środa, 31 lipca 2019

Sherlock. Prawdziwa historia psiego strażaka.

Książki o zwierzakach od zawsze lubię. Filonek Bezogonek, Pies, który jeździł koleją czy inne czworonożne istoty zawsze przyciągały mój wzrok. To nie jest ambitna literatura, ale taka, która chwyta za serce i trzyma długo po zakończeniu powieści. Opowieść o psie - strażaku też jest taka - wzruszająca, porywająca serce i wzbudzająca podziw. Takie książki są ponadczasowe. Przecież Filonek ma już kilkadziesiąt lat, a Sherlocka znajdziemy na półce z nowościami :-) 
Sherlock to bardzo odważny psiak, który pomaga londyńskim strażakom rozwikłać niejedną zagadkę. Jest wyszkolony w tropieniu substancji łatwopalnych. Ten cudowny, ukochany psiak jest mistrzem w poszukiwaniu wszystkiego tego, co w połączeniu z iskrą, daje niszczący, ognisty żywioł. 
Kiedy poznajemy Sherlocka, jest szczeniakiem przyuczającym się do pracy. Wielka, radosna, kudłata kulka energii potrafi w jednej chwili zmienić się w profesjonalnego detektywa. Na szczęście życie Sherlocka to nie tylko praca z ogniem, ale również dom, w którym jest kochany i traktowany jak członek rodziny. Jego właściciel, Paul Osborne, jest beznadziejnie zakochany w swoim podopiecznym. W jednym z rozdziałów Paul opisuje swoje rozpaczliwe wręcz starania o przyjęcie do londyńskiej straży pożarnej. Przez trzy lata słał podanie za podaniem i nic. Kiedy w końcu się udało nie spoczął na laurach tylko zaczął robić wszystko, aby dołączyć do elitarnej grupy właścicieli (a jednocześnie przewodników) psów pomagających strażakom. Sherlock jest spełnieniem jego marzeń, jego szczytem sukcesu. 
Wspaniale się czyta o tym, jak Sherlock dopasowuje się do rodziny, która dała mu dom. Poza pracą jest radosnym psiakiem, który pozwala córkom Paula robić z siebie kucyka, który niszczy miliony zabawek i da się pokroić za piłeczkę tenisową. Umierałam ze śmiechu, kiedy czytałam o walce ze skarpetką, o przekopanych rabatkach i zjedzonym domku z piernika pieczołowicie wykonanym przez rodzinę na święta Bożego Narodzenia. 
„Sherlock Prawdziwa historia psiego strażaka” to książka o wielkich uczuciach. Pokazuje, jak wiele dla psa znaczy jego właściciel i jak wiele dla właściciela znaczy pies. Panowie nie są w stanie żyć bez siebie. Każdego dnia i w każdą godzinę są razem. Ufne psie oczy dają Paulowi radość i siłę na spotkania z trudnym przecież zawodem. Sherlock wspiera go jak potrafi i wie, że w razie potrzeby też może liczyć na wsparcie. To nie jest książka, która powinna podlegać ocenie. To trochę tak jak reportaż - bardziej interesuje nas opisywana historia niż zastosowany styl literacki. To powieść, która powinna być lektura szkolną. Nie dość, że czyta się ją z pasją to jeszcze opowiada mega ciekawą historię. Zresztą, który chłopiec w dzieciństwie nie chciał być strażakiem? A jeszcze strażakiem z psem partnerem? To przecież jest coś niesamowitego! A przecież tak niewielu spełnia te marzenia z dzieciństwa… 
Warto sięgnąć po Sherlocka i poznać jego niesamowite umiejętności. Zresztą na kanale YouTube, pod adresem https://www.youtube.com/watch?v=gMvBxn4C_bI można podziwiać Sherlocka w akcji. Kliknijcie, bo warto!


