piątek, 25 września 2020

Mój balet

"Mój balet" to najpiękniejsza książka, jaką przyszło mi ostatnimi czasy czytać. Czytać, przeglądać, wertować, podziwiać... nie jest to bowiem pozycja, z którą należy usiąść i przeczytać od deski do deski. To nowość na rynku wydawniczym, która naprawdę przyciąga wzrok. Z tą książką należy postępować tak: najpierw popatrzeć podotykać, pogłaskać, powąchać... następnie delikatnie otworzyć okładkę i pobieżnie przejrzeć ilustracje. Dlaczego pobieżnie? Ano dlatego, że "Oglądacz" już po kilku stronach orientuje się, że każda kolejna strona, to coraz to piękniejsze zdjęcia. Zapewniam Was, że gdy tylko skończycie oglądać po raz pierwszy, wrócicie do początku i znowu będziecie wertować, czując niedosyt i ogromną chęć napawania się detalami. Następnie nasz Oglądacz zamieni się w Czytacza i zacznie składać literki w całość. Z tego składania wyłoni się przepiękne i delikatne uzupełnienie ślicznych pastelowych zdjęć. Autorka - Pani Aneta Wira-Ostaszyk - jest tancerką zespołu Polskiego Baletu Narodowego. Wydawałoby się, że od tancerki do autorki książki daleka droga. Też tak myślałam, dopóki nie zajrzałam na bloga Pani Anety. Zajrzyjcie, bo naprawdę warto. Po lekturze bloga stwierdziłam, że jak ktoś ma zacięcie tak wspaniale pisać o swojej pasji i to od ponad sześciu lat, to rzeczywiście czas już na książkę. 
To teraz trochę o zawartości. Książka w bardzo ciepły i przystępny sposób przybliża nam codzienność baletnicy. Ale to nie wszystko. Czytelnik może zobaczyć, jak z brzydkiego kaczątka rodzi się łabędź. Poznamy kulisy pracy w szkole baletowej, dowiemy się, jak to jest żyć w bursie, zajrzymy za kulisy, a nawet dowiemy się, że wszędzie zdarzają się wpadki i gafy. Nieprzewidziane zmiany w scenografii, kontuzje, albo... 

Pamiętam spektakl, którego częścią były wymowne projekcje wideo, uzupełniające treść. Pod koniec pierwszego aktu coś się zawiesiło, jak to się czasem zdarza z komputerami. Tańczyliśmy więc... z wielkim napisem "Windows" w tle. Na szczęście w drugim akcie wszystko było już, jak trzeba. 


Takich historyjek - dykteryjek jest w książce więcej i to one nadają świetny klimat całości. 
Ostatnie trzy części były dla mnie najmniej atrakcyjne, ale rozumiem sens ich umieszczenia w książce. Dzięki nim "Mój balet" stanowi integralną całość, która wydaje się dziełem skończonym i idealnym. "Podstawy baletu", "Historia baletu i "Słynne balety" może nie zostały przeczytane przeze mnie od deski do deski, ale zapewniam Was, że warto się w nich choć trochę zagłębić. Dowiedziałam się na przykład, że "Jezioro Łabędzie" to balet, w którym (wg interpretacji Matthew Bourne'a) role łabądków grają mężczyźni. Chciałabym to zobaczyć. 
Podsumowując - warto zapoznać się z książka tak piękną, że dech zapiera, a i zawartość merytoryczna zachwyci niejednego czytelnika. 



piątek, 18 września 2020

Na dzielenie sposób nowy, samo wchodzi do głowy.

Dawno, dawno temu, w moje ręce wpadła książka pt. "Na tabliczkę sposób nowy, sama wchodzi do głowy". To były czasy, kiedy moja Starsza (obecnie licealistka) naprawdę nie mogła sobie poradzić z niektórymi działaniami. Siedem razy osiem było nie do przeskoczenia i w żaden sposób nie można było zapamiętać, że wynik tego działania to pięćdziesiąt sześć. Ta książeczka pomogła. A w jaki sposób? Wierszykiem! 

Ile mała mrówka może listków nieść?
Siedem razy osiem to pięćdziesiąt sześć.

