środa, 30 marca 2011

"Dłoń pełna gwiazd"

Bardzo lubię dostawać książki. W każdej formie. Wielką frajdę sprawiają mi książkowe prezenty od rodziny i przyjaciół, radość sprawia mi "wynoszenie książek" z biblioteki, a już prezenty od Wydawnictw lubię niesamowicie. Każdy z nich jest niespodzianką i ogromną zagadką. Każda z otrzymanych książek stanowi rodzaj pytania - niespodzianki. Nie mogę wpisać tytułu w wyszukiwarkę i przeczytać sobie co na jej temat sądzą inni, bo jej często po prostu jeszcze nie ma w księgarniach. A ostatnio Wydawnictwo WAM dodało  całej sytuacji pikanterii i przysłało mi tzw. prebook. Po raz pierwszy dostałam taką książkę i byłam po prostu zachwycona! Ale do rzeczy. 
Lubię powieści z charakterem. Właściwie każda książka pisana w formie dziennika jest "charakterna". "Dłoń pełna gwiazd" niewątpliwie taka właśnie jest. Każda ukazana tam postać żyje własnym życiem, jest postacią z krwi i kości. Każda z nich jest głęboko przemyślana, ma swoją historię, opowiada o swoich radościach, rozpaczy i uczuciach - tych wielkich i tych zupełnie drobnych. Każda z tych opowieści snuje się cieniutką nitką przez całą powieść; przeplata się z innymi, w niektórych momentach urywa, w innych splata się z sąsiednią tworząc silną nić.
Twórcą dziennika jest czternastoletni młodzieniec żyjący w biednej dzielnicy Damaszku. Jego rodzina utrzymuje się z tego co ojciec wytworzy i sprzeda w swojej piekarni. Należą do ubogiej warstwy społeczeństwa, co wcale nie znaczy, że chłopiec nie jest szczęśliwy. Przeciwnie - ma marzenia i robi wszystko, żeby je zrealizować. Pragnie się uczyć i zostać dziennikarzem. W "cywilizowanym" kraju pewnie bez problemu dopiąłby swego. Tam natomiast musi walczyć o prawo do wiedzy. Ojciec wychodzi  z założenia, że powinien dbać o rodzinny interes, a nie uczyć się zupełnie zbędnych rzeczy. Chłopak jednak nie poddaje się i walczy o swoje marzenia. Problem jednak jest taki, że ze zwykłych dziecięcych marzeń niezauważalnie przechodzi w świat dorosłych i polityki, a to już nie do końca jest bezpieczne.
Książka urzekła mnie ostrością obrazu i ukazaną potęgą słowa. Każda osoba pokazana jest oddzielnie, o każdym bohaterze można by napisać oddzielne opowiadanie. Wujek Salim będący świadectwem innych czasów i opoką zarówno dla chłopca jak i dla wielu sąsiadów. Opozycyjny dziennikarz miotający się pomiędzy miłością do słowa pisanego, a polityką i chęcią opisywania wszystkiego co budzi sprzeciw władzy. Przyjaciele głównego bohatera - młodzi chłopcy zakładający "Bandę czarnej ręki" mającą na celu walkę z niesprawiedliwością i szpiclami. Nawet malutka siostra tworzy swoją historię i jest wyjątkowo sympatycznie przedstawiona. Trzeba przyznać, że autor mistrzowsko gra czytelnikowi na uczuciach. Cała historia skonstruowana jest tak, aby czytelnik utożsamiał się z bohaterami. Ja osobiście każdą porażkę chłopca przeżywałam razem z nim. Smutek z powodu niespełnionej (jak się wydawało) miłości, radość z odzyskania ukochanej, szczęście po literackim sukcesie i rozpacz po utracie przyjaciela. Uczucia buzują do wyboru do koloru. A właśnie - kolorów też w tej książce nie brakuje. Kiedy dotarłam do ostatniej linijki stwierdziłam, że jest to współczesna baśń z "Księgi tysiąca i jednej nocy". Różnica jest taka, że książka ta porusza tematy ważne dla każdego, bez względu na to gdzie mieszka - wolność, przyjaźń, a przede wszystkim rodzinę. Główny bohater jest młodym urwisem jednak system wartości w jego głowie budzi wielki szacunek. Dba o matkę, opiekuje się siostrą okazuje szacunek swojemu wujowi. Zresztą w książce można znaleźć wiele zdań, które mogą być drogowskazem dla wielu z nas. Oto przykład:
"Kłamstwo  jest bliźniaczą siostrą prawdy.  Jak długo  istnieje jedno,
widzi się i drugie, tylko trzeba mieć dobre oczy..."
(str. 39)
Książka została wydana w serii "Labirynty. Kolekcja prozy" To druga książka z tej serii którą przeczytałam i druga która mnie urzekła (o pierwszej pt. "Otuleni deszczem" pisałam tu). Poproszę o więcej :-) Nawiasem mówiąc seria mogłaby się nazywać "Piękne tytuły". 
A na zakończenie: wiecie co to jest "skarpetkowa gazeta"? Nie? Zapraszam do lektury!
Za możliwość poznania tej fascynującej baśni XXI wieku dziękuję Wydawnictwu WAM