środa, 24 lipca 2019

Green Witch

Ta książka wzbudziła we mnie dość skrajne emocje. Początkowo śmiałam się z ciągłego powtarzania: „Zamknij oczy. Weź trzy głębokie wdechy...”, ale im dalej brnęłam w treść tego poradnika, tym bardziej uśmiech zastygał na moich ustach. Bo przecież też mi się zdarza przytulić do pnia drzewa, stanąć w promieniach słońca i cieszyć się ciepłem, czy też przesiewać krople morza pomiędzy palcami. Nigdy jednak nie traktowałam tego w kategoriach dzielenia się energią, czy też przejmowaniem właściwości jednego z żywiołów ziemi. A może właśnie tak jest? Może właśnie pewne zachowania mamy zanotowane gdzieś głęboko w duszy i podświadomie wiemy, kiedy je wyciągnąć z cienia?
„Green Witch” jest poradnikiem skonstruowanym zgodnie z zasadą „od ogółu do szczegółu”. Najpierw czytelnik poznaje podstawowe cztery żywioły: ogień, powietrze, wodę i ziemię, ich właściwości, wpływ na człowieka i możliwości wykorzystania. Dowiadujemy się jak żyć, aby być w zgodzie z żywiołami i nie prowokować nieszczęść. Możemy spróbować poznać nasze otoczenie w zupełnie inny sposób niż dotychczas. Należy spojrzeć właśnie przez pryzmat żywiołów i tego, co poszczególne elementy natury chcą i mogą nam przekazać. Poznajemy również pewne zasady rządzące naszym domem. Dowiadujemy się, że można w domu zamiatać energię i że dobrze mieć jedno miejsce "święte". Oczywiście nie dosłownie, ale takie miejsce służyć ma wyciszeniu i rozmowie z naturą. Bo to właśnie natura jest tu Bogiem. Idąc dalej dowiadujemy się, jak zrobić własną miotłę, czym wypełnić woreczek, aby szczęście nie umykało z domu i jak zaparzyć herbatkę, aby pomóc dziecku w nauce. Poznajemy właściwości kamieni i ziół, poznajemy też tajemną moc drzew i kwiatów. Nagle okazuje się, że wszystko - dosłownie wszystko, co nas otacza, jest naszym sprzymierzeńcem lub wrogiem. Nie ma nic obojętnego. Ważne jest, abyśmy zdawali sobie sprawę z tych właściwości i - pomimo tego, że nie wszystko jest dla ludzkości przyjazne - starali się żyć żyli w zgodzie z naturą. 
Czytanie tego poradnika to trochę tak, jakbym siedziała w Hogwardzie na zajęciach z zielarstwa i natury. To ta część magii, którą mamy w sobie, dlatego jest dla ludzkości najbardziej wiarygodna. Należy jednak pamiętać, że właśnie za tę wiedzę kiedyś palono kobiety na stosach. Przecież dawniej wiedza o eliksirach, uzdrawiających herbatkach i magicznych mocach kamieni była czymś strasznym i zakazanym. Dobrze, że te czasy już minęły, a książki które w dawnych czasach chowane były za piecem, teraz znajdziemy w każdej księgarni na półce z nowościami, dostępne dla wszystkich.   
Poradnik jak zostać czarownicą nie jest wielkim tomiszczem. Warto jednak pamiętać, że te 250 stron wypełnione jest po brzegi wiedzą. Tu nie ma opowiadań dla grzecznych dzieci. Każda strona wymaga analizy i przyswojenia. Warto po prostu mieć ja zawsze obok siebie i sięgać. Sięgać po nią i próbować, co jest da nas korzystne.

wtorek, 16 lipca 2019

Muszę wiedzieć

Słowo "musieć" w moim osobistym słowniku jest słowem przygnębiającym. „Musieć” oznacza być do czegoś zmuszonym, nie mieć innego wyjścia, postąpić w dany sposób, choć często wbrew sobie. "Muszę to zrobić" kojarzy się z czymś robionym bez przyjemności. "Muszę wiedzieć" oznacza wiedzę zdobytą bez oglądania się za siebie. Nieważne, jaką pożogę zostawię po drodze. A z humorystycznych rozumień tego słowa, któż nie zna powiedzenia: Czasami człowiek musi inaczej się udusi... 
„Muszę wiedzieć” to książka właśnie o tym. O wiedzy zdobywanej po trupach, bez baczenia na innych bez żadnych obiekcji. To powieść o trudnych relacjach rodzinnych, o trudnej miłości i ... o szczęściu w nieszczęściu. Bohaterce powieści też się wydaje, że musi. Musi znaleźć matkę, musi dotrzeć do korzeni. Okazuje się jednak, że życie jest o wiele bardziej bogate, niż nam się wydaje. 
Początek jest... może nie nudny, ale bardzo spokojny. Poznajemy Halinę, samotną kobietę, dla której życie się skończyło. Jest sama, nie ma pracy, nawet kot ją zostawił. Mąż nie żyje, syn wyjechał, córka… Nastrój początkowych stron jest przygnębiający choć czytelnik czuje, że zaraz coś pęknie. I rzeczywiście. Pewnego dnia do drzwi mieszkania Haliny puka młoda dziewczyna, Patrycja. Twierdzi, że jest jej wnuczką. Halinie trudno w to uwierzyć, bo choć jej córka Dominika wyjechała na studia do Wrocławia, a ich stosunki były często dość burzliwe, to kobieta jest pewna, że przecież zauważyłaby, że jej córka jest w ciąży. Jest pewna, stuprocentowo pewna, że Dominika nie zostawiła po sobie dziecka, a tu młoda smarkula w drzwiach bezczelnie zapewnia ją, że jest jej wnuczką. Nie może porozmawiać z domniemaną matką, ale nie odpuszcza. Jest nieustępliwa w swoich poszukiwaniach. Co więcej, wciąga w nie swoich przyjaciół. Nie bierze pod uwagę tego, że prawda może zaskoczyć. 
Bardzo, bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie ta powieść. Początkowo mnie znużyła, ale jak już zaczęło się dziać, to wcisnęło mnie w fotel niczym na rollercoasterze. Budowa powieści jest naprawdę świetnie pomyślana. Odrębnym wątkiem jest to, co Patrycja z przyjaciółmi i babcią odkrywa, a odrębnym są wspomnienia i myśli ludzi powiązanych ze sprawą, których nasi bohaterowie odwiedzają. To trochę tak jak zabawa w popularne memorki (gra polegająca na szukaniu par takich samych obrazków) Patrycja chodzi i odkrywa obrazki, ale to czytelnik łączy je w pary. Patrycja poznaje historię złożoną z tych obrazków, ale to czytelnik widzi szerzej, dotyka mocniej i czuje głębiej. To czytelnik poznaje prawdziwe losy tych trzech kobiet. Zakończenie wbija w fotel i okazuje się, że nic nie jest takie, jak się wydawało. 
Super powieść – wielowątkowa, obyczajowa, kryminalna - taka jak lubię. Nie można oderwać się od niej, wywołuje całą gamę emocji - od wzruszenia aż po złość. Jest tajemnicza, miejscami śmieszna, często życiowo brutalna. Rewelacyjna.