Uwierzcie mi, że to niesamowity sposób. Oczywiście nie można liczyć na to, że każde działanie zapamiętamy, wkuwając wierszyk. Na to po prostu szkoda czasu. Ale te trudne... 
Teraz nie mam potrzeby pomagania sobie, ani najbliższym wierszykami, ale z czystej ciekawości zerknęłam do bliźniaczej książeczki, tyle że traktującej o dzieleniu. I jestem zachwycona. Dzielenie z zasady jest troszkę trudniejsze do zapamiętania i tu – patrząc wstecz na edukację mojej córki - chyba więcej wierszyków byłoby w ruchu. Na szczęście moje dzieci nie potrzebują już wierszykowej pomocy, a ja z czystą przyjemnością mogłam czytać wierszykowe „podpowiadanki”, nie stresując się ich przydatnością do użycia w szkolnym życiu pociech. 
Każda rymowanka daje nam świetny sposób na zapamiętanie wyników konkretnych działań. Nie są one już takie wprost, bo też i dzielenie jest trudniejsze niż mnożenie. Autor musiał wykazać się większą pomysłowością, niż przy pierwszym tomiku, a odbiorca musi trochę pogłówkować (choć nie ukrywam, że jest to bardzo przyjemne). Każde działanie jest opatrzone ilustracją, co uprzyjemnia naukę i pobudza wyobraźnię. Zresztą zobaczcie sami. 


Cudowna książeczka, będąca niezawodną pomocą dla małych matematyków. 

czwartek, 17 września 2020

Franka. W obcym domu.

Oleńka. Panienka z Białego Dworu" bardzo mi się podobała. Wiedziałam że wydawnictwo Prószyński wyda drugi tom, ale z niewiadomych mi przyczyn, w zalewie codzienności, gdzieś temat mi uciekł. Kiedy - zupełnie przypadkiem - w moje ręce wpadła powieść pt. "Franka. W obcym domu" w ogóle tych dwóch książek nie skojarzyłam ze sobą. Nie wyobrażacie sobie jak się ucieszyłam, kiedy zorientowałam się, że trzymam w rękach drugi tom "Oleńki...". To była prawdziwa niespodzianka. 
Kiedy spotykamy naszą Panienkę z białego Dworu nie jest ona już Oleńką, a Franciszką Wyrobek – chłopką, która dla sąsiadów będzie odtąd Ignacową Możejko albo Kowalową, a dla swojego męża – Szurą. Nie ulega wątpliwości, że jej postępowanie nie jest podyktowane miłością do Ignacego. Wyszła za mąż po to, aby ratować swoje dzieci - to prawdziwe, czyli Marysię i przygarniętego chłopczyka. Los nie oszczędził France niczego. Zaznała przemocy ze strony męża, rozpaczy po utracie bliskich i złudnej nadziei, że idzie ku lepszemu. Została skazana na poniewierkę po wschodniej części Europy. Nieraz głód i śmierć zaglądały jej w oczy, często nie widziała nadziei na przeżycie kolejnego dnia. Trzymała ją w ryzach miłość do dzieci, których miała coraz więcej. Zawierucha wojenna z wielu dzieci czyniła sieroty, a Oleńka nie miała zamiaru zostawiać krewniaków w potrzebie. Pod koniec powieści miała ich już szóstkę…. 
Tłem dla powieści jest I wojna światowa, nietrudno więc wyobrazić sobie, co spotykało kobietę w trakcie poniewierki. Większość mężczyzn została pognana na front. Trudne czasy i zabory spowodowały, że często Polak był zmuszony strzelać do Polaka. Większość wsi właściwe została zrównana z ziemią. Franka, po wielu perypetiach, trafia do szlacheckiego dworu na Kresach, gdzie w końcu zaznaje nieco spokoju. Niedługo jednak ma szczęście cieszyć się nim, co więcej – opis tego, co spotyka ją i jej rodzinę z rak Ukraińców wstrząsnęła mną dogłębnie. Franka wraz ze swoimi bliskimi uchodzi cało z opresji, a los – jakby chcąc jej wynagrodzić wszystko, co złe - szykuje dla niej wspaniałą niespodziankę. 
Przyznam się, że drugi tom dużo bardziej mnie pochłonął niż pierwszy. Tu działo się naprawdę wiele. Niespokojne, wojenne czasy były przyczyną tego, że Franka nie zaznała ani chwili spokoju. Przeganiana z kąta w kąt, nie ma chwili na złapanie oddechu. 
Czytelnik, obok losów Franki, może śledzić również losy innych barwnych postaci. Róża i Ksawery (rodzeństwo Oleńki) Hipolit i jego córka, Józia… czytelnik ma do wyboru całą gamę charakterów, których losy są naprawdę barwne. Szacunek mój wielki dla autorki za to, że w tym gąszczu nie pogubiła się i nie dopuściła do żadnych nieścisłości. Przynajmniej ja nie zauważyłam. Powieść czytało mi się wspaniale. Gładko, przyjemnie, z wypiekami na twarzy. Jedynie zakończenie – cóż, bardziej zachęcić do oczekiwania na trzeci tom nie było można. Jestem bardzo, ale to bardzo ciekawa, jak potoczą się losy Franki – Oleńki w niepodległej już Polsce. Czasy nadal ciekawe, więc myślę, że będzie się działo! 