niedziela, 27 marca 2011

Pałac z lusterkami znalazł właściciela :-)

Wieczorkiem usiadłam i zastanawiałam się jak przeprowadzić losowanie. Starsza śpi, a pisanie tylu karteczek z imionami jest dziś ponad moje siły. Na szczęście udało mi się zdobyć programik do losowania i oto efekt.

Książka wędruje do...
Megie 

Czekam na maila :-)

sobota, 26 marca 2011

Agrafka

Agrafka jest niezmiernie uroczą książką. To słowo dobrze oddaje jej charakter i nastrój. Nie jest to literatura wymagająca nadmiernego zaangażowania umysłu. Ot, lekka opowieść na nudny wieczór. Ale jaka fajna! 
Szesnastoletnia Dobrusia jest "idealną" nastolatką. Taką, dla której nauka stoi na pierwszym miejscu, wie co jest dobre, a co złe, nie miewa napadów złości (o Bogowie, to niemożliwe), a spory z rodzicami załatwia przy kwadratowym okrągłym stole, omawiając problem do bólu kości (lub języka, jak kto woli). Zresztą cała rodzina jest właśnie taka - układna. Tylko że - jak to w życiu bywa -  okazuje się, że nic naprawdę nie jest takiej ja się wydaje. Rodzice wcale nie są idealni, babcia tym bardziej, a idealna siostra okazuje się... nie powiem, bo chętnym do przeczytania zabiorę połowę przyjemności. I jeszcze ten piesek... Dobrusia znajduje przy drodze małego, porzuconego, kundelka beznadziejnie czekającego na ludzi, którzy go porzucili. Każdy biały samochód powoduje przyspieszenie bicia małego psiego serduszka. Dziewczyna pomaga mu w miarę swoich możliwości (idealna mama nie pozwala trzymać psa w domu), a los pieska pomaga nastolatce uporać się z własnymi demonami. 
Książa jest... sympatyczna. Napisana lekko, z przymrużeniem oka. Jednak pod tą lekką pianką autorka przemyciła naprawdę trudne tematy. Rodzice Miłki tak naprawdę wcale nie dbają o swoje córki. Dla nich najważniejsze jest to, aby parły do przodu, zbierały jak najwięcej wyróżnień i pochwał, tylko że to nie wszystko. Emocjonalnie dziewczyny są po prostu kalekie. Babcia też nie jest ideałem. Dziewczynka pod obstrzałem członków swoich rodziny pod pewnymi względami jest po prostu niedojrzała. Każdy jej ruch jest dokładnie analizowany, nie ma możliwości uczenia się na własnych błędach, bo one są eliminowane zanim jeszcze wystąpią. 
Przesłanie jest proste i jasne. A właściwie dwa przesłania. Pierwsze - należy mieć oczy szeroko otwarte, bo to co na pierwszy rzut oka wydaje się różowe w rzeczywistości może mieć kolor szary; po drugie - bierzmy odpowiedzialność za losy innych. Nawet jeśli jest to tylko mały piesek. W przeciwnym wypadku bardzo ich skrzywdzimy. 
Tylko skąd ten tytuł? Do niczego mi nie pasuje. W wywiadzie z autorką Izabelą Sową dowiedziałam się, że tytuł jest... znikąd. Zaproponowany przez Wydawnictwo nie bardzo odnosi się do treści. Po chwili namysłu stwierdzam: no i dobrze.
Książka właściwie skierowana jest do młodzieży, ale dorosły też znajdzie w niej coś dla siebie.  