czwartek, 11 lipca 2019

Wianek z dmuchawców

Lubię takie powieści. Wprowadzają w moją duszę spokój i radość. Pomimo tego, że fabuła wartko się toczy, pomimo tego, że bohaterowie są osobami budzącymi w czytelniku sporo emocji - ja mam w sercu ciszę. To rzadko spotykana cecha książek. Cecha, którą kocham i która spowodowała, że "Wianek z dmuchawców" dumnie zagościł na półce moich ukochanych książek.
Powieść zaczyna się mocnym tąpnięciem, które w duszy każdego "książkochłona" wzbudzi emocje. Oto wójt Gradowa postanawia wykorzystać przejście na emeryturę bibliotekarki Uli (zwanej przez niego Starym Czytadłem) i doprowadzić do zamknięcia biblioteki. Bibliotekarz, który ma zastąpić p. Ulę musi być największym niedorajdą nie wykazującą najmniejszej nadziei na to, że poradzi sobie z prowadzeniem tego interesu. Wybór pada na syna Pani Urszuli - Jarka. Z biegiem stron poznajemy również kolejnych mieszkańców Gradowa. Młody ksiądz, Adam Poziomka, jest obiektem westchnień wszystkich mieszkanek miasteczka. Ubawiłam się czytając o jego próbach okiełznania licealnej młodzieży podczas lekcji religii. Jagoda jest żoną Krzysztofa i matką trójki dzieci. Trudno jej żyć w zgodzie z samą sobą, a co dopiero z mężem. Krzysztof kocha Jagodę, choć zdaje sobie sprawę, że to miłość kulawa i wymagająca. To On właśnie obiecał Jagodzie wianek z dmuchawców i to właśnie jego postępowanie uruchomiło lawinę wydarzeń.
Moją wielką sympatię zdobyła Maria Blanche, będąca od pięćdziesięciu lat kościelną w gradowskim kościele. Kobitka ledwo nogami powłóczyła, ale o mieszkańcach wiedziała wszystko. Potrafiła, na podstawie swoich obserwacji podać, na jakie dochody parafia może liczyć w poszczególnych miesiącach. Tu pogrzeb, tam ślub, jeszcze gdzie indziej chrzciny... Bystra obserwatorka często dzieliła się z najbliższymi spostrzeżeniami i radą. Pani Maria jest w tej powieści nieodzowna i stanowi filar wielu wydarzeń. A uwierzcie mi, że dzieje się sporo... Autorka ani przez chwilę nie oszczędza czytelnika. Krótkie rozdziały i świetne pióro co i rusz przenoszą czytelnika z miejsca na miejsce. W jednej minucie czytamy o perypetiach młodego bibliotekarza, a już po chwili cofamy się o kilkadziesiąt lat i poznajemy losy jego rodziców. Za kilka minut w kolejnym rozdziale poznajemy losy bibliotecznej stażystki Anetki i krew nas zalewa czytając o tym, jak traktuje ją miłość Jej życia - cwany Radzik. Losy bohaterów przeplatają się, schodzą i rozchodzą. Jedne historie urywają się (tak właśnie jest w przypadku Anetki i Radzika, czego nie mogłam przeboleć) inne rozwijają się i nawet na końcu powieści nie znajdują rozwiązania, pozostawiając czytelnika w niepewności i oczekiwaniu na kolejny tom powieści.
Ta książka jest trochę jak rzeka. Główny nurt to Gradowo, w którym wszystko się dzieje. Dopływy i strumyczki to losy mieszkańców i osób związanych z tą przesympatyczną mieścinką. Jedne wysychają, inne łączą się ze sobą, jeszcze inne stanowią odnogę, która zaczyna żyć własnym życiem. Autorka świetnie połączyła to w jedną całość, która jest wręcz magiczna. Wszystko piękne splata się ze sobą, a nastrój panujący w powieści powoduje ciepło w sercu czytelnika. Losy bohaterów wcale nie są cukierkowe i często budzą współczucie, ale przecież życie też nie zawsze jest łatwe i słodkie.
Piękna powieść, która daje wielką przyjemność z czytania. Mam nadzieję, że nie będę musiała zbyt długo czekać na kontynuację… A na zakończenie chciałabym podzielić się cytatem, który swym pięknem i prostotą po prostu położył mnie na obie łopatki. Odczucia bibliotekarki, która przed przejściem na emeryturę przyjmuje na stan biblioteki ostatnią paczkę książek…
Odwlekała ów moment, kiedy po przecięciu kilku warstw taśmy klejącej i zdjęciu kilku warstw starych gazet lub folii bąbelkowej zobaczy okładki wybranych przez siebie tytułów, a potem wyjmie każdy z tomów i z wielką miłością przejrzy kartka po kartce, nawdycha się zapachu farby drukarskiej, którymi nasączone są świeże stronice, a potem wpisze świeże pozycje na stan inwentarza, opracuje i odstawi na półki z nowościami. Chciała jak najdłużej cieszyć się tą chwilą, aby ją potem wspominać przez długie lata zasłużonej emerytury.
Piękne, prawda?

