środa, 31 stycznia 2018

Dotyk życia i śmierci

Czytam dużo i szybko. Najczęściej przemykam od książki do książki, poszczególne pozycje nie zostają zbyt długo w mojej głowie, a jeśli już zostają, to na krótko. Jest jednak taka niewielka grupa książek, która siedzi gdzieś w łepetynie z tyłu i od wielu, wielu lat towarzyszy mi w codziennym życiu. "Dom z papieru", "Przyślę Panu list i klucz", "Drużyna pierścienia"... te i kilka innych są moimi towarzyszami na dobre i na złe. Teraz ta lista powiększyła się o  "Dotyk życia i śmierci". 
Jeżu kolczasty, zupełnie nie rozumiem fenomenu tej niepozornej książeczki! Co ma takiego, że tak mnie zachwyciła. Kiedy zasiadałam do niej świadoma, że to debiut Pana Mateusza Kowalczyka, spodziewałam się mocnego średniaka. A tu taka niespodzianka. Książka inna niż wszystkie. Zachwycająca, porażająca i nietypowa. Tu nie ma fabuły w potocznym rozumieniu tego słowa. Tu mamy życie i śmierć przeplatające się nawzajem, muśnięcie dłoni, które przenosi nas z miejsca na miejsce, od bohatera do bohatera. Kiedy tak wędrowałam i obserwowałam losy poszczególnych osób zdałam sobie sprawę, jak ułudne i zwiewne jest to co - wydaje nam się - że mamy. Świat jest przebiegły i często widzi więcej niż my, co z iście szatańską przyjemnością wykorzystuje. 
Historie, które serwuje nam autor pozornie nie są ze sobą związane. Łączy je muśnięcie dłoni, ta iskra, która obraca nasz wzrok w stronę kolejnych bohaterów książki. Nastolatka przerażona niechcianą ciążą, wściekła żona, która odkryła, że mąż nadal ją zdradza, muzułmanin pragnący dostać się do raju, dwóch narkomanów po zażyciu prochów, dziewczynka siedząca na ławce z tabletem i chińczyk, którego do ratowania niewinnego życia popycha rozpacz po śmierci najbliższych. Wszystko niby oddzielne, niby autonomiczne, a jednak czytelnik mimochodem wyłapuje te cienkie nitki snujące się nad Warszawą, łączące naszych bohaterów. Jedne decyzje ważne inne błahe, jedne dotyczą pojedynczych osób, inne mają wpływ na tysiące istnień. I tylko ten ostatni dotyk, nieprzekazany...
Każdy bohater uchwycony został w tym ulotnym momencie, kiedy uwaga czytelnika przechodzi z jednej osoby na drugą. Autor stara się pokazać czytelnikowi motywy działania każdej osoby poprzez ukazanie pewnego epizodu z życia bohatera. Wydarzenie ważne i mające wpływ na całe jego życie często niestety jest brzemienne w skutkach dla wielu osób dookoła. Każdy bohater - w moim odczuciu dosłownie każdy - swoimi działaniami woła o pomoc, ale niestety często nie dostaje jej na czas, albo też krzyczy zbyt cicho i niezauważalnie.
Piękny język, lekkie pióro, szybkie zwroty i jedyny niepowtarzalny klimat powieści sprawiły, że dla mnie osobiście książka ta stanowi małe arcydzieło - zamknięte i skończone. Powieśc zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Pochłonęłam ja w jeden dzień, ale gdyby liczyła 1000 stron więcej, czytałabym z chęcią jeszcze i jeszcze i jeszcze... 
Panie Mateuszu, proszę o jeszcze! Jeżeli to jest Pana debiut, to niecierpliwie czekam, co Pan ma nam jeszcze do przekazania... O rety!
Książka genialna. 

wtorek, 30 stycznia 2018

Idiota skończony

Opowiadania są taką formą literacką, którą się albo kocha albo nienawidzi. Ja osobiście za opowiadaniami nie przepadam - forma krótka, która nie bardzo pozwala rozbujać się wyobraźni. Musi się naprawdę wiele zadziać, abym po lekturze mogła powiedzieć - to było to! Kilka lat temu zachwyciła mnie książka Andrzeja Pilipiuka pt. "2586 kroków", która jest właśnie zbiorem opowiadań. Od tego czasu jedyne opowiadania, jakie czytam, to właśnie z gatunku fantastyki. Wyobraźnia autora może wszystko i już w pierwszych akapitach czytelnik zostaje zaskoczony przedstawionym światem, czy bohaterem. Nie ma tu miejsca na rozbudowane wstępy czy przydługie dialogi. Nie potrzeba wielu słów, aby stworzyć coś niewyobrażalnego. Zbiór opowiadań "Idiota skończony", który właśnie skończyłam czytać jest potwierdzeniem mojej teorii: Opowiadania to forma stworzona dla fantastyki. 
Dwanaście opowiadań - każde inne, każde zaskakujące, każde przedstawiające światy odmienne od tego, co znamy. Jedno wesołe, drugie smutne, trzecie przygnębiające… wszystkie łączy jedno: bohater, którego decyzja (trafna lub niej trafna) wpływa na losy otaczającego świata. Spotykamy więc młodą wiedźmę, która dzięki pochopnej decyzji odkrywa w sobie wielki talent, mężczyznę, który próbuje przetrwać w świecie zniszczonym przez nuklearną wojnę, samolubnego urzędnika, który otrzymuje pod "opiekę" samotne i przerażone dziecko. Odwiedzamy tajemnicze miasteczko, nękane niewyjaśnionymi zbrodniami i archiwum majora Tuchajewa zawierające rozwiązanie niesamowitej tajemnicy. Poznajemy zarówno światy podobne do naszego jak i całkowicie odmienne i kierujące się zupełnie innymi regułami. Akcja jednego z opowiadań została umieszczona na "Smoczycy" - statku będącym ciężkim "skokowcem o niemal fregatowym tonażu". To opowiadanie jest chyba najbardziej oderwane od rzeczywistości. Wielki statek, kosmiczni piraci, drogocenny towar i... wiersze Mickiewicza. Połączenie niespotykane prawda?
"Idiota skończony" jest zbiorem opowiadań, z których każde jedno - bez wyjątku - zaskakuje. Rozpoczynając lekturę czytelnik najpierw musi usadowić gdzieś swoje myśli i już samo to jest wyzwaniem. Z Włoch znajdujących się pod okupacją Chińczyków, przenosimy się do Lublina (nie takiego dzisiejszego, o nie!), potem Wrocław stanowiący schronienie dla tych, co przetrwali i Warszawa ogarnięta powstaniem... uwierzcie mi, po każdym opowiadaniu musiałam robić przerwę na kilka głębszych wdechów, bo trudno tak skakać z rzeczywistości w rzeczywistość. Każde z opowiadań ryza wyrwę w mózgu czytelnika i zostawia ślad. Widać, że autorzy stanęli na wysokości zadania. Nic w tym dziwnego, bo osoby, które "popełniły" opowiadania zawarte w "Idiocie..." są w większości znanymi i cenionymi twórcami polskiej Fantastyki. Gołkowski, Białołęcka, Komuda... myślę, że zachwalać nie trzeba. 
Opowiadania porywają pomysłowością i tchną świeżością pióra. Nie ma tu ani jednego akapitu, który przypominałby coś, co już znam i czytałam. Większość opowiadań zaskakuje i zachwyca czytelnika. Nie znajdziemy tu sztampy i powielanych wzorców. Oczywiście każdy czytelnik jest inny i każdy ma inne preferencje. Jeden zachwyci się leśna krainą, w której rządzą kobiety wojowniczki, inny uzna to opowiadanie za najsłabsze. Każdy jednak znajdzie tu coś dla siebie i nikt nie będzie miał okazji powiedzieć: To już było.
Ilustracja pochodzi ze strony doba.pl (klik)
Chciałabym, aby kiedyś w moje ręce trafiła papierowa wersja tej książki. E-book (który właśnie skończyłam czytać) nie daje przyjemności obcowania z okładką i ilustracjami, a nie wątpię, że "Fabryka słów" ponownie stanęła na wysokości zadania. Okładka nawet w czytniku zachwyca, a ilustracje przyciągają uwagę. Pan Paweł Zaręba znany jest raczej jako twórca przepięknych okładek, lecz - jak widać - czarno białe obrazki wychodzą Mu równie dobrze. 
"Idiota skończony" to zbiór opowiadań dla każdego. Dwanaście historii o życiu, walce i namiętności. Każda inna, każda wyjątkowa. Łączy je jedno - konieczność podjęcia przez bohatera decyzji i nadzieja, że jest ona właściwa. Jednak każdy z nas przecież wie, komu matkuje nadzieja...
Polecam. 