środa, 23 marca 2011

O tym, jak magia zaczarowała mój świat (Księga Sandry)


Są słowa, które czarują. Każde z osobna jest tylko słowem, ale złożone razem powodują, że magia pojawia się w każdym kącie, w którym czytam. Książki z taką magią powodują, że potrafię wstać o piątej rano tylko po to, aby posmakować tej jedynej w swoim rodzaju baśniowej literatury. W ostatni weekend wstawałam o piątej rano tylko po to, aby poczytać książkę pt. "Księga Sandry".
Historia naprawdę baśniowa. Czwórka zagubionych dzieciaków skrzywdzonych przez los, którym wydaje się, że nic dobrego ich już w życiu nie może spotkać. Szkoła magii - tajemnicza, a jednocześnie tak zwykła i spokojna. Magia i umiejętności drzemiące w głównych bohaterach. Wszystko to składa się na niesamowitą aurę tej książki. Każdy  z bohaterów ma w sobie ukrytą moc, będącą głównym źródłem problemów. Uczą się jak ją okiełznać, ujarzmić. A to wcale nie jest łatwe. Briar ma szczególną zdolność rozumienia roślin, Daja kocha metale szlachetne (a one kochają ją) Tris posiada tajemną moc kreowania pogody, a Sandra? Sandra przędzie. Kocha pracować z wrzecionem wplatając w jedwabne nitki światło. 
Skrzywdzone i poranione nastolatki nie są w stanie zgodnie współistnieć z rówieśnikami co powoduje, że koniec końców zamieszkują wspólnie w miejscu zwanym Dyscypliną. Tam uczą się od nowa zaufania do współtowarzyszy, prawidłowych relacji międzyludzkich, a co najważniejsze - współdziałania. 
Książka jest niesamowicie ciepła i tajemnicza. Jednocześnie nie ma tu miejsca na szybką akcję, machanie pałeczką i pospieszne rzucanie zaklęć. Wszystko jest wyważone, nastrojowe. Może to nie zabrzmi zbyt dobrze, ale magia jest tu czymś normalnym. Ona istnieje, ale tak w tle. Kiedy Tris nie panując nad emocjami tworzy wodny wir zagrażający ludziom na targu, nie jest ważne to, że On powstał z magii, a to, jak go pokonać. 
Książka właściwe skierowana jest do młodzieży. Młodzi ludzie znajdą w niej baśniową historię, która oderwie ich od rzeczywistości wprowadzając z jednej strony w świat magii, a z drugiej w świat przyjaźni i lojalności. A co z dorosłymi? Oni też pokochają tę książkę. Za spokój, ciepło i niesamowitą opowieść. 
Szkoda tylko, że to dopiero pierwszy tom, a na  kolejne przyjdzie nam jeszcze poczekać.
Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Initium za co serdecznie dziękuję. 

Na zakończenie dodam, że książka ma dziś swoją premierę. Chętnych zapraszam do księgarni!

poniedziałek, 21 marca 2011

Magiczni "Wędrowcy"

Niektóre książki dla dzieci mają w sobie magię. Zauważyłam, że magii jest tym więcej, im bardziej znane jest nazwisko autora. Astrid Lindgren, Jan Brzechwa, Kornel Makuszyński czy właśnie Joanna Papuzińska - to nazwiska, które zapewniają odpowiednią dawkę zarówno magii jak i przygód. "Wędrowcy" to książka, która tę zasadę potwierdza.  
Akcja książki umiejscowiona jest w najbardziej magicznym okresie roku - świętach Bożego Narodzenia. Rodzeństwo Agnieszka i Antek w trakcie przedświątecznych porządków i kłótni temu towarzyszących, strącają z półki doniczkę z paprotką. Okazuje się, że doniczka kryje w sobie tajemniczy kluczyk. Antoś chowa kluczyk do kieszeni. Po chwili mama dzieci wysyła je do sklepu po migdały. Zwykła wyprawa na zakupy zamienia się w niezwykłą podróż. Rodzeństwo trafia do podziemnego przejścia, które prowadzi ich do zupełnie nieznanego miejsca. Spotykają się z tajemniczą Starszą Panią, pomagają zwierzakom w sklepie zoologicznym, a nawet obserwują największy cud świata - cud narodzin. A wszystkiemu winne są Błędnice...
Książka jest jedyna w swoim rodzaju; zupełnie inna od nowoczesnego bełkotu tak wszechobecnego na półkach w księgarniach. Niesie w sobie wiele prawd, które mały czytelnik w mig wychwytuje. Joanna Papuzińska (jak zwykle zresztą) w pełnej ciepła i przygód powieści przemyciła wartości uniwersalne. Szacunek dla osób starszych, to, że warto sobie nawzajem pomagać, miłość dla rodziny... 
Na mojej córce największe wrażenie zrobił opis narodzin małego dziecka. Opis jest bardzo realistyczny, a jednocześnie delikatny i w żaden sposób nie narusza niewinności małego odbiorcy. Agnieszka bardzo czynnie uczestniczy w narodzinach. Antek również zachowuje się bardzo odpowiedzialnie opiekując się brzdącem, którego rodzeństwo właśnie przychodzi na świat. 
Książka została zilustrowana przez Panią Olgę Reszelską. Ilustratorka dodała książce tajemniczości tworząc obrazki świetnie oddające nastrój poszczególnych historyjek. Zresztą spójrzcie na okładkę - czyż nie robi wrażenia?
Książka jest naprawdę godna polecenia. W dobie Barbie i Ben Tena, warto na chwilę oderwać się od różowej bezmyślności i zaserwować dzieciakom powiastkę, która zmusi ich do przemyśleń. 