wtorek, 9 lipca 2019

In vitro. Rozmowy intymne

Długo zbierałam się do lektury książki pt. „In vitro. Rozmowy intymne”. Bardzo długo. Wspomnienia - choć dawne i już trochę zaśniedziałe - nadal bolą. Wprawdzie mam dwójeczkę „dzięciołków”, ale starania o pierwszą ciążę nie były łatwe. Bałam się więc, że wszystkie wspomnienia wrócą ze zdwojoną siłą. Na szczęście myliłam się. 
Małgorzata Rozenek - Majdan zaskoczyła mnie dojrzałością podejścia do tematu. Wydawałoby się, że nic dziwnego. Przecież sama jest mamą dwójki dzieci poczętych dzięki in vitro. To jednak nie chodzi o sam temat „poczęcia na szkiełku”, ale o wyjątkową dbałość o emocje czytelnika. Książka jest tak zbudowana, aby silne emocje przeplatać z naukową znieczulicą. Trochę to mocne określenie "znieczulica", ale tak właśnie jest. I nie mam tu na myśli pejoratywnego wydźwięku tego słowa. Gdyby wszyscy się przejmowali i współczuli, to ta droga do maleńkiego szczęścia byłaby dużo gorsza. A tak? Jest jak jest i nie ma co owijać w bawełnę. 
Podróż przez książkę zaczynamy od historii z happy endem Młodzi ludzie, którzy dzięki in vitro mają dwuletnią córeczkę. Oby takich finałów było jak najwięcej! Niestety, już w kolejnym rozdziale poznajemy mężczyznę, któremu wali się świat. Jego żoną tak owładnęła potrzeba posiadania potomstwa, że On nie wytrzymał. Po prostu nie dał rady. Kolejna historia. Ona - normalna kobieta, on - katolik w najgorszym tego słowa znaczeniu. Badać się nie chce, wiarę pokłada tylko w Bogu, a brak potomstwa to jego zdaniem wyłącznie wina kobiety. Metoda na poczęcie dziecka? Licheń, Święta Lipka i Góra Świętej Anny - w jeden miesiąc. Masakra. Kolejna historia - cudowni optymiści, którzy wspierają się i są pewni, że będzie dobrze. Dalej - wywiad z Panią Martą działającą w fundacji „Nasz Bocian”. Opowiada, jakie trudności mają w naszym kraju bezpłodne pary i jak bardzo cierpią, choć w innych krajach wcale nie musiałyby cierpieć. 
Jednak najbardziej dał mi popalić wywiad z dominikaninem... O jeżu kolczasty, ile kościół zrobił złego w tej kwestii! I ta cholerna naprotechnologia… Idąc za Wikipedią „naprotechnologia to metoda mająca monitorować i utrzymywać zdrowie układu rozrodczego kobiet. (…) Oparta jest głównie na naturalnych sposobach planowania rodziny, które są dopuszczane m.in. przez kościół katolicki. Metoda stawia nacisk na naukę umiejętności rozpoznawania własnej płodności przez małżonków starających się o potomstwo”. No właśnie – płodności! To ile par zaprzepaściło szanse na posiadanie potomstwa wierząc w te bzdury i marnując cenny czas… Szok. 
Najwięcej emocji wzbudził we mnie wywiad z Panią Moniką, której podczas zabiegu in vitro pomylono komórkę żeńską, skutkiem czego urodziła nie swoje dziecko. Kobieta opisuje batalię o godne życie dla swojej rodziny i chorej córeczki. Tak, – bo dziecko urodziło się chore. Życie tej rodziny i Hani możecie śledzić na stronie "Przygody Hanki Firanki". Zajrzyjcie – naprawdę warto poznać ludzi, których los tak doświadczył, a mimo to są cudownymi rodzicami. Co rzuca się w oczy w rozmowie z Panią Moniką to to, że nikt ich nigdy nie przeprosił. Każdy próbował udawać, że nic się nie stało. 
Znużyły mnie dwa ostatnie wywiady - oba z lekarzami - ale nie dlatego, że były nieciekawe. Po prostu miałam dość. Dość walki z wiatrakami, dość ludzkiej głupoty i niezrozumienia dla ludzi, którzy tak bardzo chcą mieć potomstwo, że dla tej małej istotki są w stanie zrobić wszystko. 
Szkoda, że żyjemy w kraju, który jest nieczuły na tak pierwotną potrzebę jak potrzeba posiadania potomstwa. Po lekturze książki Małgosi Rozenek Majdan zrozumiałam, że nasz kraj zostawia ludzi w tej walce samotnych. Co to oznacza? A tyle, że jeżeli do posiadania potomstwa jest niezbędny zabieg in vitro a ty nie masz pieniędzy to nie będziesz miał dziecka. I już. 

