego 20 lat później), albo kiedy pokazała mu swój pamiętnik, a on, z miłości do babci, dokonał pięknego wpisu mazakami, które przebiły przez kilka stron. Wspólna nauka robienia rurki z języka, opowiadanie strasznych historii,… to wszystko to takie codzienne chwile, które nabierają magicznego znaczenia, 
Cała ta książka jest taka. Prosta, pełna miłości magiczna i chwytająca za serce. A na końcu pozostaje żal, że nie ma się już babci… 

poniedziałek, 6 lipca 2020

Dymy nad Birkenau

"Dymy nad Birkenau" to książka, która doczekała się wielu recenzji. Wznawiana od kilkudziesięciu lat, niewątpliwie stała się pozycją, którą zna każdy czytelnik choć trochę zainteresowany literaturą z okresu II Wojny Światowej. Książka, która stanowi jednocześnie legendę, pamiętnik i przerażające świadectwo tamtych czasów. 
Seweryna Szmaglewska, dla mnie, to przede wszystkim autorka "Czarnych stóp”. Jako mała dziewczynka zaczytywałam się tą książką raz po raz. Trudno mi było przyjąć w dorosłym życiu, że autorka tak śmiesznej i beztroskiej książki przeżyła takie piekło. Tym bardziej musiałam sięgnąć po „Dymy…”. 
Autorka napisała książkę jeszcze w 1945 r. zaraz po ucieczce z marszu śmierci. Jak sama pisze, wstawała o 5 rano i od razu siadała do pisania. Pisała po kilkanaście godzin z niewielką przerwą na skromny obiad. Całą książkę napisała w pół roku. Mam wrażenie, że był to swoistego rodzaju akt oczyszczenia z okropności, które przeżyła. 
Młodziutka Seweryna znalazła się w obozie za sprawą spadających z nosa okularów. Tak właśnie. Idąc ulicą poprawiała je, gdyż zsuwały się ciągle z nosa. Przechodzący nazista uznał, że daje znaki i w ten sposób, po krótkim pobycie w więzieniu, znalazła się w obozie Birkenau. Był początek 1942 r., czyli okres, w którym maszyna śmierci dopiero się rozkręcała. Szmaglewska przeżyła w obozie trzy lata i wszystko to, co zapamiętała, opisała w książce. 
„Dymy nad Birkenau” są wstrząsające głownie za sprawą języka autorki. Opisuje wszystkie zdarzenia tak bez uczuć, trochę surowo, jakby bezmyślnie. Piękne opisy przyrody kontrastują ze śmiercią i okrucieństwem. Śpiew ptaków wydaje się dawać dziewczynie nadzieję, ale już w kolejnych zdaniach widzimy, że tej nadziei nigdy nie było. Potworne zdarzenia ukazane w sposób trochę dziennikarski, bez zbędnych emocji i upiększeń. 
Seweryna Szmaglewska pisze tylko o tym, co sama przeżyła. Próżno tu szukać doświadczeń Mengele, czy też szczegółów dotyczących krematoriów. Ona pisała tylko o tym, co sama widziała, czego była pewna. Naprawdę wystarczyłoby tego na 1000 osób. Autorka ma tak wiele do przekazania, że słowa wydają się pchać do głowy czytelnika ścigając się, które zrobi większe wrażenie. 
To wszystko powoduje, że relacja zawarta w książce jest wyjątkowo przerażająca. Autorka ze spokojem opisuje rozkład dnia więźnia – apel, praca, głodowe porcje, powrót do obozu, kilka chwil wolnego, spożytkowanego na to, aby przeżyć kolejny dzień, wieczór, noc. Apel, wyjście do pracy... Oczywiście na porządku dziennym były ciągłe epidemie wszawicy i tyfusu. Więźniarki radziły sobie z wszechogarniającym brudem, insektami jak tylko potrafiły. Niestety często ich praca szła na marne tylko dlatego, że głównym celem strażników było to, aby je pogrążyć i doprowadzić do śmierci. 
Trudno się czyta tę książkę zwłaszcza w piękny letni dzień, z kubkiem kawy w ręku i wesołymi dziećmi bawiącymi się za ścianą. Naprawdę trudno uwierzyć, że ludzie ludziom zgotowali ten los.