piątek, 18 marca 2011

Inteligentna "dłoń"

Czytanie książek można porównać do pudełka czekoladek. Otwierasz i jesz. Jedna... druga... trzecia... smaczne, ale nic nadzwyczajnego. Nieraz trafisz na taką, której nie zjesz do końca i wyplujesz. Aż nagle... jest! Pyszna, rozpływa się w ustach, długo zapamiętasz jej smak! Tak właśnie jest z książkami. Czytasz, czytasz, jedna za drugą przechodzą przez Twoje dłonie, aż nagle jest! Perełka, której długo nie można zapomnieć.
Właśnie niedawno skończyłam czytać perełkę. Książka pod tytułem "Dłoń" zdobyła moją głowę i moje serce. Przemknęłam przez nią jak wiatr. I to wcale nie dlatego, że jest objętościowo niewielka. Gdyby liczyła trzy razy więcej stron, też bym gnała. Po prostu jest tak napisana, że używanie zakładki nie ma większego sensu.
Główny bohater rodzi się bez prawej dłoni. Przez pierwsze lata życia czuje się naznaczony, inny. Dokuczają mu dzieci, dorośli zadają kaleczące pytania... koszmar. W końcu chłopak buntuje się i rozkwasza nos jednemu z kumpli, który ośmiela się drwić. Odtąd jego życie jest walką z litością, obłudą i współczuciem. Nie decyduje się na protezę oświadczając, że nie jest mu do niczego potrzebna. Każdą oznakę słabości kamufluje i  walczy z nią ile sił. 
Książka jest niesamowita przez to, że bohaterowi towarzyszy jego nieistniejąca dłoń. Jego opowieści przeplatane są monologami ręki, która świetnie orientuje się w uczuciach swojego właściciela. Jest ona - w zależności od sytuacji - dobrym lub złym duchem, nie do końca wiernym towarzyszem podróży. 
"Dłoń" to obraz społeczeństwa. które nie potrafi traktować kalectwa jako czegoś normalnego, istniejącego obok. Kiedy osoby przewijające się przez życie naszego bohatera dostrzegają jego ułomność nie potrafią tego po prostu zaakceptować. Towarzyszy, albo litość, albo współczucie, albo niezdrowa ciekawość... to wszystko budzi sprzeciw głównego bohatera... jego dłoni również. 
Autor niesamowicie kreuje postacie. Bezdzietna, przyszywana ciotka namawiająca do zakupu protezy i usilnie wmawiająca wstyd z powodu braku "łapki", Szef, który poniża i uprzykrza życie tylko z powodu "inności", dziewczyna, przyjaciele, nawet rodzice - każdy traktuje brak prawej dłoni jako znamię. Ważne jest to, że autor nie ocenia, a jedynie pokazuje, jak bardzo nietolerancja krzywdzi,
Dłoń jest książką, której się nie zapomina. Wykreowane obrazy znajdują w mózgu niszę i sprawiają, że zupełnie inaczej postrzegamy kalectwo. I o oto właśnie chodzi.
Książka jest debiutem autora Pana Michała Dąbrowskiego. Jeżeli taki był debiut, to myślę, że kolejne książki mogą zajść naprawdę daleko. 
Polecam wszystkim. Bez wyjątku.
Książkę otrzymałam od Wydawnictwa "Nasza Księgarnia" za co serdecznie dziękuję. W przypadku tej książki - bardzo serdecznie. 

wtorek, 15 marca 2011

Oddam książkę w dobre ręce :-)

Dzięki uprzejmości autorki książki "Pałac z lusterkami" Pani Anny Pasikowskiej, mam do oddania jeden egzemplarz tej ciepłej bajkowej opowieści. Na początku próbowałam wymyślić konkurs, ale sama nie lubię wymyślanych na siłę pytań, więc proszę jedynie zostawić w komentarzu informację o chęci przygarnięcia książki. Losowanie przy udziale Starszej odbędzie się 27 marca wieczorkiem. 
Chętnych zapraszam!
Dla zachęty dodam, że książka jest z autografem :-)

niedziela, 13 marca 2011

Pałac z lusterkami dla każdego :-)