poniedziałek, 8 lipca 2019

Miłość 44

Każda rodzina "harcerska" ma ogromny sentyment i szacunek do tematyki Powstania Warszawskiego. Jak wiadomo, olbrzymią rolę w jego przebiegu odegrali harcerze. Przecież Batalion "Parasol" to batalion składający się przede wszystkim z harcerzy będących członkami "Szarych Szeregów". Podobnie "Zośka". Każdy harcerz do dnia dzisiejszego ma ogromny sentyment do książki "Kamienie na Szaniec". (Moja córka ma na półce kilka wydań, a ja dzielnie wraz z nią poszukuję kolejnych) Większość z nas - harcerzy - zna bohaterki książki "Dziewczyny z Powstania" i wielu wielu innych pozycji mówiących o tamtych ciężkich czasach. Teraz dzięki Pani Agnieszce Cubała powstała książka, która jest następnym "must have" dla każdego. To książka pt. "Miłość 44". 
Nietrudno domyśleć się, co jest głównym tematem książki. To powstańcza miłość - uczucie rodzące się pomiędzy młodymi ludźmi, dla których jest jedynie tu i teraz. Nie wiedzą, czy jutro będą żyli, nie wiedzą czy dziś poślubiona druga połówka jutro nie zostanie wdową czy też wdowcem. Z każdej historii wydziera desperacja i nadzieja, że miłość pokona wszystko, że do ostatniej chwili zakochani będą razem. W tamtych trudnych chwilach, młodzi ludzie bardziej niż śmierci, bali się samotności. To wyraźnie widać w każdej (bez wyjątku) opisanej w książce historii. 
W opowiadaniach spotkamy każdego – poczynając od sławnych ludzi takich jak Jan Nowak Jeziorański czy też Krzysztof Kamil Baczyński, poprzez zwykłych Warszawiaków, aż po młodziutką prostytutkę czy też zagubioną w ówczesnej codzienności artystkę, która związała się z niemieckim żołnierzem. Urzekła mnie historia pewnego Staruszka, który w wieku 90 lat był obserwatorem Powstania. Płakałam czytając o śmierci Baczyńskiego i jego ukochanej Basi. Złościłam się, kiedy okazywało się, że ta miłość powstańcza - tak silna i beznadziejna w tamtych dniach - nie potrafiła przetrwać w czasach spokojnych. Jedno niezmiennie rzucało się w oczy. Każda historia jest inna, choć w wielu aspektach taka sama. W każdej jest nadzieja, śmierć i smutek. Nawet jeżeli nasi zakochani przetrwali, to wkoło nich szerzyła się śmierć, która cieniem padała na szczęście młodych.