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Pożeracze książek Złoty szyfr

Kiedy byłam dzieckiem, książek w sklepach było jak na lekarstwo. Pamiętam moją Mamę, która stała pół dnia w księgarni, bo akurat dostarczono "Piotrusia pierwszaka", "W dolinie Muminków" i "Fizię Pończoszankę". Mama kupiła mi wszystkie trzy i czytałam je w kółko, póki znowu czegoś nie "rzucili". Im byłam starsza, tym było lepiej, ale do dzisiaj zazdrośnie zerkam na półki moich dzieci, gdzie mienią się tęczowe okładki, a tematyka poraża różnorodnością. Lecząc więc braki z dzieciństwa, zdarza mi się sięgać po książki dzieciaków, zwłaszcza z półki należącej do Starszej. Podbieram jej takie, które czyta z wypiekami na twarzy, a po zakończeniu lektury pada znamienne: "Mama czad książka! Musisz ją przeczytać! Tak właśnie było ze "Złotym szyfrem". 
Emilly i James są dobrymi przyjaciółmi i sąsiadami jednocześnie. Poznajemy ich na bankiecie wydanym z okazji odnalezienia przez nich zaginionych dzieł Edgara Allana Poe. Przygody związane z tym wydarzeniem możemy poznać w pierwszym tomie Pożeraczy książek, na szczęście to jedyne nawiązanie do wcześniejszych perypetii dzieciaków. Akcja "Złotego szyfru" zawiązuje się już na bankiecie, kiedy Emilly zauważa podejrzane zachowanie nauczyciela historii. Nie ulega wątpliwości, że ma on coś do ukrycia, a jego zachowanie pobudza dzieciaki do działania. Szybko wpadają na trop pewnego listu i dowiadują się o istnieniu Złotego Szyfru. Emilly i James podejmują próby złamania złotego szyfru, który ma ich zaprowadzić do ukrytego skarbu. Zadanie jest trudne zwłaszcza, że tajemniczy Feniks ciągle rzuca im kłody pod nogi. Strach budzi również klątwa spoczywająca na każdym, kto próbuje rozwikłać zagadkę złotego szyfru. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że klątwa wciąż działa, przez co nasi bohaterowie wpadają w coraz to nowe tarapaty.
Akcja dzieje się szybko i sprawnie. Nie ma czasu na nudę, a czytelnik ciągle zadziwiany jest kolejnymi zagadkami. Świetnym pomysłem jest to, że mały czytelnik może z powodzeniem popróbować samodzielnego tworzenia szyfrów. W książce są rysunki i tabelki, dzięki którym zrozumienie zasady tworzenia szyfrów jest banalnie proste. Dziecko może samo odszyfrowywać tajemnicze zdania, a potem... cóż, karteczki z zaszyfrowanymi zdaniami pałętają się w mojej kuchni w ilości ponadprzeciętnej... 
Atrakcji podczas lektury na prawdę nie brakuje. Mamy tajemnicze szyfry, zakopane okręty tajemnicze skrytki i pożary nękające rodzime miasto bohaterów. Zagadki, tajemnice i szyfry wprost atakują czytelnika i domagają się rozwiązania. Rewelacyjna powieść dla każdego młodego czytelnika. 
Zachwycił mnie pomysł przedstawiony w książce, będący podstawą całej fabuły. To klub Łowców Książek, który działa na zasadzie książkowego geocaching ‘u. Polega on na ukrywaniu książek w różnych punktach miasta, a następnie na rzucaniu wyzwań innym uczestnikom gry. Wszystkie ukryte zadania i książki prezentowane są w programie komputerowym, do którego dostęp mają Łowcy Książek. Pewnie niejeden z Was dałby wiele, aby powstał u Was taki Klub. Sama bym chciała! 
Cała powieść jest pełna nawiązań do różnych książek i powieści. Pełno tu cytatów, anegdotek z życia pisarzy i aluzji do wielu bardzo znanych książek. Prawdziwa gratka dla każdego "książkochłona". Często zagadki oparte są właśnie na cytatach, a do ich rozwiązania potrzebna jest znajomość klasyki literatury. 
Powieść została zilustrowana - może nie bogato, ale na tyle, aby przełamać nudę monotonnie zapisanych stronic. Proste czarno - białe ilustracje cieszą oko i pobudzają wyobraźnię
"Złoty Szyfr" jak żadna inna książka zasługuje na miano powieści przygodowej. Szkoda, że nie jest lekturą szkolną. Gdyby była - myślę, że grono fanów czytelnictwa wzrosłoby diametralnie! Warto podsuwać ją swoim pociechom, a jeżeli macie ochotę powrócić do swoich dziecięcych marzeń o poszukiwaniu skarbów - sami po nią sięgnijcie. Warto.

niedziela, 28 stycznia 2018

Odzyskać utracone

Bardzo, bardzo lubię takie książki. Określenie powieść obyczajowa, w przypadku książki "Odzyskać utracone", nie jest zbytnio trafione. Mamy tu właściwie wszystko oprócz kryminału. Trochę psychologii, szczyptę mistycyzmu i ludowych guseł, garść wątku miłosnego (w wielu odmianach) i odrobinę historii Polski - tej najtrudniejszej i najbardziej bolesnej, czyli II wojny światowej i okresu powojennego. 
Jest rok 1950. Miranda Szamretów powraca do Białegostoku, po 10 latach spędzonych na Syberii. Została tam wywieziona jako trzynastolatka z babcią i siostrą. Niestety tylko Ona przeżyła okropieństwa zesłania. Dziewczyna ma nadzieję, że rodzina, do której wraca, choć troszkę przypomina tamtą, którą pamięta sprzed wywózki. Tymczasem w jej rodzinnym domu wszystko się zmieniło. Nie ma ojca, za to jest braciszek, Januszek, który z miejsca zdobywa miłość Mirandy. Dziecko jest bardzo chore i właściwie nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie mu dane żyć. Mama jest, jednak zupełnie odmieniona. Zmieniła nazwisko na Stasiak (dla bardziej pospolitego brzmienia) i z eleganckiej kobiety przerodziła się w babę handlującą na czarnym rynku mięsem. Oprócz tego w rodzinie obecne są tajemnice i niedopowiedzenia, które bardzo utrudniają psychiczny powrót dziewczyny do domu.  
Miranda na Syberii radziła sobie jak potrafiła. Oprócz żalu i rozpaczy, przywiozła do Polski umiejętność leczenia ludzi ziołami i mocą płynącą z dobrego serca i dłoni. Wykorzystuje swój dar, pomagając ludziom, ale sama nie potrafi przyjąć niczyjej pomocy. Jest zgorzkniała i przepełniona żalem do całego świata. Jedyną radość jej życia stanowi Januszek i robi wszystko, aby przedłużyć życie malca.
Powieść piękna. Czyta się ją jak bajkę, choć przecież opowiada o strasznych czasach. Oba wątki przeplatające się nawzajem niosą w swej treści ogrom krzywd, jakich doznała ze strony żołdaków radzieckich rodzina Szamretów najpierw w czasie wojny, a potem tuż po jej zakończeniu. Jednak pomimo tragicznych wydarzeń matka Maria Szemretowa (obecnie Stasiak) ani razu się nie załamała. Z podniesiona głową walczy o zdrowie i życie swojej rodziny. No może raz ugięła kark... na samo wspomnienie mam dreszcze. Postać Marii pokazuje czytelnikowi, że nie warto obracać się i rozpamiętywać tego, co było. Należy iść z podniesioną głową do przodu i walczyć o swoje. Wyrwać z życia tyle, ile się tylko da. 
Autorka "Odzyskać utracone", Katarzyna Kołczewska, zaczyna wysuwać się na prowadzenie na liście moich ulubionych polskich autorów. Najpierw poznałam Idealne życie  - rewelacyjną powieść, którą połknęłam w kilka godzin. Potem "Kto, jak nie ja" potargało mną czytelniczo i zachwyciło. Czeka na mnie jeszcze jedna powieść pt: "Wbrew sobie". Na szczęście mam ją już w czytniku :-). 

sobota, 27 stycznia 2018

Bądź moim Bogiem

"Bądź moim Bogiem" to książka w książce, opowiadanie w powieści, historia w historii... powieść zupełnie inna niż wszystkie. Niespotykana. 
Pewnego dnia młody, lekko zdziwaczały dziennikarz, podróżując metrem, dostrzega twarz, która jest mu znana. Reakcja jest bardzo silna, ponieważ nie spodziewał się, że postać ta żyje i mieszka w Warszawie. Postanawia przeprowadzić własne śledztwo i odnaleźć kobietę. Szybko dowiadujemy się, że kobieta jest wdową po znanym twórcy literatury - Borysie, który był jednocześnie najbliższym przyjacielem ojca naszego bohatera. Dzięki tym koneksjom, młody dziennikarz otrzymuje od ojca dostęp do przechowywanego na strychu archiwum po Borysie. To archiwum to tak naprawdę karton dokumentów, zdjęć i szpargałów. Wśród tych skarbów jest też koperta, która otwiera drzwi do kolejnej historii opowiadającej o losach Very Gran. Ta dzielna kobieta jest z pochodzenia Żydówką, która podczas wojny przeżyła getto, a mimo okropieństw dnia codziennego z pasją uprawiała to, co kochała najbardziej - śpiew. Ostatnie lata życia spędza w Paryżu i tam własnie odnajduje ją nasz dziennikarz. Poznaje jej wojenne losy, a jednocześnie czynnie uczestniczy w jej obecnym życiu. Zawiera znajomość z sąsiadami, którzy z upływem czasu zostają najwierniejszymi przyjaciółmi Very. 
Powieść jest trochę poplątana. Dzisiaj miesza się z wczoraj, a ulice Warszawy plączą się z paryskimi alejkami. Nie ulega jednak wątpliwości, że cała historia ma jeden cel - poznać wnętrze człowieka i to, co w nim siedzi najgłębiej. Postacie są bardzo mało zindywidualizowane. Właściwie czytelnik nie bardzo wie, z kim ma do czynienia. Jedynie Vera w pewnym momencie zaczyna dominować, a pod koniec książki jest jedyną bohaterką, o której wiemy na tyle dużo, że można ująć w słowa emocje, które budzi. Reszta bohaterów nagle staje się jedynie tłem dla jej losów. 
Cudna książka - lekko pokręcona i nabuzowana emocjami, ale cudna. 