Każde miasto ma swoją historię. Jedno bardziej chlubną, inne mniej, jeszcze inne wolałoby zapomnieć o tym co wydarzyło się w przeszłości. Moje miasto ma historię bogatą. Było już polskie, niemieckie, szwedzkie, francuskie, a dzisiaj jest znowu polskie - zaniedbane i zapomniane. Niszczono je i odbudowywano po to, aby kolejny najazd znowu je zniszczył. Najpiękniejsze było na początku XX wieku. A teraz? Teraz możemy oglądać zdjęcia z przeszłości i zgrzytać zębami. 
Czemu o tym piszę? W moje ręce dostała się książka pt. "Pałac z lusterkami". Nie przepadam za tak zwaną literaturą kobiecą, jednak miejsce akcji spowodowało, że sięgnęłam po nią z ogromną ciekawością. Poza tym książka ma piękną okładkę - delikatną w pastelowych odcieniach, a ja lubię czytać ładne książki.
Pałac z lusterkami jest dworkiem położonym w spokojnej dzielnicy Szczecina, który dla głównej bohaterki Honoraty jest pięknym wspomnieniem z dzieciństwa. Jako dziewczynka przyciskała twarzyczkę do prętów ogrodzenia marząc i wyobrażając sobie wspaniałe życie mieszkańców. Niestety jej własne życie nie było usłane różami. Dało jej nieźle popalić, a jedyne co dobre ją spotkało to córeczka Małgosia. Honorata przez długi czas mieszkała w  Warszawie, jednak po kilki porażkach i osobistym nieszczęściu postanowiła wrócić do rodzinnego miasta. Zrozpaczona, bez nadziei na lepsze jutro wsiadła do pociągu relacji Warszawa - Szczecin. I tu zaczyna się robić ciekawie. W przedziale spotyka dobrą wróżkę w postaci Pana Andrzeja który.... Zapraszam do lektury. 
Książka jest bajką dla dorosłych. Nie jest to literatura ambitna, ale autorka wcale nie ukrywa tego faktu. Wręcz przeciwnie - ze stylu okładki i opisu wyraźnie wynika, że jeżeli ktoś chce spotkać tu głebokie przemyślenia, to nie ten  adres. Jeżeli jednak macie ochotę na "Kopciuszka" dla dorosłych to jak najbardziej. Mnie osobiście bardzo się podobało. Moje serce zdobyła nestorka rodu, szalona babcia z krótką fryzurą, optymistycznym podejściem do życia i miłością do starego Szczecina i starych samochodów. Kobieta bierze życie łyżkami znajdując w nim same pozytywy. A jej historia ... polsko niemieckie życie... powojenne losy... warto poczytać i zastanowić się, ile domów w moim mieście pamięta takie tragedie.  
Książka jest pogodna i bajkowa. Pojawia się królewicz, jest bal i wiele innych elementów kojarzących się z baśniową scenerią. Nie zawsze jest cukierkowo. Pod pierwszą (lukrową) warstwą, można zauważyć historię o sile ducha, i walce z przeciwnościami losu. O tym, jak nieraz ciężko rano wstać i iść przez dzień z podniesioną głową. 
Autorka sprawnie posługuje się swoim piórem. Język jest prosty i docierający do serca czytelnika. Przez książkę przemknęłam szybko i przyjemnie. Jedyny minus to wielkość czcionki, która przypomina mróweczki. Nie cierpię na wadę wzroku, a lektura tej pozycji w pewnych momentach po prostu mnie męczyła. Mam wrażenie że wydawca chciał zaoszczędzić zmniejszając czcionkę do granic możliwości.
Jeszcze jedna rzecz mnie drażniła, a mianowicie sama Honorata. Ja rozumiem, że człowiek może być nieszczęśliwy, ale jak ktoś podaje rękę, to należy z tego skorzystać, podnieść się i iść dalej. Jest takie powiedzenie, że charakter osoby poznaje się po szklance napełnionej wodą do połowy. Dla optymisty szklanka będzie do połowy pełna, dla pesymisty do połowy pusta. Dla Honoraty wody w szklance było ociupinkę. Drażniło mnie, kiedy pogrążała się w rozpaczy, kiedy nie zauważała światełka w tunelu. 
Na zakończenie dodam, że dla mnie wisienką na torcie było miejsce akcji. Szczecin, z jego pięknem i pokręconą historią jest wspaniałym miejscem dla ukazania równie pokręconych losów bohaterów. Sama długo mieszkałam w "poniemieckim" domu i zastanawiałam się, kto mieszkał w moim pokoju przed wojną, co pamiętają mury. Miasto do dziś walczy z przeszłością. Wiele osób - głównie starszych - boi się niemieckojęzycznych wycieczek zwiedzających Szczecin. Na szczęscie historię Szczecina można też pokazać pięknie co udowadnia portal Sedina.pl. Warto zajrzeć.     
Wieża Quistorpa...
źródło: wikipedia
Na górnym zdjęciu widać kamieniczki, które
w czasie wojny zostały doszczętnie zniszczone... 