piątek, 3 lipca 2020

Matki. Niezwykła historia macierzyństwa

Matki to kolejna książka, która układa mi się na półce w piękną serię o człowieku. Najpierw była ”Obrzydliwa anatomia”, potem „Skóra”, teraz „Matki. Niezwykła historia macierzyństwa”. Wszystkie te książki pięknie wydane, wszystkie w twardych okładkach… nie wiem czy to działanie zamierzone czy nie, ale jedno jest pewne: każda z tych pozycji jest wyjątkowo wartościowa. 
„Matki. Niezwykła historia macierzyństwa” to nowość na rynku wydawniczym, która po prostu mnie wzruszyła. Oczywiście wynika to pewnie z faktu, że sama jestem mamą, ale autorka tak ciepło i ciekawie ujmuje temat, że wiele stron czytałam po prostu rozrzewnieniem. Pomijając aspekty emocjonalne, każdy już po kilkunastu stronach lektury dojdzie do wniosku, że to jest to po prostu bardzo ciekawa pozycja. Książka podzielona jest na rozdziały mówiące o poszczególnych etapach macierzyństwa. Mamy więc rozdział o poczęciu, o odkryciu tego, że kobieta jest w ciąży, mamy rozdział o samej ciąży, o porodzie, pierwszych dniach… Każdy rozdział przedstawia rolę matki znajdującej się w danym okresie macierzyństwa na przestrzeni wieków. W pierwszych rozdziałach, kiedy mowa o poczęciu, można się nawet pokusić o stwierdzenie, że autorka przeprowadziła nas przez historię seksu i ukazała, jak bardzo zmieniało się ludzkie postrzeganie momentu poczęcia. Uzmysławiamy sobie, że stosunek płciowy kiedyś i teraz to zupełnie inne zjawisko. W ogóle cała ta książka to jedno wielkie zgromadzenie ciekawostek. Poznajemy królowe, które koronę nosiły tylko dlatego, że rodziły dzieci. Poznajemy losy bękartów i samotnych matek. Uzmysławiamy sobie, że kiedyś kobiety były dużo bardziej pozostawione same sobie. Musiały radzić sobie z codziennością domem i chorobami. Co więcej - każde niepowodzenie, każda śmierć dziecka (co przy braku dostępu do leków i w ogóle leków było dość częste) była również winą kobiety. Zresztą brak potomstwa również. 
Autorka zachwyciła mnie posiadaną wiedzą i sposobem jej przekazywania. Książkę czyta się jak najlepszą powieść obyczajową, a w głowie ciągle pojawia się pytanie: Naprawdę? Naprawdę tak jest? Wiele z zawartych w książce informacji niby jest nam znanych, ale jakoś tak nie uzmysławiamy sobie tego. Dopiero kiedy ktoś otwarcie i wprost przedstawia fakty, dociera do nas cała prawda. 
Naprawdę warto sięgnąć po „Matki”. To rewelacyjna lektura, która pokaże czytelnikowi, że zjawisko traktowane jako zupełnie naturalne (czyli macierzyństwo) w rzeczywistości jest fascynujące i przeszło na przestrzeni wieków niesamowitą metamorfozę po to, aby doprowadzić kobiety do tego miejsca, w którym dzisiaj się znajdują.

czwartek, 2 lipca 2020

Szepty drewnianych papug

Pierwsze, na co należy zwrócić uwagę, to przepiękna, naprawdę przepiękna okładka. Nawet, jeżeli zawartość tej książki nie byłaby ciekawa, to "pudełko", w które autorka zapakowała fabułę jest po prostu przepiękne. Nie wiem, czy kupiłabym, ale na pewno książka ta w księgarni przyciągnęłaby moją uwagę. 
Czy zawartość jest równie piękna jak pudełko? Nie dorównuje mu, ale nie jest źle. „Szepty drewnianych papug” to lekka i ciepła książka dla kobiet o tym, że należy brać sprawy w swoje ręce. Ciepło tej powieści nie wynika z fabuły, bo ta zawiera zarówno dobre jak i złe chwile, ale z pióra autorki, które jest wyjątkowo przyjazne i takie... obyczajowe. 
Nasza bohaterka, Michalina, od dzieciństwa ma zaburzoną wizję tego, jak powinna funkcjonować rodzina. Jej własna nie bardzo radziła sobie ze stworzeniem właściwych relacji. Matka wróżyła z kart, a ojciec – poeta, raczej w życiu bujał w chmurach niż twardo chodził po ziemi. Trudno tu więc mówić o prawdziwej rodzinie. Kiedy Michalina poznaje Roberta wydaje się, że nareszcie będzie mogła stworzyć prawdziwą, kochającą się rodzinę. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że Robert jest tyranem, który nadmiernie kontroluje dziewczynę. Michalina nie wytrzymuje w małżeństwie zbyt długo. Ucieka do babci, szukając spokoju i oddechu. Szybko jednak orientuje się, że nie tylko ona ma problemy, a relacje pomiędzy jej matką, a babcią również są bardzo zachwiane. Postanawia zrobić wszystko, aby zawrócić życie bliskich sercu kobiet na właściwie tory. Czy jej się uda? 
Ta powieść jest istnym tyglem. Mamy tu trochę kryminału, troszkę romansu, odrobinę powieści psychologicznej. Z drugiej strony mamy poruszoną trudną tematykę przemocy domowej. Wszystkie te tematy składają się na dużo wątków pobocznych i niestety sporo bohaterów i wydarzeń, które niewiele do podstawowej fabuły wnoszą. To jedyny szkopuł tej powieści - autorka nie umiała stworzyć wątku głównego, który byłby osią całej powieści. Ważne jest wszystko i nic. To powoduje wrażenie takiego bałaganu i roztrzepania. Nie przeszkadza to jednak w śledzeniu losów Michaliny i kibicowaniu jej w poczynaniach. 
Jako taki porządek i ład w powieści buduje podzielenie jej na trzy części widziane z perspektywy Michaliny, Miśki i Misi. To oczywiście jedna i ta sama osoba, ale na różnych etapach życia. Pierwsza część to szara myszka podporządkowana mężowi, sfrustrowana i zastraszona. Druga to Miśka szukająca swojej ścieżki życiowej. Z jej zachowania można wywnioskować, że wszystko jest na najlepszej drodze, ale widzimy też, że wewnętrznie dziewczyna nadal jest zagubiona. Trzecia część to Misia, która wie, czego chce i konsekwentnie dąży do raz obranego celu. 
Szepty drewnianych papug to nie jest żadna wielka literatura. To po prostu ciekawa powieść na długie deszczowe popołudnie. I jako taką właśnie – polecam Wam serdecznie.