czwartek, 19 lutego 2015

Strzeż mnie Aniele przed "Aniołem na ramieniu"

Jakoś ostatnio nie mam szczęścia do książek. Najpierw ta nieszczęsna Serenada, która wymęczyła mnie okrutnie, a teraz "Anioł na ramieniu". I to jeszcze przesłane przez wydawnictwo do recenzji... Trudno, nie mam zamiaru owijać w bawełnę.
Książka straszna. Miałka, bez wyrazu, przypomina trochę wypracowanie gimnazjalistki, która urzeczona seksem próbuje snuć jakieś erotyczne fantazje. Autorka ma chyba jakiś problem ze swoją tożsamością. No po prostu odjazd w ciapki.
Treść? Cóż - jest. Niestety bardzo mizerna. Spotykamy Adelinę - piękną kobietę nieszczęśliwą w swojej samotności. Jest na tyle atrakcyjna, że każdy mężczyzna patrzy na nią jak na łakomy kąsek. Po prostu nie może się od facetów opędzić. Pewnego dnia nasza bohaterka poznaje Jana będącego ekscentrycznym, bardzo przystojnym mężczyzną. Cóż poradzę, że "50 twarzy Greya" staje mi przed oczami i nijak nie chce stamtąd zniknąć ? Podobieństwo uderzające zwłaszcza, że nasz bohater również lubi być agresywny w okazywaniu uczuć. Co więcej, panienka Adelinka jest tak samo naiwna jak panienka z Greya. On jej mówi: "spadaj", a Ona dalej brnie w to uczucie. Kiedy On ją uderzył, Ona udaje, że się nic nie stało. Te opisy naiwności przechodzącej w głupotę tak mnie wściekały, że musiałam na parę minut porzucać książkę. Do tego strasznie mnie drażniły scenki erotyczne. Nie jestem osobą pruderyjną i nie chodzi o to, że byłam speszona, czy zakłopotana. O nie! Chodzi o to, że Pani Anna Daszuta próbowała stworzyć książkę erotyczną, a wyszło jak wyszło. Pan Grey przy "Aniele" jest mistrzostwem świata. Tymczasem autorka robi z siebie seksualnego wampa (sam adres strony www.seksualna.me mówi dość sporo) i próbuje za tym obrazem pociągnąć swoją powieść... Na tym skończę, bo mnie znowu poniesie.  
Jak powieść się kończy? Właściwie się nie kończy. Wyraźnie widać, że autorka pozostawiła sobie otwarte drzwi do drugiej części. Problem tylko taki, że to są na oścież rozwarte wrota. Książka po prostu się nie kończy. Obracałam ostatnią kartkę kilka razy zastanawiając się, czy to nie przypadkiem jakiś błąd w druku. Dopiero po wejściu na stronę autorki zrozumiałam, że szykuje nam Ona kolejne przygody z Adeliną.
Na marginesie dodam, że gdzieś w połowie książki ni stąd ni zowąd okazuje się, że bohaterka jest chora. Choroba (poważna) do treści nic nie wnosi oprócz uczucia litości dla bohaterki. Po co autorka to zrobiła nijak nie mogę pojąć. Na mnie zadziałało to jak płachta na byka. Gruba przesada.   
Oprócz marnej treści wyraźnie widać też brak dbałości o formę. Autorka nie przykłada specjalnej wagi do chronologii, jednak to jeszcze jestem w stanie przyjąć. Nie potrafię jednak czytać powieści w której wydarzenia są zawieszone w próżni. Czytelnik nie ma żadnego punktu odniesienia i dopiero po pewnym czasie   chaotycznego czytania orientuje się gdzie daną scenę na osi czasu zawiesić. Efekt jest taki, że przez połowę książki czułam się jej lekturą po prostu zmęczona. 
Jedynym usprawiedliwieniem dla tak marnej powieści  jest to co autorka napisała na swojej stronie. Pisanie tej powieści zajęło jej... trzy tygodnie. TRZY TYGODNIE. Szkoda. Może gdyby Pani Anna Daszuta poświęciła jej trochę więcej czasu to wykrzesałaby z niezłego pomysłu coś większego, a tak... szkoda gadać. 
Jaki z tego morał? Moja miłość do aniołów została wystawiona na bardzo ciężką próbę. Do niedawna wszystko, co kojarzyło mi się z aniołami brałam bez mrugnięcia okiem. No cóż, teraz sto razy się zastanowię. :-) 