Dodam jeszcze, że w Szczecinie naprawdę jest dom, który w ścianach ma wklejone lusterka. Kiedy świeci słońce naprawdę robi wrażenie. 

środa, 9 marca 2011

Byczki w pomidorach

Generalnie uwielbiam twórczość Joanny Chmielewskiej. Jej książki towarzyszą mi od dzieciństwa. Kiedy byłam mała moi rodzice trzymali kryminały na dole szafy z ubraniami. Jako że molem książkowym byłam od dzieciństwa zdarzało mi się te książki przeglądać. I tam właśnie zrozumiałam, dlaczego w bibliotece są dwie półki z książkami dla dzieci i kolejne dwadzieścia dwie dla dorosłych. Spośród kryminałów wygrzebałam "Wszystko czerwone" wydane w serii z jamnikiem. Wsiąkłam i na zawsze porzuciłam niewinną literaturę dla dzieci. Do niedawna książka ta stała u mnie na półce wyczytana do szpiku kości. Ostatnio z racji nowowydanej serii książek Pani Joanny egzemplarz ten wymieniłam na nowszy. 
Każdą książkę Chmielewskiej biorę w ciemno. Nie ruszają mnie negatywne opinie, które nieraz ukazują się w necie, bo mnie twórczość Pani Joanny pochłania całą, magluje do cna, a następnie wypluwa szczęśliwą i zadowoloną. "Byczki w pomidorach" też.
Powraca cudowna i niezastąpiona Alicja w towarzystwie Joanny i kilku innych przyjaciół. Oczywiście jest morderstwo i pytanie "kto zabił", ale nie to jest najważniejsze. Ja uwielbiam to, co dla niektórych jest wadą. Mianowicie dialogi toczące się przy stole nad nieśmiertelnym piwem Joanny i ukochaną kawą Alicji. To właśnie dialogi są śmietanką twórczości Pani Joanny. Oczywiście jak ktoś oczekuje kryminału z biegającym Bondem i akcją pędzącą jak małe Porsche, to się rozczaruje. Ja delektowałam się kunsztem pisarskim i uśmiałam się do łez. 
Polecam serdecznie. 

wtorek, 8 marca 2011

Nadmiar...


Nie dość, że wiosna, to jeszcze dzień kobiet i śledzik na raz :-))) 
A do tego wszystkiego Szef  z kwiatami biega i obdarowuje Panie...
Co za dzień :-) 
Wszystkim Wam moje miłe dużo zdrówka, cierpliwości i mnóstwo lektur do czytania!
A dla Agnieszek Darusi i Gosi dodaję całusa i słoneczko!