Zanim zamkniemy drzwi

To jest taka powieść, którą czyta się w jeden dzień. Zasiadłam z książką pewnego dnia o poranku i ograniczała mnie jedynie godzina 15.00, kiedy to miałam stawić się u moich dzieci w szkole. Chwilę przed wyznaczoną godziną przeczytałam ostatnie zdanie powieści i czułam, że właśnie połknęłam kawał dobrej, psychologiczno–obyczajowej prozy. To była wspaniała podróż przez życie bohaterów, ich uczucia wzloty i upadki. Niesamowita lekcja pokazująca, jak łatwo można zepsuć to, co dobre i jak trudno to naprawić. 
Olga, to zgorzkniała emerytka, którą poznajemy jako straszną zołzę. Już na pierwszych kartach książki widzimy, ile żalu i frustracji w niej drzemie. Te złe emocje skierowane są przede wszystkim przeciw Karolowi – spokojnemu i kulturalnemu starszemu Panu, mającemu pecha być mężem Olgi. Wprawdzie po pewnym czasie poznamy przyczynę tych negatywnych uczuć, ale jeszcze nie teraz. Ich córka Marta dużo lepiej dogaduje się z ojcem. W kontaktach z matką zaciska zęby i modli się o koniec spotkania. Jej mąż, Maciek również nie daje kobiecie powodów do radości. Niby wszystko jest dobrze, ale brakuje tej skry i namiętności. Coś się nie układa, coś kuleje, a wzajemne żale i frustracje nie pozwalają cieszyć się życiem. Wszystko się zmienia w chwili, kiedy do mieszkania nad Olgą wprowadza się przemiły, młody człowiek. Wprowadza on do powieści kilka ciepłych chwil nawiązując relację zarówno z matką, jak i córką. Koniec jest zaskakujący, a czytelnik dochodzi do wniosku, że nie zawsze to, co się wydaje białe, w rzeczywistości jest białe. Nieraz warto zaufać swojej intuicji, a nie polegać na zdaniu ledwo co poznanego człowieka. 
Powieść jest trudna. Tu nie ma różowego tła i happy endu w zwykłym rozumieniu tego zwrotu. Mamy sporo negatywnych emocji i trudność z wykrzesaniem sympatii do głównych bohaterek. Często ich działania powodują zdumienie czytelnika i niedowierzanie, że można postąpić tak nierozważnie. Nie ma emocjonalnego wytchnienia podczas lektury. Postępowanie bohaterek ciągle wywoływało moją frustrację, ale właśnie dlatego nie mogłam oderwać się od tej książki. Byłam ciekawa, czy ten trend pakowania palca w ogień się utrzyma. Czy naprawdę człowiek jest tak destrukcyjny i nie zauważa tego, co ma przed nosem, patrząc i szukając tego samego gdzieś w oddali? 
„Zanim zamkniemy drzwi” to powieść o emocjach, frustracji i błędnych wyborach, ale warto się przy niej zatrzymać. Przecież nie wszystko musi być cukierkowe. Życie nie jest cukierkowe, co więcej – często jest właśnie szare i zupełnie zaskakujące. Warto nieraz przeczytać powieść, która pokaże, jak ważne jest to, aby ze sobą rozmawiać. Jak ważne są zwykłe, ciepłe słowa skierowane do bliskich. Jeden uśmiech może tyle zmienić…