Na moją wyobraźnię bardzo działały zdjęcia umieszczone w książce. Bardzo często z fotografii na czytelnika patrzy śliczna buzia młodej panienki, a potem czytamy jak ta sama panienka walczyła, umierała albo opłakiwała śmierć bliskich. Wiele osób decydowało się na śmierć z rozpaczy po śmierci ukochanej osoby i to mnie najbardziej złościło. Taka śmierć - smutna i niepotrzebna – rodzi w czytelniku wiele emocji. 
Autorka ma wspaniały dar reporterskiego pióra, które przy podawaniu na pozór suchych faktów jednocześnie rewelacyjnie wydobywa emocje z każdej kartki książki. Historie są różne - jedne zajmują kilkanaście kartek, inne zaledwie półtorej stronnicy. W jednych poznajemy bohaterów bardzo dobrze, w innych ledwie muskamy ich losy, oglądając scenkę niczym zdjęcie. Czytając końcowe rozdziały już wiedziałam, że jeżeli poznajemy blisko bohaterów to zapewne zginą a my pozostaniemy z pustką w sercu. 
Powiem Wam, że bardzo, bardzo przeżyłam tę książkę. Przecież to tacy harcerze jak moja córka są bohaterami tych opowiadań. Różnica polega na tym, że moja Basia ma piętnaście lat, a historię zna min. dzięki obchodom pod Monte Cassino, w których uczestniczyła czy też dzięki rajdowi „Arsenał” organizowanemu przez warszawskich harcerzy. Dzięki wiedzy o Powstaniu Warszawskim ma szóstkę z historii i tylko chciałabym żeby zdawała sobie sprawę, że Powstanie Warszawskie to nie tylko wydarzenie, ale i ludzie. Przede wszystkim ludzie. „Miłość 44” pokazuje właśnie, że na Powstanie składa się nieskończona ilość pojedynczych historii, które niczym mozaika układają się w bardzo tragiczną całość. 
Uwierzcie ni - nie ma znaczenie czy dla nas Powstanie było sukcesem czy porażką. Tyle młodych ludzi poświęciło swoje życie, że – moim zdaniem - nie ma miejsca na takie rozważania. Na pewno jednak jest miejsce na takie książki jak „Miłość 44”. To książka, która nadaje powstaniu ludzki charakter, pokazuje, że pomiędzy gruzami, barykadami i śmiercią były też piękne uczucia i szczęśliwe chwile.

środa, 3 lipca 2019

Gorączka i krew

Po serii książek, które były niezłe, ale nie urywały wiadomej części ciała, przyszedł ten moment, kiedy mogę napisać: Ale czaaad! Rewelacja! Ekstra! Bo naprawdę powieść "Gorączka i krew" jest świetna. Wciąga czytelnika niepomiernie i trudno się od niej oderwać. Jest w niej coś takiego, co trzyma jak magnes i za żadne skarby nie chce puścić. Ta powieść to kryminał z domieszką thrillera, posypanego odrobiną magii. Takiej ciężkiej, czarnej i przerażającej magii. Coś wspaniałego. 
Po otwarciu książki, czytelnik momentalnie wpada w wir wydarzeń. Pierwsze akapity powodują ciarki na skórze. Stare domostwo na pustkowiu otoczone drutem kolczastym. W środku młoda dziewczyna, maltretowana przez dwójkę okrutnych braci Salaville, walczy o życie. Braciszkowie przywiązali ją do łóżka i okaleczają jej ciało, ale w taki sposób, aby maltretowana Eloise jak najdłużej była świadoma. Brutalnie okaleczana nie zdaje sobie sprawy, że na terenie posiadłości znajduje się kilkadziesiąt innych rozczłonkowanych ciał, które łączy jedno. Wszystkie są pozbawione skóry na twarzy. Dwójka policjantów - Alexandre Vauvert i Eva Svarta - rozpaczliwie próbują pomóc Eloise, co kończy się strzelaniną. Dziewczyna zostaje uratowana, jednak oprawcy giną. Może to i dobrze... Przynajmniej policjanci mają pewność, że więcej dziewczyn nie zginie. Nic bardziej mylnego. 
Eva Svarta jest Albinoską. Skrywa tajemnicę, która prześladuje ją przez całe życie. Okazuje się, że jej wspomnienia mają wiele wspólnego z tajemnicą, która pcha nieznane moce do morderstw. Jednak - aby uwolnić się od demonów przeszłości - Eva musi przejść bardzo wiele. Właściwie ociera się o śmierć. Co łączy Evę z brutalnymi morderstwami? 
Bardzo, bardzo mi się podobało. Zwykłe klasyczne śledztwo przeradza się w mroczny wyścig z nieznanymi mocami, które są naprawdę przerażające i niosą śmierć. Po drodze do rozwiązania zagadki, czytelnik musi uporać się z elementami gotyckiej mitologii i węgierskimi legendami. Robi się mrocznie i przeraźliwie, trochę jak w opowieściach o Draculi. A kiedy jeszcze poznajemy historię Elżbiety Batory, robi się naprawdę strasznie. A jeżeli do tej wybuchowej mieszanki dodamy jeszcze wilki, które są nosicielami ludzkich dusz, i groźne bóstwa przechodzące do naszego świata przez lustra... Uwierzcie mi, że lektura tej książki budzi prawdziwy strach - głęboki i pierwotny. 
Uczucie trwogi potęguje budowa książki. Zbudowana jest z kilku sporych części, w skład których wchodzą krótkie rozdziały. Rzadko kiedy ich objętość przekracza kilka stron, a często zajmują zaledwie pół strony, no może troszkę więcej. Taka budowa powoduje, że cały czas coś się dzieje. Czytelnik nie ma chwili wytchnienia. Cały czas musi gonić, uciekać i pokonywać własne słabości wraz z bohaterami powieści. Trudno było mi odłożyć powieść, a kiedy nie mogłam czytać, ciągle towarzyszyła mi ciekawość, co będzie dalej. 
Na pewno „Gorączka i krew” to nie jest typowy kryminał. Owszem – jest ofiara (a właściwe sporo), jest zabójca i para sympatycznych policjantów ściągających przestępców. Różnica polega na tym, że zabójca nie jest tuzinkowy, ofiar jest wiele, a policjanci wyjątkowo wyraziści. Moją ogromną sympatię zyskała Eva, której albinizm dodawał powieści wyjątkowego i specyficznego uroku. Niby nic takiego – ot choroba genetyczna, która każdemu mogła się przytrafić – a jednak w połączeniu z ciemną magią i czarnymi potworami, postać Evy jest bardzo kontrastowa i dodaje powieści wyjątkowego smaczku. 
Kochani szukajcie i czytajcie! Zapewniam niesamowitą przygodę, emocję i lekturę, której długo nie zapomnicie.