piątek, 26 stycznia 2018

Kredziarz

Czarna okładka z kredowym rysunkiem wisielca... na grzbiecie też nieporadnie rozsypane ludziki... wszystko sprawia wrażenie przysypanego pyłem kredowym do tego stopnia, że gdy odkładałam książkę, zawsze wycierałam ręce o spodnie. Okładka rewelacyjna. A treść? Jedno wiem na pewno - nie zawiodłam się.
Najpierw trochę o moich odczuciach. Byłam bardzo, ale to bardzo zdziwiona kiedy okazało się, że najważniejsza (w moim odczuciu) zagadka rozwiązana zostaje już w kilku pierwszych rozdziałach. Postać Kredziarza właściwie nie jest tajemnicą i jeżeli liczycie na zawiłość zagadki pt. "Kto jest kredziarzem?" to się srogo zawiedziecie. Jednak cierpliwość należy nagradzać i tak własnie postanowił postąpić autor książki. To, co dzieje się na dalszych stronach powieści, to przechodzi ludzkie pojęcie. Tajemnica rodzi tajemnicę, a rozwiązanie każdej kolejnej tajemnicy prowadzi do następnych zagadek. Niesamowite, mroczne i tajemnicze poplątanie wydarzeń, czasu i zbiegów okoliczności.
Rzecz dzieje się w 2016 r. i 1986. Czterdziestoletni Eddy jest samotnym, trochę zdziwaczałym nauczycielem, który mieszka w wielkim domu po rodzicach. Pewnego dnia odwiedza go kolega z  dzieciństwa, składając propozycje nie do odrzucenia. Problem jest taki, że to co proponuje przyjaciel, otwiera w głowie naszego bohatera wspomnienia z dzieciństwa do których wcale nie ma ochoty wracać. Wraca jednak, a czytelnik razem z nim. W 1986 r. Eddy wraz z paczką przyjaciół wiedli beztroskie życie. Wszystko zmieniło się podczas wyprawy do wesołego miasteczka, gdzie dochodzi do tragedii. Jedna z karuzel ulega awarii, a oderwany wózek wpada w przypadkowych przechodniów. Tak właśnie Eddy poznaje Pana Hallorana. Od tej chwili nic już nie będzie takie samo, a Eddy wprost gubi się w tym, co dzieje się dookoła niego. Mnóstwo przypadkowych zdarzeń, które okazują się wcale nieprzypadkowe. Śmierć zbiera swoje żniwo, a naszych bohaterów ogarnia przerażenie. Czytelnika również. Okazuje się bowiem, że nic nie jest takie, na jakie wygląda.
"Kredziarz" to nie tylko kryminał. To psychologiczne studium, ukazujące zawiłości ludzkich uczuć i ich emocjonalny bagaż. Każdy z piątki przyjaciół ma coś na sumieniu, każdy przeżył jakąś traumę i właściwie  dopiero w dorosłym życiu maja odwagę spojrzeć sobie prosto w oczy i wyjawić prawdę. Wszystkie tajemnice są spotęgowane mrocznością i tajemniczą atmosferą, w której czynieniu autor jest moim mistrzem.
"Kredziarz" to również opowieść o konsekwencjach, jakie niesie za sobą każdy czyn. Wiele tu nawiązań do kościoła i pewnych norm kierujących życiem człowieka. Treść książki, gdzieś między słowami nawiązuje do pewnego porzekadła mówiącego o tym, że za złe czyny należy ponieść zasłużoną karę. I tak właśnie jest w "Kredziarzu". Trochę to wszystko jest mistyczne ale ta cecha, w ogólnym rozrachunku nie przeszkadza w świetnym odbiorze książki, a nawet często wzmaga poczucie tajemnicy.
Na zakończenie dodam, że w grupie przyjaciół była dziewczyna - prawdziwa chłopczyca, biegająca w ogrodniczkach z chłopakami i na równi z nimi walcząca o wpływy w bandzie. To własnie Ona wzbudziła moją największą sympatię i - jak się potem okazało, moja intuicja mnie nie zawiodła.
Jeżeli macie ochotę na niebanalny i zaskakujący kryminał, w którym oczekiwana zagadka rozwiązana zostaje niespodziewanie szybko, a tuż za progiem czeka mnóstwo innych zagadek i tajemnic - polecam. Nietuzinkowa książka, której lektura niesie za sobą niezapomniane przeżycia.

czwartek, 25 stycznia 2018

Niezwykłe przypadki Kunegundy Paciorek

Książki dla nastolatków to temat rzeka. Jest ich miliard i trudno stwierdzić, która jest super bestselerem, a która gniotem. Jedni uwielbiają stare powieści Verna, inni zaczytują się w Harrym Potterze, jeszcze inni przepadają za Dziennikami wampirów. Do wyboru do koloru. Nie wątpię, że bardzo trudno jest wybić się na rynku wydawniczym książce, która nie jest poparta reklamą w necie, czy też telewizji. Tym bardziej więc należy promować książki, które naszym zdaniem są wartościowe.
Leszek Talko to dziennikarz i autor felietonów, które swojego czasu pochłaniałam jak świeże bułeczki. Kiedy Starsza była małym dziecięciem, prenumerowałam miesięcznik "Dziecko”, w którym Pan Talko zamieszczał krótkie felietony o wychowywaniu dzieci. Uwielbiałam je i głównego bohatera Pitulka. Rewelacja. Kiedy więc zobaczyłam, że autorem "Niezwykłych przypadków Kunegundy Paciorek jest właśnie Pan Talko wiedziałam, że muszę ją przeczytać.
Na pierwszych stronach powieści poznajemy Kunegundę, która siedzi w ławce w nowej szkole i cierpi. Trwa lekcja, podczas której nauczycielka kazała dzieciom pokrótce opowiedzieć o sobie, a Ona szczerze nie cierpi swojego imienia. Najchętniej w ogóle się do niego nie przyznaje, a najbliższych prosi, aby mówili do niej K. (Kej) Obok Kej siedzi dziewczynka, która nie do końca odpowiada jej gustom, ale co tam - warto spróbować się zaprzyjaźnić. Aby przyjaźń zacieśnić, dziewczynki postanawiają wspólnie nakręcić film. Podczas kręcenia Kej wydaje się, że w piwnicy widzi wielkiego pająka. Mając nadzieję, że to tylko złudzenie Kej umieszcza filmik na YouTube. Filmik momentalnie osiąga wielką popularność właśnie ze względu na strasznego pająka, który ukazuje się na ekranie. Kolejny filmik również charakteryzuje się, ukazującym się na ułamek sekundy, potwornym monstrum. Dziewczynki nie wiedzą co się dzieje, a Kej jest coraz bardziej przerażona. W jej otoczeniu zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy. Początkowo złudne i trudno zauważalne, jednak w miarę upływu czasu coraz bardziej niepokojące. Jej przerażenie sięga zenitu kiedy okazuje się, że Marysia wraz z całą rodziną ... znika. Kunegunda z dwójką przyjaciół zaczynają prowadzić dochodzenie, którego efekty są niespotykane. 
Książka ma wyjątkowo czarny klimat. Wielkie pająki, potwory, niewyjaśnione zjawiska i przerażające wydarzenia powodują, że czytelnik podczas lektury ogląda się przez ramię sprawdzając, czy wszystko w porządku. Bohaterowie książki łażą po piwnicach i starych korytarzach, włamują się do cudzych domów i walczą z własnym strachem. Jest kot, który znika, pies, którego niewidzialna moc unieruchamia na dłuższy czas i dom, w którym ciągle palą się światła pomimo tego, że Kej i jej przyjaciele ciągle je gaszą. Naprawdę mroczna i klimatyczna książka. 
Leszek Talko stworzył powieść, której odbiorcą jest dzisiejszy, współczesny nastolatek. Nawiązania do YouTube, komputerów i serwisów społecznościowych powodują, że książka jest na swój sposób oswojona i nie traktuje o czasach, w których telefon miał tarczę, a muzyki słuchało się na Kasprzaku. Z drugiej strony autor tworzy atmosferę grozy i horroru, dzięki czemu świat nowinek technologicznych schodzi na drugi plan. Ważna jest przyjaźń i współdziałanie, dzięki którym jest szansa na uratowanie przyjaciółki. 
Na zakończenie trzeba koniecznie wspomnieć o ilustracjach ponieważ swoim klimatem świetnie wpasowują się w mroczną treść książki. Obrazki są czarno - białe i tylko jeden element jest czerwony. Okno, tytuł książki, szuflada, pies - każdy rysunek podkreśla coś, co w tym momencie powieści jest ważne i godne uwagi. 
Niezwykłe przypadki Kunegundy Paciorek kończą się w taki sposób, że Pan Talko jest po prostu zmuszony zająć się dalszymi losami dziewczynki i jej przyjaciół. Nic się nie wyjaśnia, wszystko się gmatwa... czekam z niecierpliwością.