niedziela, 6 marca 2011

Samotność liczb pierwszych

Smutna książka, a zarazem mocna. Mocna w opisach, w uczuciach, które budzi w czytelniku i w ujęciu ludzkich charakterów. I mocna w motywie przewodnim, którym jest samotność. 
Poznajemy Alice i Matti. Słowo poznajemy jest dość odważne, bo trudno poznać osoby, które tak naprawdę nie znają samych siebie, zamykają się w swoich skorupach głusi na cały świat. Alice w dzieciństwie miała wypadek, przez który stała się kaleką na całe życie. Matti obwinia się za zaginięcie swojej siostry bliźniaczki co powoduje, że brakuje mu sił na funkcjonowanie w społeczeństwie. Oboje samotni, nieszczęśliwi spotykają się w połowie drogi. Szukają się wzajemnie i potrzebują, jednak niczym przysłowiowi "żuraw i czapla" wciąż mijają się. Tak jak liczby pierwsze - są samotni wśród innych choć wiedzą, że gdzieś obok jest osoba, która ich potrzebuje, inna liczba pierwsza. 
"Liczby pierwsze dzielą się tylko przez jeden i przez siebie. Stoją na swoich miejscach w nieskończonym szeregu liczb naturalnych, ściśnięte, jak wszystkie, między dwiema innymi liczbami, ale mają w sobie coś, co różni je od innych. To liczby podejrzliwe i samotne." (s.139)
Powieść jest przerażąjąca w swoim smutku i nostalgii. Autor na kartkach książki upchnął tyle emocji, że tłoczą się w głowie czytelnika, który nijak nie może poradzić sobie z ich odbiorem. Z jednej strony współczuje bohaterom i kibicuje im w niezdarnych staraniach dostosowania się do rzeczywistości. Z drugiej strony ma ochotę wrzasnąć, na nich, aby opamiętali się bo zostawiają za sobą jedynie emocjonalne ruiny. Należy jednak pamiętać, że charakter głównych bohaterów w dużej mierze wywodzi się z zachowań tych, którzy towarzyszą im w codzienności. Alice ma trudności w szkole z niezbyt normalnymi koleżankami. Do tego dochodzi ojciec - życiowy pedant z zawodowym sukcesem na koncie i nieudanym życiem osobistym. Matti ciągle obwinia się o zaginięcie swojej siostry. Rodzice nie pomagają mu uporać się z uczuciami pogrążeni w rozpamiętywaniu i rozpaczy. Książka pełna jest smutku. Każdy z bohaterów walczy z własną rozpaczą nie bacząc na to, że rozlewa się ona na innych.
I jeszcze to zakończenie...
Smutek smutkiem, a ja polecam każdemu przyjrzeć się postaci fotografa. Czyż ten człowiek nie jest niesamowitą kreacją? Po prostu oaza na pustyni smutku... 
Niesamowita jest postać autora - młodego człowieka, który w żadnym wypadku nie jest humanistą. Fizyk z krwi i kości. Zazdroszczę wszechstronności. Czytając o Paolo Giordano mam wrażenie, że w swojej książce zawarł wiele przenośni czytelnych tylko dla fascynatów nauk ścisłych. Chciałabym móc z kimś takim podyskutować!

sobota, 5 marca 2011

Wynalazki Leonarda dla każdego

Moja Starsza jest dziecięciem nader ciekawym świata. Ilość pytań dziennie rodzących się w tej sześcioletniej głowinie jest zatrważająca. Dlatego też literatura, którą Ją uraczam rzadko kiedy zalicza się do tych, które noszą dumne miano pozycji edukacyjnych. Wolę bajki i opowiadania, a nader wszystko klasykę polskich wierszy dla dzieci. Co jedak zrobić kiedy trafia się na perełkę? Taką, która zarówno dla sześcio jak i szesnastolatka niesie w sobie coś niesamowitego? Ba! Dla sześćdziesięciolatka również!
Kiedy wzięłam do ręki książkę pt. "Wynalazki Leonarda da Vinci" bez jej otwierania wiedziałam już, że mnie zachwyci. Pozycja objętościowo podobna do ksiąg ze średniowiecza, zamknięta skuwką (z magnesem co daje poczucie realizmu) i z okuciami na brzegach... Robi wrażenie... Ale co dalej?
Dalej jest tylko lepiej. Każda karta książki niesie ze sobą niespodziankę. A to projekt maszyny latającej, a to machinę wojenną, czy też projekt mechanicznego człowieka. Ale - jak na lekturę wysokich lotów przystało - nie tak zwyczajnie! Wszystkie modele są trójwymiarowe. Można je oglądać, przekręcać, przesuwać i badać jak to działa. Aż człowiekowi  żal, że to tylko papierowe cuda. Kiedy już czytelnik - a raczej obserwator - zakończy zachwyty nad modelem i przystąpi do lektury, tu czeka kolejna niespodzianka. Książka napisana jest w formie dziennika Leonarda. Tekst pisany stylizowaną czcionką i w sposób nasuwający skojarzenia z przemyśleniami naukowca... miałam wrażenie, że podglądam Leonarda w jego warsztacie. Każdy opis okraszony jest rysunkami, modelami i wykresami. Ale nie ma obawy - forma jest tak przystępna, że nawet moja sześciolata (od jutra siedmiolata) pojmuje, o co w tym wszystkim chodzi. I kolejna niespodzianka. Każda stronica ma ... nie wiem jak to określić... skrzydełko (połówkę odginającą się do boku) Pod każdym takim skrzydełkiem kolejna niespodzianka. A to model koła zębatego ukazujący jego prostotę działania, a to sławna postać człowieka wpisana w okrąg i kwadrat z ruchomymi kończynami... Po prostu uczta dla wzroku i męczarnia dla sześcioletnich rączek, które niestety czyną w tych delikatnych modelach niesamowite spustoszenie. Nic to! I tak warto. W moim domu furorę zrobił model maszyny miotającej. Zaczęto nawet próby nad stworzeniem takiej machiny w warunkach domowych... Na szczęście nie powiodło się. 
Książkę polecam - naprawdę polecam - wszystkim. I tym najmłodszym, którzy rozdziawią buźki na widok tych papierowych cudów, i tym starszym, którzy zrozumieją co nieco z geniuszu Leonarda. To jest książka z kategorii: Każdy powinien ją znać.