wtorek, 2 lipca 2019

Europa w zimie

Tyle razy obiecywałam sobie, że nie wezmę do rąk książki, o której wiem, że stanowi kolejną cześć cyklu. Już kilka razy zdarzyło mi się popsuć sobie przyjemność czytania tylko dlatego, że zaczęłam czytać od środka. Zamiast cierpliwie poszukać pierwszego tomu, to rzucam się na książkę niczym dziecko na cukierka i... potem żałuję. 
Przy książce "Europa w zimie" trochę się wycwaniłam i na portalu Lubimy czytać poczytałam o pierwszych dwóch tomach. Okazało się, że dobrze zrobiłam. Dzięki temu od początku mogłam delektować się lekturą i przyznam, że podobało mi się. Nawet bardzo. Świat stworzony przez autora zachwycił mnie i pochłonął. Należy jednak podkreślić, że bez znajomości fabuły wcześniejszych tomów męczyłabym się okrutnie. A tak - sama przyjemność. 
"Europa w Zimie" to trzeci tom serii "Pęknięta Europa". Ta powieść to świetny przedstawiciel literatury spod znaku political fiction. W świecie stworzonym przez Dave'a Hutchinson'a Europa, którą znamy dzisiaj właściwie nie istnieje. W jej miejsce powstały setki jak nie tysiące maleńkich państewek, księstw i nieznanych nam tworów organizacyjnych. Nawet rezerwaty przyrody ogłaszają niepodległość. Panuje po prostu chaos, a przetrwać mogą jedynie najsilniejsi. Niepodległa jest nawet linia kolejowa. Właśnie. To od ataku na kolej zaczyna się cała powieść. Potem jest tylko ciekawiej. Ponownie spotykamy estońskiego kucharza, który pracuje w jednej z krakowskich restauracji. Zostaje On wciągnięty w polityczną grę i wraz z członkami tajemniczego ugrupowania. Jest świadkiem rozwiązania wielkich tajemnic, które zupełnie zmieniają postrzeganie ówczesnej Europy. Światełkiem w tunelu jest unia ze Wspólnotą, która daje nadzieję na względny spokój. Jakież to jest złudne... 
Jestem pod wrażeniem świata, jaki stworzył autor w swojej powieści. Do świata nam znanego, (choć ogarniętego politycznym chaosem) wprowadzone zostają elementy, które pewnie w założeniu miały być kojarzone z przyszłością. Dla mnie jednak to często czysta fantastyka, co potęguje wrażenie oderwania od rzeczywistości. Jeden element jest wspólny dla świata dzisiejszego i świata z powieści. To władza i pieniądze. To one kierują wszystkim i są przyczyną wydarzeń zapoczątkowanych w tunelu superszybkiej kolei międzykontynentalnej. 
Bardzo podobało mi się to, że spora część akcji została osadzona w Polsce. Opisy zmieniających się jak w kalejdoskopie partii rządzących, z których każda uważa siebie za nieomylną, niezmiernie mnie bawiły i ciekawiły. Podobnie akcja w warszawskim metrze. Ciekawe czy autor odwiedził kiedykolwiek nasz kraj? Bo przyznam, że pisze tak, jakby spędził u nas sporo czasu. 
Minusem powieści jest bardzo zawiła fabuła. Może to kwestia tego, że nie czytałam pierwszych dwóch tomów, ale nie wydaje mi się, żeby tak było. Fabuła trzeciego tomu właściwie tworzy spójna całość, a nawiązania do poprzednich tomów nie są zbytnio nachalne. Pomimo tego, często musiałam wracać do poprzednich rozdziałów i przypominać sobie, co się wydarzyło kilka stron wcześniej, lub ponownie sprawdzać, kto jest, kim. Dobrze, że czytałam papierową wersję, bo takie powroty w czytniku są dość nurzące. Pewnie zniechęciłabym się szybko i porzuciła powieść. A tak dobrnęłam do końca i przyznam szczerze, że warto było. Ta powieść to taka bajka dla dorosłych z dość wyraźnym przesłaniem dla Europejczyków. Musimy uważać, co robimy, bo często nasze działania mogą odwrócić się przeciwko nam. 
Zachęcam do lektury, ale jednak zacznijcie od pierwszego tomu. Przygoda z Europą przyszłości będzie wtedy dłuższa a zapewniam Was, że warto ją przeżyć.