środa, 24 stycznia 2018

78 - piętrowy domek na drzewie

Syn mój jedyny, zwany Młodszym, czytaniem raczej nie jest zafascynowany. Klocki Lego, zagadki matematyczne, tablet... to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Czytanie? Owszem, wieczorem do podusi i to najlepiej, żeby mama czytała. Podsuwam mu od czasu do czasu co nieco, ale niestety sukces odniosłam raptem kilka razy. Tomek Łebski jest faworytem, a zaraz za nim plasuje się seria, której bohaterami są Andy i Terry, czyli ".... piętrowy domek na drzewie".
Zaczęło się od "52 - piętrowego domku na drzewie". Po szybkim przemknięciu przez ponad 300 - stronicową książkę, Młodszy z zachwytem sapnął: Jeszcze! Przeczytaliśmy więc 13 -, 26 -, 39 - i 65 -piętrowe domki na drzewie" i z niecierpliwością czekaliśmy na kolejne tomy. Ku naszej radości zupełnie niedawno ukazał się "78 - piętrowy domek na drzewie" i oczywiście musiał niezwłocznie pojawić się na półce Młodszego.
Ta część serii jest nieco inna od poprzedniczek. Mniej jest wymyślnych, prześmiesznych i absurdalnych pięter, a więcej treści i fabuły. Moim zdaniem to najlepsza część serii, a widzę, że Młodszy - oceniając po tempie wchłonięcia książki - również popiera moje zdanie. 
Tym razem mieszkańcy wielopiętrowego domku postanawiają nakręcić film. Pojawia się filmowiec i cały osprzęt konieczny do realizacji tego przedsięwzięcia. Niestety filmowiec nie przewiduje raczej roli dla Andy'ego, wyraźnie faworyzując drugiego z przyjaciół. Andy urażony postanawia odejść z domku, a właściwie to filmowiec go wyrzuca z planu. Andy postanawia nie pojawiać się więcej na planie. Okazuje się jednak, że to wcale nie jest takie proste. Kilkakrotnie, niechcący wraca na plan (wiem, że to niechcący głupio brzmi, ale tak właśnie jest) i psuje całą robotę związaną z realizacją filmu. Raz nawet Andy pojawia się w wielu odsłonach... J Kiedy Andy przypadkiem odkrywa, że filmowi grozi niebezpieczeństwo robi wszystko, aby ostrzec ekipę. Nikt go jednak nie słucha myśląc, że po prostu próbuje zwrócić na siebie uwagę. Co z tego wyniknie? Przeczytajcie sami...
"78 - piętrowy domek..." to przede wszystkim czaderskie, prześmieszne, najlepsze w świecie, jakie widziałam ILUSTRACJE. Lekturze opisów domku na drzewie i jego atrakcji można poświęcić cały dzień oglądając, szukając śmiesznych szczegółów, analizując poszczególne niuanse budowli i śmiejąc się z żartów i żarcików. Samochodowe spa, miksomat, piętro z siedemdziesięcioma ośmioma wirującymi talerzami, niewyklute megajajo, grota gryzmołów z graffiti, Andylandia... długo by wymieniać. Wszystkie piętra okraszone są rysunkami, których analiza zajmuje więcej czasu niż czytanie. Szczegóły i szczególiki przyciągają uwagę małego czytelnika, a absurdalne treści wywołują kwiki radości i śmiech, którego natężenie trudno opisać. Kulminacja śmiechu nastąpiła przy "Krowywiadowcach". Młodszy śmiał się do łez, a Krowywiadowcy byli hasłem całego dnia. 
Dla porządku dodam, że to chyba pierwsza część tej serii, w której było nie tylko do śmiechu. Kiedy Andy smutny i urażony wycofał się z planu filmowego, nagle przestało być śmiesznie, a rysunki zamieszczone w książce straciły na znaczeniu. Dla małego czytelnika ważne staje się to, jak skończy się ta historia. Co ciekawe - kiedy Młodszy dowiedział się, że wszystko kończy się dobrze, wrócił do początku książki i tym razem skupił się na ilustracjach i wyłapywaniu śmiesznych scen i gagów. 
Rewelacyjna książka. Śmieszna do bólu brzucha, odlotowo pomysłowa i napisana (a także narysowana) w taki sposób, że jej lektura wystarczy na długo. A potem można jeszcze raz i jeszcze... i zawsze znajdzie się coś nowego do oglądania. 
A na zakończenie rysunek, który nas najbardziej ucieszył. Z niecierpliwością czekamy!

wtorek, 23 stycznia 2018

Dzienniki Krystyny Jandy 2003-2004

Krystynę Jandę kocham, uwielbiam i czczę miłością czystą i niebiańską :-)))
Nie znam ludzi, którym ta aktorka byłaby obojętna. Jedni (i tych jest większość) łączą się ze mną w uwielbieniu, inni psioczą, utyskują i krytykują. Krytyka stała się większa od czasu, kiedy Pani Krystyna wyraźnie opowiedziała się przeciwko partii rządzącej (i znowu moje uwielbienie wzrosło), ale na szczęście - jak to mówi mądre przysłowie - psy szczekają, karawana idzie dalej. 
Od wielu, wielu lat czytuję publikowane w Internecie zapiski Pani Krystyny na temat... życia. Po prostu. Pod adresem krystynajanda.pl  internetowy przechodzień może zapoznać się z dziennikami prowadzonymi od 2001 r. To już 16 lat... Powiem Wam, że dzienniki towarzyszą mi przez całe dorosłe życie. Raz częściej, raz rzadziej, ale zawsze i niezmiennie - zaglądam. To właśnie przy lekturze dzienników gdzieś w głowie zakołatało: Może bloga bym założyła?
Kiedy Wydawnictwo Prószyński i spółka zapowiedziało wydanie Dzienników w formie papierowej, byłam przeszczęśliwa. Posiadanie ich na półce jest naprawdę przyjemnością w najczystszej postaci. Wprawdzie pierwszy tom trochę mnie przeraził, bo tomiszcze liczące ponad 700 stron to nie przelewki. Zapewniam Was, że kiedy już czytelnik wsiąknie w ten świat naprawdę nie chce się go opuszczać. 
Drugi tom zawierający zapiski z lat 2003-2004 jest równie porywający. Po dwóch latach pisania Krystyna Janda wyraźnie zdała sobie sprawę, że dzienniki są czytywane i mogą stanowić świetne narzędzie do kontaktu z fanami i publicznością. Publikuje więc mnóstwo opinii recenzji i materiałów z festiwali filmowych, konkursów i koncertów. Występuje na tych imprezach w rolach mniej lub bardziej oficjalnych (od widza po członka jury), ale wszystkie zapiski tchną szczerością i chęcią podzielenia się wrażeniami. Pani Krystyna pozwala nam również zajrzeć do domu. Dzieli się z czytelnikiem anegdotami z dnia codziennego i chwilami spędzonymi z mężem i dziećmi. Raz jest śmiesznie raz wzruszająco, niezmiennie jednak ciepło i szczerze. 
Dzienniki jak to dzienniki - zapiski skaczą z tematu na temat i to jest właśnie cudowne. Mamy możliwość poczytać wiersze, poznać kilkanaście anegdot z życia aktorów, oraz ściągnąć przepis na kluseczki francuskie. Możemy pooglądać zdjęcia z wyjazdów i z premiery sztuki teatralnej. Są też posty w stylu:
"Bardzo przepraszam. Wyjeżdżam na dzień. Dobrego dnia"
Każdy zapisek zaczyna się od cytatu, który zapadł Pani Krystynie w pamięci. W wersji internetowej każdy post rozpoczynał się życzeniami dla jubilatów, którzy w danym dniu obchodzili swoje święto, ale - nie wiedzieć czemu - wydawca zrezygnował z tego. Niemniej jednak prawie każdy zapisek kończy się niezmiennym "Dobrego dnia". Oczywiście nawet z tego zwrotu powstał zapisek:    
Dobrego dnia. (Kiedy pisałam „Dobrego dnia” napisało mi się „Dobrego dna”, i to mnie rozśmieszyło, ale zapomnijmy o tej literówce!). Usłyszałam wiele żartów ostatnio, ale są tak niecenzuralne albo niepoprawne, że nie mogę ich zacytować, a szkoda, a szkoda!
Poszczególne zapiski są często okraszone zdjęciami, co daje poczucie jeszcze większej intymności i „kolegowania się" z Panią Krystyną. Ujęcia z premiery spektaklu, mimochodem pstryknięta fotka ze spaceru, fotki z wyjazdu na narty... wszystko to przybliża i skraca dystans na  linii czytelnik - autor. 
Czytając Dzienniki na przemian śmiałam się, płakałam, wkurzałam i rozczulałam. Szkoda, że papierowa wersja dzienników nie jest wiernym odzwierciedleniem dziennika internetowego. Tak jakby wydawca i redaktor próbowali troszkę, tak troszeczkę, uporządkować nieuczesane myśli Pani Krystyny. Podam tylko jeden przykład, który troszkę mnie zasmucił, choć rozumiem, że Internet ma mniejsze wymagania niż papier. 
19 czerwca 2004 r. Pani Krystyna Janda zamieszcza trochę nostalgiczny post związany ze śmiercią p. Jacka Kuronia. Nagle pada takie zdanie:
Czy wyobrażacie sobie, że lotnisko może mieć adres: Księżycowa 1? To jak żart.
Rzeczywiście zdanie ni z gruszki, ni z pietruszki, ale pamiętam, że ubawiłam się czytając to zdanie. Tymczasem w wersji papierowej tego zdania nie ma, a szkoda. Takie wyrwane z kontekstu myśli dodawały dziennikom lekkości i polotu. Żeby nie było - uważam, że papierowe dzienniki również są mistrzostwem świata, ale mając świadomość takiego lekkiego retuszu byłam ociupinkę rozczarowana. 

17 grudnia 2003 w wydaniu internetowym Dzienników
Niby to samo a jednak troszkę inaczej :-)
17 grudnia 2003 w wydaniu
papierowym dzienników













Polecam każdemu fanowi Krystyny Jandy i każdemu wielbicielowi różnorakich dzienników. Zapiski Krystyny Jandy tryskają poczuciem humoru, ciepłem i wrażliwością, co powoduje, że gdy czytelnik raz zanurzy się w świat koncertów, teatrów i festiwali nie będzie chciał się z niego wydostać. 
Pozdrawiam Pani Krystyno! 