niedziela, 8 lutego 2015

List z powstania

Książka niesamowicie mnie zaskoczyła. Pożyczyłam ją z biblioteki ze względu na ... okładkę. Przyszłam do domu, otworzyłam książkę na pierwszej stronie i wsiąkłam na całego. Niby zwykłe czytadło, niby nic specjalnego, a jednak. Powieść siedzi w mej głowie i wyjść nijak nie może. 
Historia łączy pokolenia. Powiedzenie, które przez większość z nas odczytywane jest jako pusty frazes, w przypadku rodziny Bańkowskich całkowicie odpowiada prawdzie. Historia wbija się w ich życie niczym cierń, staje się obsesją i centrum życia. Julia jest kobietą, na której II wojna światowa odcisnęła niewiarygodne piętno. Podczas Powstania Warszawskiego w niewyjaśnionych okolicznościach ginie jej siostra Hania. Poszukiwania dziewczyny stają się obsesją najpierw Julii, a potem jej córki Marianny. Jak wiadomo ustrój, który zapanował w naszym kraju po II wojnie światowej nie sprzyjał upominaniu się o losy zaginionych  powstańców. Jednak w przypadku Hani aktywność służb bezpieczeństwa była wyjątkowo duża. Trudno było znaleźć powody takiego zainteresowania historią pięknej łączniczki. Kiedy jednak oprócz zainteresowania pojawiły się głuche telefony i groźby, kiedy nie wiadomo skąd kobiety otrzymują tajemniczy list... rozwiązanie zagadki leży na wyciągnięcie ręki jednak nikt nie może go odnaleźć. 
List z powstania, to świetna powieść. Wciąga czytelnika i nie sposób odłożyć książki na półkę przed dotarciem do ostatniej strony. Autorka umiejętnie podsuwa czytelnikowi pozorne rozwiązania po to, aby za kilka stron skierować jego uwagę w zupełnie inną stronę. To powoduje, że czytelnik nie ma chwili wytchnienia, próbując rozwiązać tajemnicę sprzed lat.   
Nawiasem mówiąc bohaterki budziły we mnie żal. To musi być straszne tak dać się omotać przeszłości. Życie codzienne właściwie się dla nich nie liczyło. Wszystko postawiły na jedną kartę. Szczęście, radość, uciechy dnia codziennego - to wszystko było Julii i Mariannie raczej obce. One żyły przeszłością, zastraszone i samotne. A rozwiązanie zagadki wcale nie przyniosło ulgi. 
Książka skłania do refleksji. Pokazuje jak różnie można oceniać historię, jak często interesy jednostki wpływają na losy innych ludzi. Cenię autorkę za to, że pomimo dotykania tak kruchej materii jak losy Polaków (w czasie wojny i po wojnie) nie dała się ponieść politycznym wycieczkom. Nie ocenia, nie krytykuje. Pokazuje jedynie realia ówczesnej Polski i to jak bardzo trudno jest wyplątać się ze społecznych powiązań i uzależnień. 
Super powieść. 

niedziela, 1 lutego 2015

Serenada - czyli gniot jakich mało !!!

Dawno nie czytałam takiej szmiry. Mam zasadę, że książki czytam do końca i tak też było w tym przypadku. No przecież każdy (i wszystko) zasługuje na drugą szansę. Kiedy zamknęłam z ulgą tę książkę stwierdziłam, że tym razem druga szansa była błędem.  Męczyłam się okrutnie i uważam, że Pani Gutowska Adamczyk tą książką postanowiła udowodnić czytelnikowi, że każdy człowiek ma wzloty i upadki. To jest niestety właśnie ten upadek. 
Bohaterką jest Kasia - naiwna i głupiutka aktoreczka z teatru lalkowego, która przypadkiem trafia do Warszawy. Jej  podobieństwo do znanej celebrytki jest tak uderzające, że producenci postanawiają zatrudnić ją na kilka dni, podczas których ta właśnie wspomniana celebrytka o przedziwnym imieniu Serena przechodzi trudny okres. Po prostu bajka. Problem taki, że wyjątkowo głupiutka bajka. Celebrytka oczywiście nagle się znajduje, Kasia zostaje zepchnięta na drugi plan, a jej życie zaczyna kręcić się tylko i wyłącznie dookoła facetów. Jest próżną, głupiutką dzieweczką topiącą swoje uczucia w każdej parze spodni, którą spotka. 
Mam wrażenie, że autorka chciała stworzyć taką współczesną bajkę o kopciuszku. Wyszło marnie. Powstało jednowątkowe powieścidło o rozhisteryzowanej panience nie mającej pojęcia o prawdziwym życiu. 
Dno.