poniedziałek, 1 lipca 2019

Serce lodu

Czytając „Serce lodu” czułam się tak, jakby autor za zadanie postawił sobie przeprowadzenie mnie przez wszystkie filmy i książki fantasy, jakie znam. Ta książka inspirowana jest tak wieloma obrazami, że trudno znaleźć tytuł , który w żadnym stopniu nie znalazł choćby swojego cienia w tej powieści. No może Jakub Wędrowycz się uchował... Nie jest to moim zdaniem wada, ale nie wątpię, że niektórych czytelników może to zniechęcić. Ja osobiście czytałam z przyjemnością i za każdym razem, kiedy coś przypominało mi Tolkiena, Ursulę K. Le Guin, czy też Wiedźmina, miałam z tego niezłą frajdę. 
„Serce lodu” to tak naprawdę nie wiadomo co. Wiadomo jedynie, że daje właścicielowi ogromną władzę nad wszystkimi plemionami i mieszkańcami krainy. Jednoczy swoją magią plemiona, nawet te, które do tej pory pałały do siebie nienawiścią. Skutek? Z jednej strony właściciel serca lodu może skupić pod swoją ręką ogromną armię, zdolną podbić każdą krainę. Z drugiej strony jednak serce jest przedmiotem pożądania każdego osobnika żądnego władzy… Prowadzi to do wielu utarczek i do wyścigu po zdobycie drogocennego przedmiotu. 
Na poszukiwania serca wyruszają mnich Set i awanturnik Erin. Przeżywają wiele przygód, o których pisać nie będę, aby nie psuć Wam przyjemności czytania. A uwierzcie mi, że czyta się naprawdę rewelacyjnie. Pióro Pana Saulskiego (pomimo jego młodego wieku) jest wyjątkowo lekkie, choć niepozbawione chropowatości. Nie wiem dlaczego, ale drażniła mnie budowa dialogów. Nie jestem polonistą, więc to rozdrażnienie było takie raczej intuicyjne i nie potrafię wskazać jego konkretnej przyczyny. Miałam jednak wrażenie, że dialogami autor próbuje przekazać to, co tak naprawdę powinien powiedzieć narrator. Pomijając to należy podkreślić, że powieść jest naprawdę godna uwagi. Jej lektura to wspaniała przygoda dla każdego, kto choć trochę lubi literaturę fantasy. 
Urzekła mnie bitwa, którą przeżyli (a właściwie przewalczyli) nasi bohaterowie w oblężonym grodzie. I tu znowu wtrącę słówko o podanym czytelnikowi w powieści opisie, jak oto z murów oblężonego miasta widać było ciągnące się legiony wroga, maszyny oblężnicze i niespotykane, olbrzymie stwory. I znowu mam przed oczami „Władcę Pierścieni” i ostatnią wielką bitwę… nie szkodzi. Opis bitwy zawarty w „Sercu lodu” jest wyjątkowo plastyczny i nie ma co ukrywać – robi wrażenie. Podobnie urzekł mnie opis spotkania ze stadem czarodziejskich niedźwiedzi. Byłam wzruszona i oczarowana pomysłem. Misie, które próbują pomóc naszym bohaterom są groźne i jednocześnie przesympatycznie wzruszające. 
A teraz to, co najważniejsze – magia. Magia w powieści załatwia bardzo wiele i pozwala autorowi wybrnąć z sytuacji, które wydają się bez wyjścia. Tajemnicze glify będące skomplikowanymi rysunkami, mają w sobie potężną moc, która jest w stanie pokonać wszystko, ochronić całe miasta i ratować ludzkie życie. Wątek glifów i magii najbardziej mnie porwał i nadał całej powieści cudownego kolorytu. Szkoda tylko, że zabrakło finezji w wykorzystaniu tego elementu. Kiedy bitwa jest już właściwie przegrana, kiedy nie ma szans na zwycięstwo, nagle PYK i wszystko diametralnie się odmienia. Po takim rozwiązaniu beznadziejnej sytuacji wiedziałam już, że nic mnie w powieści nie zaskoczy, a już na pewno nie zwroty akcji. I rzeczywiście fabuła ciągnie się prosto i przejrzyście od początku do końca. Czytelnik czuje się jak na autostradzie bez skrzyżowań i pomostów. 
Podsumowując – kawał dobrej, aczkolwiek niezaskakującej literatury. Ot bajka dla dorosłych, która da trochę radości, ale nie poniesie na skrzydłach wyobraźni. Mimo to – polecam.