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Dom babci

Młodszy jest pełnym werwy ośmiolatkiem. Starsza - zakochaną trzynastolatką. Zapewniam Was, że wspólne lektury - przy takim podziale płci i wieku - są właściwie niemożliwe. Zdarza się, że Starsza coś poleci Młodszemu, ale odbywa się to z miną pod tytułem: "Jak byłam taka smarkata jak Ty, to uwielbiałam tę książkę". Co pewien czas, (ku mojej radości) zdarzają się jednak takie pozycje, które zachwycają oba moje bąble. Taki był, lata temu, "Baranek Bronek", który wydany został bardzo podobnie jak "Dom babci". Obie są dużymi kwadratowymi książkami w twardej okładce, obie zachwycają ilustracjami i dbałością o wygląd. Moje dzieciaki mają też wspólnie ulubioną serię o Domku na drzewie, ale to temat na oddzielną recenzję. 
Ostatnim wspólnym odkryciem moich dzieci jest właśnie książka pt. "Dom babci". Pozycja na czasie, bo przecież dzień babci był raptem kilka dni temu i wydaje się, że lepszego momentu na jej wręczenie dzieciakom nie mogłam znaleźć. Z drugiej strony Dzień babci kojarzy się z pełną werwy, uśmiechniętą babcią i tańczącym dziadkiem, tymczasem „Dom babci” dotyczy raczej tej smutnej strony "babciowania". Nie jest to książka o radosnej, babcinej miłości. To raczej książka o tęsknocie do tego, co się utraciło. 
Salon, lampa, fotel w kwiatki, na ścianach mnóstwo zdjęć... w takiej scenerii poznajemy babcię i Jej
wnuczka. Chłopiec bardzo kocha swoją babcię i uwielbia wspólnie z Nią spędzać wieczory na oglądaniu zdjęć. Babcia kiedyś była architektem i obiecała chłopcu, że zbuduje dla niego dom. Niestety babcia się zestarzała i pewnego dnia, kiedy chłopiec chciał ją odwiedzić - Jej już nie było. Zrozpaczony chłopiec zbudował więc "mechaniczną babcię", a gdy skończył - babcia otworzyła oczy i zabrała chłopca w przepiękną podróż. Dokąd? Przeczytajcie sami. 
"Dom babci" to książeczka zarówno dla młodszych jak i starszych czytelników. Młodsze dziecię znajdzie w niej przepiękną historię o babci, wnuku i o tym, że miłość jest ponadczasowa i pokona największe przeszkody. Nastoletni czytelnik odnajdzie tu nie tylko historie babci i wnuka, ale również przepiękne opowiadaniu o miłości, szacunku i przywiązaniu. To, co dla Młodszego jest ciepłą historią pokazującą, jak ważna jest babcia - dla Starszej miało wiele innych, bardziej wzniosłych znaczeń. 
Książka budzi cały wachlarz uczuć. Na pierwszy rzut oka wydaje się smutna. Traktuje o stracie osoby bliskiej, o smutku i rozpaczy. Bardzo szybko jednak rozpacz zamieniona zostaje nadzieję, dzięki której opowiadanie kończy się ogromnym sukcesem. Smutek zamienia się w uczucie zwycięstwa, potrzebę dalszego działania i dążenia do upragnionego celu. Co ważne - ani razu w książce nie pada słowo "śmierć" czy "strata". Pomimo trudnego tematu, autor stara się dzieciom w przyjazny sposób przedstawić problem straty i tęsknoty. Pomimo trudnego tematu - książka jest ciepła i wzruszająca. Pomimo trudnego tematu - naprawdę warto. 
Książka jest rewelacyjnie wydana. Wydawnictwo CzyTam nie wydaje wielu książek, ale każda, która wyjdzie spod jego skrzydeł jest dziełem sztuki sama w sobie. "Dom babci" jest klimatyczną, przepięknie ilustrowaną książką, która zachwyci i małych i dużych. Jej lektura to czysta przyjemność. Na pewno mały czytelnik nie powinien zostać z lekturą sam na sam, ponieważ ilość uczuć przelanych na papier może go przytłoczyć. Przyda się ciepły komentarz Mamy, a już wspólna lektura z babcią byłaby mistrzostwem świata.

niedziela, 21 stycznia 2018

13 minut

"13 minut" to książka, która niezmiernie mnie zaskoczyła. Początkowo myślałam, że czytam powieść kryminalną dla nastolatek. Trochę rozczarowana kontynuowałam lekturę z myślą podsunięcia jej mojej 13 - letniej już Starszej. Im bardziej jednak zagłębiałam się w fabułę, tym bardziej byłam przekonana, że to absolutnie nie jest powieść dla nastolatki. Robiło się strasznie i mroczno, a wszystko okazywało się nie takie, jak być powinno. 
Pewnego poranka młody muzyk wybrał się z psem na spacer. Zwykła poranna przyjemność zamieniła się w horror, kiedy zauważył w rzece zwłoki młodej dziewczyny. Na szczęście okazało się, że dziewczyna żyje, choć badania wskazują, że przez 13 minut jej organizm znajdował się w stanie śmierci klinicznej. Natasha nic nie pamięta z wypadku, ani z okresu poprzedzającego tragedię. Nie wie, co się stało i jaki  był powód tego, że znalazła się w lodowatej wodzie. Dziewczynę otacza aura współczucia i zrozumienia, zwłaszcza w szkole, w której jest bardzo popularna. Jako przywódczyni trójki dziewcząt wiodących prym wśród nastolatków, Natasha jest bardzo pewna siebie, wręcz arogancka. Piękne i zgrabne "Barbie" drwią i naśmiewają się z tych brzydszych, do których zalicza się kolejna bohaterka Rebecca Crisp. W dzieciństwie Natasha i Rebecca były przyjaciółkami; teraz, rażąco odmienne, należą raczej do przeciwstawnych obozów. 
Pierwsza cześć powieści to plątanina faktów, niedopowiedzeń i zagadek. Każdy rozdział niesie za sobą zmianę poglądów czytelnika. To co wydawało się przed chwileczką czarne, na kolejnej stronie okazywało się szare lub białe. Nici łączące nastolatki ciągle się plączą i urywają. Wszystko owiane jest tajemnicą i trudne do wyjaśnienia. Kiedy jednak w końcu Policji udaje się rozwikłać zagadkę, (i to nie tylko wypadku Natashy) czytelnik oddycha z ulgą. 
Powiem Wam, że nie miałam cienia wątpliwości, że zagadka została rozwiązana. Ciekawiło mnie tylko, dlaczego jestem dopiero w połowie powieści...
Własnie. Teraz będą ochy i achy. Tak misternie uplecionej intrygi, to ja dawno nie widziałam Autorka w III części, używając maleńkich drobiazgów i niedopowiedzeń, których "dopuściła" się w części II, obraca fabułę o 180  stopni. Czytelnik patrzy bezradny, jak wszystko to, co poukładał sobie w głowie, przewraca się niczym domek z kart. Nic nie jest takie, jak się wydawało. I tylko szkoda niewinnej... nie napiszę bo spolerować nie lubię.  
Powieść świetnie się czyta, a strony uciekają jedna za drugą. Krótkie rozdziały, sporo dialogów - to wszystko sprawia, że czytelnik skupia się na intrydze, a nie na zawiłościach języka. Mimo prostoty i łatwości odbioru, z pewnością nie jest to książka dla młodzieży. Umiejscowienie fabuły w świecie nastoletnich panienek jest dość złudne. W rzeczywistości sporo tu seksu, (choć w delikatnej formie) używek i mrocznych tajemnic. Nie do końca chciałabym, aby moja trzynastolatka zagłębiła się w takiej lekturze. Natomiast dorosłym polecam. Po przestawieniu się na rzeczywistość widzianą oczami gimnazjalistów, przeżyjecie literacką przygodę, jakiej świat nie widział. 
Rewelacyjna książka! 

piątek, 19 stycznia 2018

Pierwszy śnieg

"Pierwszy śnieg" przeczytałam w telefonie. Niezbyt to zdrowe dla oczu - wiem, ale za to najlepsze podczas spacerów z psem. Mojego kindelka mi szkoda, a telefon jest jednak dużo bardziej odporny na deszcz, czy wiatr. Niestety minus takiego czytania jest taki, że często ucieka mi z głowy to, co się działo w powieści w danym momencie. Z "Pierwszym śniegiem" nie miałam takiego problemu. W powieści tyle się dzieje, że w pewnym momencie telefon zastąpił czytnik, a ja połykałam stronę po stronie ciekawa, co się dalej wydarzy. 
Harry Hole to policjant trochę zmęczony życiem. Nic dziwnego - przecież to siódmy tom cyklu i zapewne wiele się wcześniej wydarzyło. Tym razem Harry zajmuje się seryjnym mordercą, który poluje na kobiety, na pierwszy rzut oka ze sobą niezwiązane. Na miejscu zbrodni zawsze pozostaje śnieżny bałwan, który niejako drwi z ofiary morderstwa. Harry nie może dojść motywu zbrodni i gubi się w domysłach. Na pomoc przybywa Katerine - policjantka przeniesiona z innego komisariatu. Wspólnie próbują znaleźć rozwiązanie zagadki. Tropy pojawiają się i znikają, podejrzany, który dzisiaj jest pewniakiem, kolejnego dnia ginie, lub zapewnia o swojej niewinności, ślady znikają i zacierają się... pełno tajemnic i zagadek.
Rozwiązanie zagadki jest bardzo zaskakujące. Czytelnik zastanawia się, dlaczego przeoczył tak jaskrawe sygnały i gdzie się podziała jego intuicja. Nie chcąc spojlerować napiszę tylko, że końcówkę powieści pochłonęłam w tempie ekspresowym. Rewelacja.
Świetnie napisana powieść, zachwycająca pomysłowością autora i lekkością jego pióra. Wielu czytelników stwierdza, że powieść, jako kolejna z cyklu, jest dość przewidywalna i schematyczna ,jednak ja byłam zachwycona. Może to kwestia tego, że wcześniej twórczość Jo Nesbo była mi nieznana. I może dlatego z czystym sumieniem mogę stwierdzić - świetna powieść. 