Książkę otrzymałam od portalu Parenting.pl za co serdecznie dziękuję. 

piątek, 4 marca 2011

Złoto Spartan

Lubię dobrą sensację. Książka sensacyjna w moim przekonaniu składa się w jednej części z dobrej zagadki, w dwóch częściach z inteligentnych bohaterów, którzy umiejętnie wprowadzają swoje myśli na trop tajemnicy, a w kolejnej części z misternie utkanej fabuły, która pomalutku wciąga czytelnika powodując, że jego mózg zaczyna parować. Wisienką na torcie jest wielowątkowość mistrzowsko łącząca się w jeden wątek prowadzący do rozwiązania zagadki.  Tak właśnie. To by oznaczało, że dobra sensacja składa się z czterech części i wisienki. "Złoto Spartan" to taka "prawie" dobra sensacja... bez wisienki...
Ale od początku. Remi i Sam Fargo są bogatymi poszukiwaczami skarbów. Są bogaci dzięki temu, że znaleźli się we właściwym czasie na właściwym miejscu i teraz w spokoju mogą oddać się swojej pasji, jaką jest poszukiwanie skarbów. W trakcie jednej ze swoich wypraw trafiają na niesamowitą pamiątkę z historii, a mianowicie... butelkę wina, a raczej jej szczątki. Owa butelka krok po kroku, ślad po śladzie wiedzie bohaterów do rozwikłania zagadki i oczywiście do skarbu. Żeby nie było za łatwo na planie pojawia się czarny charakter, który wraz z bandą złych ludzi uporczywie stara się przeszkodzić głównym bohaterom w rozwikłaniu tego, co zawikłane. Oni jednak niczym, James Bond (do potęgi oczywiście) przy wsparciu kilku równie uczciwych i pogodnych osób prą do przodu, odkrywając poszczególne częśći zgadki. Oczywiście zwycięża dobro pokonując zło... i żyli długo i szczęśliwie. 
Książkę czyta się bardzo dobrze. Napisana jest językiem prostym, bez udziwnień, nie pozostawia miejsca na domysły. W innym rodzaju literatury to jest może plus, ale czy na pewno w książce sensacyjnej? Pomimo tego, że przedstawiona historia jest bardzo ciekawa, to autor przedstawił ją tak, jakby czytelnik nie wyszedł jeszcze ze szkoły podstawowej. Taki pędrak nie umie samodzielnie czytać między wierszami, dlatego należy przez karty książki prowadzić go za rękę i na bieżąco rozpraszać wszelkie  rodzące się w łepetynce  wątpliwości. I tu niestety książka mnie rozczarowała. Świetna historia i naprawdę niezły pomysł został zniweczony przez samego autora. To tak jakby porównać spacer przez Park Krajobrazowy poprzez chaszcze, odkrywając za każdym zakrętem coś nowego, do grzecznej przechadzki przez park wyasfaltowaną ścieżką. Dla mnie sensacja to chaszcze - tu się domyślam, tam jestem ciekawa, co autor przemilczał, w jeszcze innym miejscu otwieram oczy ze zdziwienia na taki, a nie inny zwrot akcji. A tu? Tu własnie park. Jak czytelnik wdepnie na początek ścieżki to potem jak po sznurku - bez zaskoczeń do celu.
Pokreślić jednak chcę z całą mocą swego pióra (a raczej klawiatury), że  historia, którą sprzedał nam autor jest bardzo ciekawa. Są szyfry do rozwiązania, pomysłowe "wyjścia" z sytuacji bez wyjścia, a nawet kawałek historii. Żeby zaciekawić dodam, że jest też łódź podwodna, stary kościółek i niesamowita zagadka. Jeżeli ktoś ma ochotę usiąść z dobrą książką tylko dla odpoczynku i przemykania wzrokiem po literach - polecam.
Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Amber za co serdecznie dziękuję.