Jakoś ostatnio nie mam szczęścia do książek. Najpierw ta nieszczęsna Serenada, która wymęczyła mnie okrutnie, a teraz "Anioł na ramieniu". I to jeszcze przesłane przez wydawnictwo do recenzji... Trudno, nie mam zamiaru owijać w bawełnę.
Książka straszna. Miałka, bez wyrazu, przypomina trochę wypracowanie gimnazjalistki, która urzeczona seksem próbuje snuć jakieś erotyczne fantazje. Autorka ma chyba jakiś problem ze swoją tożsamością. No po prostu odjazd w ciapki.
Treść? Cóż - jest. Niestety bardzo mizerna. Spotykamy Adelinę - piękną kobietę nieszczęśliwą w swojej samotności. Jest na tyle atrakcyjna, że każdy mężczyzna patrzy na nią jak na łakomy kąsek. Po prostu nie może się od facetów opędzić. Pewnego dnia nasza bohaterka poznaje Jana będącego ekscentrycznym, bardzo przystojnym mężczyzną. Cóż poradzę, że "50 twarzy Greya" staje mi przed oczami i nijak nie chce stamtąd zniknąć ? Podobieństwo uderzające zwłaszcza, że nasz bohater również lubi być agresywny w okazywaniu uczuć. Co więcej, panienka Adelinka jest tak samo naiwna jak panienka z Greya. On jej mówi: "spadaj", a Ona dalej brnie w to uczucie. Kiedy On ją uderzył, Ona udaje, że się nic nie stało. Te opisy naiwności przechodzącej w głupotę tak mnie wściekały, że musiałam na parę minut porzucać książkę. Do tego strasznie mnie drażniły scenki erotyczne. Nie jestem osobą pruderyjną i nie chodzi o to, że byłam speszona, czy zakłopotana. O nie! Chodzi o to, że Pani Anna Daszuta próbowała stworzyć książkę erotyczną, a wyszło jak wyszło. Pan Grey przy "Aniele" jest mistrzostwem świata. Tymczasem autorka robi z siebie seksualnego wampa (sam adres strony www.seksualna.me mówi dość sporo) i próbuje za tym obrazem pociągnąć swoją powieść... Na tym skończę, bo mnie znowu poniesie.
Jak powieść się kończy? Właściwie się nie kończy. Wyraźnie widać, że autorka pozostawiła sobie otwarte drzwi do drugiej części. Problem tylko taki, że to są na oścież rozwarte wrota. Książka po prostu się nie kończy. Obracałam ostatnią kartkę kilka razy zastanawiając się, czy to nie przypadkiem jakiś błąd w druku. Dopiero po wejściu na stronę autorki zrozumiałam, że szykuje nam Ona kolejne przygody z Adeliną.
Na marginesie dodam, że gdzieś w połowie książki ni stąd ni zowąd okazuje się, że bohaterka jest chora. Choroba (poważna) do treści nic nie wnosi oprócz uczucia litości dla bohaterki. Po co autorka to zrobiła nijak nie mogę pojąć. Na mnie zadziałało to jak płachta na byka. Gruba przesada.
Oprócz marnej treści wyraźnie widać też brak dbałości o formę. Autorka nie przykłada specjalnej wagi do chronologii, jednak to jeszcze jestem w stanie przyjąć. Nie potrafię jednak czytać powieści w której wydarzenia są zawieszone w próżni. Czytelnik nie ma żadnego punktu odniesienia i dopiero po pewnym czasie chaotycznego czytania orientuje się gdzie daną scenę na osi czasu zawiesić. Efekt jest taki, że przez połowę książki czułam się jej lekturą po prostu zmęczona.
Jedynym usprawiedliwieniem dla tak marnej powieści jest to co autorka napisała na swojej stronie. Pisanie tej powieści zajęło jej... trzy tygodnie. TRZY TYGODNIE. Szkoda. Może gdyby Pani Anna Daszuta poświęciła jej trochę więcej czasu to wykrzesałaby z niezłego pomysłu coś większego, a tak... szkoda gadać.
Jaki z tego morał? Moja miłość do aniołów została wystawiona na bardzo ciężką próbę. Do niedawna wszystko, co kojarzyło mi się z aniołami brałam bez mrugnięcia okiem. No cóż, teraz sto razy się zastanowię. :-)
Cieszy mnie szczerość Twojej recenzji. Książce mówię stanowczo nie!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.