czwartek, 18 stycznia 2018

Kapitan Majtas i zasmarkany cyborg

Latem wraz z Młodszym wybraliśmy się do kina na film pt. "Kapitan Majtas". Fabuła niezbyt skomplikowana, za to gagi i żarty w ilości znacznie przekraczającej przyjętą normę. Młodszy rżał jak młody kucyk na pastwisku, i długo po seansie wspominał głupotki z filmu (Ja osobiście wyszłam raczej zażenowana, ale przecież to nie do mnie kierowany był ten film). Kiedy więc zobaczyłam w księgarniach serię o kapitanie Majtasie byłam pewna, że będzie to druga miłość mojego syna, zaraz po Tomku Łebskim.
Nie pomyliłam się. Po otrzymaniu w łapki dwóch tomów powieści, uśmiech wykwitł na twarzy Młodszego i dwa tomy Majtasa zostały wchłonięte w czeluście pokoju mego syna. Przez pewien czas dochodziły stamtąd odgłosy rodem z Jasia Fasoli, po czym Młodszy, szczęśliwy wyłonił się ze swojej pieczary. Gdyby nie pewna atrakcja zamieszczona w książce, pewnie siedziałby dalej, ale jak nic potrzebował pomocy Wapniaków. Ale zanim dojdę do atrakcji, przedstawię Wam bohaterów tej zwariowanej książeczki. 
George i Harold to dwaj psotni uczniowie, którzy pewnego dnia zahipnotyzowali dyrektora swojej szkoły. Dzięki hipnozie zamienił się on w bohatera komiksu, Kapitana Majtasa. Prześmieszna postać, posiadająca ogromne moce, ale niezbyt rozgarnięta. Taki dzieciak w ciele dorosłego. Pstryknięcie palcami przemienia Kapitana Majtasa w dyrektora i odwrotnie, co powoduje wiele niespodzianek i śmiesznych sytuacji. 
W siódmej wielkiej powieści pt: Wielka bitwa z zasmarkanym cyborgiem" robogluty zostają wystrzelone w stronę Uranu. Niestety udaje im się wrócić na ziemię i zaatakować  obsługę lotniska. Kapitan Majtas nie może udać się na ratunek, ponieważ niechcący dokonał zamiany na mózgi z kolegą naszych bohaterów, lizusem Melvinem. Teraz Melvin jest w ciele Majtasa co oznacza, że przemądrzały Melvin ma super moce. Wynika z tego wiele problemów. (oczywiście śmiesznych) Aby dokonać ponownej zamiany chłopcy przenoszą się w czasie i odzyskują Kombinatron 2000....
Przyznacie, że nawet opis fabuły jest całkowicie  odjechany. Wyobraźcie więc sobie ośmiolatka, którego niezmiernie bawi wieszanie na wieszaku za gumkę od majtek, porzucanie starszych pań w koronie drzew, czy też wehikuł czasu utworzony w karmazynowym kibelku. Rechotał tak, że wraz z moim mężem, chichraliśmy z niego. Trzeba przyznać, że fabuła go wciągnęła choć nie ukrywam, że troszkę miałam obawy, czy się uda. To jest właściwie jedyna wada serii o Majtasie - poszczególne tomy powinno się czytać po kolei - od pierwszego do ostatniego. My niestety zaczęliśmy od siódmej i początkowo Młodszy nie bardzo pojmował, co się dzieje. Na szczęście autorzy przewidzieli, że nie każdy będzie czytał jak Pan Bóg przykazał i na początku zamieszczono komiks w skrócie ukazujący, co się działo w poprzednich tomach. 
Książeczka napisana totalnie prostym językiem, przeplatana wieloma ilustracjami, cudownie zachęca małolatów do czytania. Same ilustracje są śmieszne i świetnie uzupełniają treść. Jest też niespodzianka, która mnie trochę wzruszyła, a mianowicie kilka stron, dzięki którym można pobawić się w ruchome obrazki, za pomocą ołówka i zrolowanej strony. Pamiętacie z dzieciństwa przesuwanie kartki za pomocą ołówka tak, że na rysunkach powstawało złudzenie ruchu? Do tego właśnie Młodszy potrzebował pomocy, Ale jak już załapał... zabawa murowana. 
Uwierzcie mi - super książka na poprawę humoru i długie, deszczowe wieczory. 


Kazio w miasteczku pełnym wampirów

Młodszy jest już w takim wieku, że powinien czytać sam. Wiem, wiem, osiem lat to już niewątpliwie pora. Nie jest tak, że nie czyta w ogóle. Owszem czyta, ale głównie książki w stylu Dziennika Cwaniaczka, czy Tomka Łebskiego, gdzie literki przetykane są obrazkami, a na wielu stronach słowo pisane przegrywa walkę z  grafiką. Ja jednak cieszę się, że choć do tego udało się Go namówić. 
A kontynuując walkę z niechęcią do książek wieczorami czytamy razem. Zdarza się, że stronę ja stronę On, często tylko On mi, a zdarza się też, że tylko ja Jemu. 
Kazia czytałam ja. Dlaczego? Powód jest prosty. Niezmiernie mi ta książka przypadła do gustu i nie bardzo miałam ochotę uronić z jej treści czegokolwiek. 
Wcześniejsze tomy przygód Kazia poznaliśmy jeszcze w czasach, kiedy to Starsza była odbiorcą serii o Kaziu. Teraz Młodszy zanosił się śmiechem słuchając o wampirach. Ale od początku. 
Pewnego dnia w Milusinie rozeszła się plotka, że Wampiry są groźne dla ludzi. Atakują ich i mogą naprawdę zaszkodzić. Nasz przyjaciel Kazio, który w poprzednich tomach serdecznie zaprzyjaźnił się z rodziną Wampirów nie może przeboleć tych niecnych oszczerstw i robi wszystko, aby uciąć podłe plotki. Próbuje odpowiedzieć na pytania, kto stoi za spiskiem antywampirowym oraz kto porwał profesora Gurgula? Kazio, Zuzulinda, babcia Fibrycukella i dziadek Hongogard współdziałają pomimo tego, że dzieli ich rasa i pochodzenie. Nic nie jest w stanie jednak przeszkodzić w rozwiązaniu zagadki.
Uwielbiam te książki. Humor tryska z każdej strony, a główni bohaterowie budzą sympatię zarówno w dużym jak i małym czytelniku. Świetnie napisana, bogato ilustrowana... czegóż więcej chcieć? Może tylko tego, aby kolejne tomy (o ile autor je przewidział) były trochę bardziej obszerne bo ledwo się człowiek rozpędzi, a już jest na ostatniej stronie.
Świetną zapowiedź znalazłam na kanale YouTube. Zapraszam!


środa, 17 stycznia 2018

W labiryncie wspomnień

Cóż mam napisać... nie wiem. Może to kwestia tego, że "W labiryncie wspomnień" jest drugim tomem, a pierwszego nie czytałam - dość że powieść nie porwała mnie zbytnio. Owszem, przyjemna lektura, którą można zapełnić długie zimowe wieczory, ale nic więcej. Nie przeczę, że w połączeniu z pierwszym tomem, saga o rodzinie Melzerów może pochłonąć i zachwycić. Niestety ja zaczęłam od drugiego tomu i mam wrażenie, że tym nieprzemyślanym ruchem popsułam sobie całą przyjemność. 
Pierwsza wojna światowa była bardzo okrutna. Pochłonęła wiele istnień zarówno po stronie niemieckiej jak i po stronie przeciwników. Toczyła się przez cztery upiorne lata i to własnie ten okres jest tłem dla powieści. Do członków rodziny Melzerów powoli dociera, że to nie będzie szybkie zwycięstwo, lecz okrutna walka o przetrwanie. Coraz bardziej odczuwają skutki wojennej pożogi. Fabryka nie otrzymuje zleceń, a nasza główna bohaterka próbuje pomóc w ratowaniu rodzinnego biznesu. Pomimo rozpaczy po wyjeździe męża na front, dzielnie dzieli czas pomiędzy fabrykę, bliźnięta i pozostałych członków rodziny. Maria, Paul, Ernst von Klippsten, urocza siostra Paula (której imienia nie pamiętam) to bohaterowie, których losy płyną na naszych oczach niczym rzeka. Raz leniwie i pomału, raz wartko i szybko. 
I tak przez całą powieść obserwujemy losy rodziny Melzerów Nie są to raczej skomplikowane opowieści, jednak nie o to też chodzi. Autorka skupiła się raczej na wytworzeniu specyficznego i urzekającego klimatu panującego w Niemczech w latach 2014-2018. Wyraźnie możemy obserwować jak społeczeństwo, po początkowej euforii wynikającej z pewnego zwycięstwa - nagle kurczy się i zapada się w sobie. Widzimy jak Wielkie Niemcy znikają, a na polu walki pozostają biedni ludzie. Są to albo wojenne kaleki, albo kobiety, które nie mogą wykarmić swoich dzieci. Ten rozłam pomiędzy bogatą rodziną naszych bohaterów, a biednymi pracownikami fabryki to temat, który w moich oczach uratował całą powieść. Autorka bardzo zgrabnie ukazuje nam naród niemiecki pełny w wiary w zwycięstwo. Nie trzeba długo czekać, aby zobaczyć biedę i kryzys wiary w Cesarza i jego obietnice. Nagle okazuje się, że wszyscy zdani są tylko i wyłącznie na siebie. 

Podsumowując - jeżeli macie na półce oba tomy to naprawdę warto po nie sięgnąć. I nie kierujcie się okładką. Jej wygląd sugeruje, że mamy do czynienia z powieścią podobną do "Przeminęło z wiatrem", tylko umiejscowioną w czasie innej wojny. O nie! To mylne założenie. Wojna jest, miłość jest, tylko tej specyficznej ckliwości brak, za to wiele tu wojennej brutalności. Dużo lepsza i bardziej godna polecenia. 

wtorek, 16 stycznia 2018

Za zamkniętymi drzwiami

Mocna książka. Z rodzaju tych, co to dreszcz po plecach przechodzi, a czytelnik gryzie paznokcie nie wiedząc, co się wydarzy na następnej stronie. Gorzka, mroczna ...prawdziwa.
Jack i Grace są idealnym małżeństwem. Trochę trwało, zanim się pobrali, ale czas oczekiwania to jednocześnie czas dbałości o to, aby wszystko było idealne. On - wzięty prawnik - dba, aby wspaniałej żonie niczego w życiu nie brakowało. Ona - piękna kobieta - dba o swojego męża i spełnia każdą jego zachciankę. Fantastyczny dom, wspaniały samochód, egzotyczne wakacje... żyć nie umierać. I tylko bardziej sprawni obserwatorzy zastanawiają się, dlaczego Grace tak łatwo poświęciła swoje życie dla męża. Rzuciła pracę, dała się zamknąć w złotej klatce... Nie zastanawiają się jednak długo wychodząc z założenia, że przecież to jest tylko i wyłącznie jej wybór. Nic bardziej mylnego. Każdy następny rozdział odkrywa brudne tajemnice, jednocześnie zakrywając pozorny, cukierkowy świat. 
Nie ukrywam, że początek (ale taki naprawdę początkowy) mnie trochę znudził. Słodki romans, przygotowania do ślubu, miłość do grobowej deski... jedynie siostra Grace, młoda osóbka, cierpiąca na zespół Downa, stanowiła jakąś atrakcję w tej nudzie. Szybko jednak musiałam otrząsnąć się z tej pozornej sielanki. Dalej moje wypieki rosły z każdą stroną. Już po kilkudziesięciu stronach nie mogłam się oderwać i uwierzcie mi - nie ma tu cienia przesady. 
Narracja prowadzona jest dwutorowo przedstawiając losy Grace kiedyś i teraz. I tak czytelnik poznaje mroczne zagadki "z teraz", po czym "kiedyś" wyjaśnia mu podłoże całej sytuacji. Jest taki moment, w którym "kiedyś" i "teraz" spotykają się i bomba wybucha. Świetne zakończenie ścina z nóg i powoduje, że powieść na długi czas pozostaje w głowie czytelnika. 
Polecam miłośnikom kryminałów... każdemu polecam :-) 

środa, 10 stycznia 2018

Zadania dla Asów klasa 2

Każdy, kto jest rodzicem zrobi wszystko, aby dziecko miało udany start w życiu. Każdy pakuje kasę w książki, zmazywalne długopisy (a tu kasa idzie niemała) super pomoce naukowe i materiały uzupełniające. Zapewniam Was, że wybór jest ogromny, a firmy prześcigają się w produktach coraz bardziej użytecznych, kolorowych i przyciągających oko. Dziecięcia nasze kochane są istotkami nad wyraz sprytnymi i dobrze wiedzą, co pomoże i ułatwi naukę. Wybór jednak często jest bardzo trudny. Ilość książkowych publikacji na półkach w księgarniach, mających ułatwić naukę, jest niesamowita. Dzieciaki mają więc możliwość wyboru i chętnie sięgają po takie książeczki, w których różnorodność zadań nie pozwala na nudę. 
Ja z Młodszym również poszukiwałam książeczek, w których zadania jemu sprawią przyjemność, a mi dadzą poczucie dobrze wykonanego zadania. I znalazłam. Seria „Zadania dla Asów” jest naprawdę dobra. 
W pierwszej kolejności dorwałam zadania dla klasy 2 zawierające ćwiczenia dodatkowe z języka polskiego. Czego tu nie ma! Krzyżówki, wykreślanki, uzupełnianki, rysowanki, zagadki, rebusy, labirynty, plątaniny... naprawdę trudno to wszystko zliczyć. Pogrupowane tematycznie i ciekawie przedstawione, potrafią na dłuższy czas skupić na sobie uwagę małego ucznia. Mamy zadania związane ze zdrowiem, mamy część o Polsce i patriotyzmie, są też zadania o wakacjach, przyjaźni, znakach drogowych, czy pogodzie. Do wyboru do koloru. Zadań jest sporo i nawet najbardziej wybredne dziecko znajdzie tu coś dla siebie. Zadania są przeplatane i nie ma strony, na której dziecko byłoby zmuszone do zrobienia dwóch takich samych zadań. Taki układ na dłużej przykuwa malca do biurka i powoduje, że z chęcią brnie przez kolejne wyzwania. 
Opracowanie ma jedną wadę, a mianowicie klejony grzbiet. Nie jest to opasłe tomisko i można było pokusić się o zszycie książki, a nie jej klejenie. Grzbiet powoduje, że dziecko ma trudności z wypełnieniem zadań po wewnętrznej stronie publikacji. Na szczęście Młodszy po kilku fochach i utyskiwaniach tak wsiąkł w rozwiązywanie kolejnych łamigłówek, że nawet mu to bardzo nie przeszkadzało. 
Dla mnie jako Mamy (i myślę że dla wszystkich odbiorców) ważne jest to, że zadania zawarte w „Zadaniach dla Asów” raczej zawyżają poziom niż zaniżają. Kiedy Młodszy wypełniał zadania zawarte w książeczce był uczniem trzeciej klasy (wrzesień - październik 2017). Większość zadań wypełniał bez trudu, jednak było kilkanaście takich, gdzie zmuszony został przyjść do matki po poradę. Nie było to nic trudnego, ale trzeba się było zastanowić i pogłówkować. Co więcej – często taka publikacja po prostu uzupełnia braki w wiedzy malucha, i nie chodzi tu o złe nauczanie w szkole, a jedynie o uzupełnienie wiedzy, którą już posiada o szczegóły i szczególiki. Zakres tematyczny „Zadań dla Asów” jest tak szeroki, że – moim zdaniem – żaden uczeń w wieku 6-8 lat nie będzie umiał rozwiązać wszystkich zadań. I dobrze, bo byłoby to po prostu nudne. A tak jest wyzwanie i jest zabawa. 
Młodszy przy rozwiązywaniu zadań doskonale się bawił. To, że przy okazji ćwiczył spostrzegawczość, dokładność, umiejętność rozróżniania i porównywania, logiczne myślenie, pamięć i samodzielność - to jedno. Ważne jest również to, że Młodszy, będący prawdziwym chłopakiem, a co za tym idzie bazgrzący jak przysłowiowa kura pazurem - ćwiczył również zdolności manualne i ładne pisanie. I nie trzeba go było zaganiać do biurka i mozolnie stawiać literek. Można to było osiągnąć przez zabawę z zadaniami. 
Świetna publikacja, która powinna znaleźć się jako materiał uzupełniający w każdej podstawówce. 

sobota, 6 stycznia 2018

Prokurator

Bardzo przyjemna lektura. Gdyby nie szał wokół niej i zapowiedzi wszystkiego co ostre (ostry seks, ostry język ostra akcja) uznałabym "Prokuratora" za zupełnie niezłą książkę, której warto poświęcić kilka wieczorów. Kiedy jednak naczytałam się o tej "ostrości" i wybuchowym debiucie, to fabuła powieści wydała mi się, może nie nudna, ale na pewno przereklamowana. 
Kinga Błońska przyjeżdża do Gliwic, aby zacząć tam nowe życie. Dotychczasowe trochę się jej posypało, a że nadarzyła się okazja na zostawienie wszystkiego za sobą - skwapliwie z niej skorzystała. W Gliwicach zajmuje się obroną Szarego. który jest groźnym przestępcą. Zadanie trudne i niewdzięczne przez co Kinga próbuje odreagować stres w klubie. Tam poznaje przystojnego mężczyznę, z którym postanawia spędzić noc. Jedną noc. Niestety ta przygoda wiele ją kosztuje, ale i przynosi wiele dobrego. 
Prokurator jest świetną powieścią, z szybką fabułą, ciekawymi bohaterami i wartką akcją. Minusem powieści jest zbyt duża ilość wulgaryzmów i język, który mi jakoś nie pasował. Rozumiem, że grono osób będących bohaterami powieści do elit społecznych raczej nie należy, niemniej jednak język godny bywalców parkowych ławeczek z buteleczką w dłoni nie bardzo mi pasuje. 
Mimo tego warto przeczytać "Prokuratora" akcja toczy się wartko, a czytelnik raczej nie ma czasu na nudę. Powiem tak - powieść zachwytu we mnie nie wzbudziła, ale po drugi tom sięgnę na pewno. 

piątek, 5 stycznia 2018

Jak zawsze

Kiedy byłam mała.... ale to brzmi... :-)  Dobra. W czasach mojej młodości miałam ulubioną książkę pt. "Godzina pąsowej róży". Główna bohaterka, na co dzień żyjąca w 1960 r., przeniosła się w czasie do XIX wieku i tam próbowała dostosować się do warunków - że tak to określę - zastanych.  Niby rok 1960 od 1880 dzieli niespełna 80 lat, ale technologicznie kosmos. "Jak zawsze" to taka "Godzina pąsowej róży" dla dorosłych. Oczywiście w dużym uproszczeniu, ale przez całą lekturę, gdzieś z tyłu głowy kołatała mi myśl o podobieństwie między tymi powieściami. Tylko wydźwięk zupełnie inny. W "Godzinie pąsowej róży" postęp ludzkości zadziwiał i powalał na kolana, natomiast po lekturze "Jak zawsze" pozostał żal, że zmarnowaliśmy tyle okazji do lepszego życia. 
Powieść wciągająca i szalona, ale to u Pana Miłoszewskiego nie zaskakuje. Autor znany i nagradzany, jednak dotychczasowa twórczość mi znana, to głównie kryminały, a "Jak zawsze" do tego gatunku stanowczo nie należy. Bo jest to... na pewno książka obyczajowa... trochę melancholijna z jednej strony... niezwykle szalona z drugiej... a z trzeciej to po prostu analiza naszego społeczeństwa. Taka prześmiewcza, spontaniczna i żywiołowa, a jednocześnie... smutna. 
Staruszkowie, których poznajemy na początku powieści, są wyjątkową parą. Ona całe życie pracowała na etacie, bez większych przygód i uniesień. Dom praca dziecko - zwyczajnie, jak większość z nas. On całe życie był wziętym psychologiem i to własnie nauce poświęcił wszystko. Żona i syn byli niejako obok, choć zawsze kochani i szanowani. Kiedy poznajemy Grażynę i Ludwika szykują się Oni do obchodów pięćdziesiątej rocznicy swojego ślubu. Oboje robią rachunek zysków i strat, oboje dochodzą do wniosku, że mogli żyć lepiej i więcej. Nic więc dziwnego, że kiedy cofnęli się w czasie do połowy XX wieku, oboje zaczęli analizować, co można by zrobić inaczej. Warto przekonać się, co z tego wyniknie.   
Wyraźnie to powiem i podkreślę: losy naszej pary są w tej powieści drugorzędnym wątkiem. Na pierwszym planie jest bowiem nasz kraj (jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi) i jego ustrój polityczny. Polska, do której przenieśli się Ludwik i Grażyna, nie jest zdominowana przez Związek Radziecki. Naszym sojusznikiem i Wielkim Bratem jest Francja. Prezydentem Polski jest Eugeniusz Kwiatkowski, a Gierek i Jaruzelski  działają w opozycji. Świetnie się bawiłam czytając opisy codziennego życia Polaków i obserwując zmagania naszych bohaterów. Wszystko jest tam inne. Na środku Warszawy powstało miejsce, w którym - ku przestrodze potomnych - pozostawiono gruzy wojennej Warszawy. Stolicę odbudowano na wzór Paryża, a w sklepach i urzędach słychać język francuski. Zamiast Czechosłowacji wkraczamy do Algierii, a zamiast Unii Europejskiej mamy Unię Słowiańską, z Gomułką na czele. 
Trudno tu mówić o perypetiach bohaterów, bo to nie na nich skupia się uwaga czytelnika. Uważam,  że powieść można ująć w jednym banalnym zdaniu: staramy się jak możemy, a wychodzi jak zawsze. Autor pokazuje nam, że jako naród - choćbyśmy wygrali górę złota, odkryli złoża ropy, czy też wszyscy, jak jeden mąż, dostali okazję spełnienia swoich marzeń - nie mamy szans na powodzenie. Wyjdzie jak zawsze. Zmarnowane szanse i niewykorzystane możliwości to drugie imię Polski. 
Koniec narzekania, teraz trochę "fanu". Jest taki fragment, w którym Grażyna przyznaje się znajomemu, że przybyła z przyszłości. On żył w przekonaniu, że w XXI wieku na księżycu będą miasta, a w kosmosie będziemy poruszać się niczym tramwajami po ulicach. Mars skolonizowany, transport powietrzny niczym komunikacja miejska... nic bardziej błędnego! Grażyna uświadomiła go, (i przy okazji mnie) że rozwój poszedł w zupełnie inną stronę. To nie na kosmosie oparliśmy wynalazki a na miniaturyzacji właściwie wszystkiego. Kiedy opisywała przyjacielowi nowinki technologiczne otwierałam oczy ze zdziwienia że tego do tej pory nie zauważyłam. Przecież wszyscy wiemy, że komputer, tablet, czy komórka nie były wtedy znane, ale wyobraźcie sobie, że opowiadacie to osobie żyjącej w latach 60 XX wieku. Szał po prostu. Trudno pojąć, że do zdjęć nie potrzeba kliszy, że można drukować wszystko w zaciszu domowym czy też, że encyklopedie i słowniki nie bardzo mają racje bytu. Sieć, przechowywanie danych, sms-y - trudno to zrozumieć. 
Świetna powieść, której na pewno nie można czytać jednym tchem. Można się zatrzymać, przeanalizować i pokwękać o straconych szansach, ale można też podziwiać wyobraźnię autora i szaleństwo tak wykreowanego świata.  Na pewno do niej wrócę. Pierwsze czytanie miało na celu poznanie losów Grażyny i Ludwika. Drugie czytanie natomiast pozwoli na poznanie tamtejszej Polski. Czy lepszej? Patrząc na zakończenie to nie wiem... 

środa, 3 stycznia 2018

Fashion Victim

Rany gucio, co za książka! Rzadko kiedy, tak naprawdę i szczerze, zachwycam się powieścią. A to naczytam się ochów i achów i dla mnie już nie wystarcza, a to ktoś sprzeda za wiele fabuły i nie mam już tego dreszczyku emocji... często też po prostu nie podoba mi się i już. Ale tu mój zachwyt jest szczery, prawdziwy i od serca. "Fashion Victim" to nie jest literatura dla ambitnych czytelników szukających w książkach sensu życia, ale jeżeli macie ochotę zagłębić się w mroczny świat, splamiony krwią młodych dziewczyn i poszukać mordercy - to szczerze polecam. 
Londyński świat mody jest bardzo okrutny dla chcących tam zaistnieć modelek. Tu nie ma głaskania po głowie i dbania przez mamusię o poranne wypicie mleka. Jest za to krew, pot i łzy. Każda dziewczyna musi bardzo uważać na to co robi i mówi, gdyż jej słowa i czyny rozbierane są przez dziennikarzy na części pierwsze i to nie zawsze zgodnie z tym, co się naprawdę działo. W takim światku trudno o przytulność i poczucie bezpieczeństwa. W taki światek trafia młodziutka Rosjanka Natalia, pragnąca zrobić karierę. Uciekła z rodzinnego miasteczka przed biedą i brakiem marzeń, a trafiła do piekła. Jej radość ze spełnienia marzeń nie trwała długo. Natalia staje się bowiem ofiarą mordercy, który w bestialski sposób pozbawił ją życia. 
Sophie Kent jest nieszczęśliwa. Spotkała ją osobista tragedia i kiedy ją poznajemy, próbuje stanąć na nogi i wrócić do dziennikarskiego fachu. Pracując w redakcji jednej z większych londyńskich redakcji nie może pozwolić sobie na chwilę słabości. To jest trudne - nawet bardzo. Sophie łapie się różnych tematów niczym tonący brzytwy, lecz dopiero Natalia, ze swoim strachem i rozpaczą, stanowi dla niej prawdziwe wyzwanie. Dziennikarka, widząc rozpacz dziewczyny, próbuje jej pomóc - niestety nie zdąża. Po śmierci Natalii Sophie postanawia znaleźć mordercę. Nie przypuszcza jednak jak dużo będzie musiała poświęcić aby rozwikłać zagadkę. 
Powieść czyta się jednym tchem. Nie chciałam pisać tego zdania, bo ociera się już o banał i frazes, ale trudno jest ująć to inaczej. Naprawdę połknęłam powieść niczym zupę i żałowałam że nie ma drugiego dania. Podczas lektury czytelnik nie ma ani chwili wytchnienia. Rozdziały kończą się w taki sposób, że czytelnik niecierpliwie czeka co będzie dalej, a jak już zacznie kolejny rozdział no to jak nie skończyć... i tak czytałam w sklepie, na spacerze z psem, w samochodzie na światłach, przy myciu zębów. Kiedy skończyłam stwierdziłam, że zazdroszczę tym, którzy mają lekturę jeszcze przed sobą. 
Dużym plusem jest narracja prowadzona z punktu widzenia Sophie. Dzięki temu czytelnik zostaje wciągnięty w samo centrum zdarzeń i nie ma szans, aby się stamtąd wyrwać. Mam wrażenie, że autorka (która w życiu codziennym sama para się dziennikarstwem) ułatwiła sobie w ten sposób zadanie. Taki zabieg nadał głównej bohaterce cechy realności i dużej wiarygodności. Zachowuje się jak rasowa dziennikarka, a opisywane szczegóły związane z tą profesją są wyjątkowo naturalne, przez co powieść wydaje się wyjątkowo realistyczna. I teraz wyobraźcie sobie, że na takim "prawdziwym" tle, robiącym wrażenie widoku z okna, rozgrywają się brutalne morderstwa na niewinnych dziewczynach. Sophie robi wszystko aby rozwikłać zagadkę, ale sytuacja ją trochę przerasta. 
Powieść zachwyca lekkością pióra i dynamizmem akcji. Tu nie ma czasu nawet zastanowić się nad tym, co się własnie przeczytało, a już lecimy głową w dół ku kolejnym wydarzeniom. Autorka przemyślała powieść od początku do końca, dzięki czemu nie ma nieścisłości (a przynajmniej ja ich nie znalazłam, choć nie ukrywam, że lubię je wytykać).
Polecam, naprawdę polecam. Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy mając nadzieję, że w niczym nie ustąpią "Fashion Victim".