Wilczyca. W pogoni za wolnością

Kompletnie nie wiem jak podejść do recenzji tej powieści. Jestem rozdarta pomiędzy oceną fabuły i naprawdę niezłej historii, jaką powieść przedstawia, a niezbyt odpowiadającym mi piórem autorki powodującym, że książka nabiera takiego reporterskiego sznytu, nie do końca mi odpowiadającego. Do tego powieść jest niespójna i pomija wiele aspektów, które dla wiarygodności całości powieści są niezbędne. Ale zacznijmy może od tego, z czym czytelnikowi przyjdzie zmierzyć się podczas lektury. 
Kiedy poznajemy Karolinę, jest ona młodą, zrozpaczoną dziewczyną, za którą lada chwila mają zamknąć się bramy więzienia. Płacze za utraconą wolnością, pozostawioną pod opieką babci małą córeczką i nad zmarnowanymi szansami. Jak do tego doszło, że trafiła do więzienia? O tym mówi pierwsza część powieści. Karolina, jako dziecko, wychowywała się w wielkim domu, otoczona drogimi przedmiotami, służbą i wszędobylską agresją matki. Nie było dla dziewczyny spokojnego dnia, ani nocy. Regina była – jak dla mnie – chorą psychicznie sadystką, która znęcała się nad własną córką. Biła ją łyżką do butów, kopała, a nawet wyrzucała z domu. Dziewczynka tułała się z kąta w kąt, zagubiona i nieszczęśliwa. Z wiekiem zaczęła uciekać z domu i spędzać więcej czasu w gdańskich klubach. Tam zawierała znajomości... różne znajomości, prowadzące ją do różnych poczynań, nie zawsze legalnych. Pierwsza scena (przed bramą więzienia) chronologicznie powinna znaleźć się gdzieś w połowie książki. Dalej poznajemy życie Karoliny w więzieniu oraz jej dalsze losy, już po wyjściu zza krat. 
Ta powieść to bajka o współczesnym kopciuszku. To opowieść o dziewczynie, która zadaje się z mafią, krzywdzi innych ludzi, a mimo to osiąga sukces. Jej bogaty tatuś wyciąga ją z więzienia i nie ma w dalszej części powieści ani słowa o tym, czy poniosła konsekwencje za swoje czyny. Jedynie dowiadujemy się, że w chwili wyjścia z więzienia do rozprawy jeszcze daleka droga… i to koniec tematu. Nie chciałabym, aby moja nastoletnia córka dorwała tę powieść. Przekaz z niej płynie taki: Szybko żyj nawet kosztem innych i pamiętaj, że szczęście mogą Ci przynieść jedynie pieniądze. Dla nic powinnaś zrobić wszystko, bo są w życiu najważniejsze. 
Drażniła mnie niepomiernie główna bohaterka. Najpierw prześladowana przez własną matkę nigdzie nie szukała pomocy. Nie do uwierzenia jest postawa ojca, który widząc los swojej córki, w ogóle nie reaguje na krzywdę. Tak samo inni – rodzicie przyjaciółki, gosposia, nauczyciele... mało to wiarygodne. Kiedy Karolina dorosła, zbratała się z półświatkiem przestępczym i bez żadnych oporów krzywdziła innych ludzi. Co więcej - nie poniosła za swoje czyny żadnych konsekwencji. A już jej życie „po areszcie” w ogóle do mnie nie przemawia. Karolina bez żadnych wyrzeczeń i działań zamienia je we wspaniałe i dostatnie, wypełnione kwitnącym interesem i kochającą się rodziną. Tak to przynajmniej przedstawia autorka. I kolejne przesłanie: Nie ucz się, nie pracuj, bo nic z tego nie będziesz miała! Jakoś mnie to nie przekonuje, wręcz drażni wszędobylski brak konsekwencji. Bohaterka uczęszcza do elitarnej szkoły dla zdolnej młodzieży, ale nikt z grona pedagogicznego nie interesuje się jej losem. Pragnie się usamodzielnić, ale nie kiwnie palcem, żeby znaleźć uczciwą pracę. W ogóle nie czuje skruchy za przestępstwa których się dopuściła. Niesamowite prawda? No właśnie. Niektóre zdarzenia następują jak dar dobrej wróżki - po prostu są i już. 
Podobno jest to historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, ale ja uważam, że to trochę naciągane stwierdzenie. Inaczej – sama historia jest bardzo ciekawa i jeżeli rzeczywiście na świecie jest istota, która przeżyła tyle, co Karolina, to należą się jej brawa za upór w dążeniu do celu. Nie umniejsza to faktu, że sposób przedstawienia tej historii przez autorkę zupełnie do mnie nie trafił. Te niedociągnięcia i brak konsekwencji bardzo gryzą się z reporterskim charakterem książki, który sugeruje, że historia, choć w części jest prawdziwa. A nie jest, a przynajmniej absolutnie nie daje w siebie wierzyć. 
Trudno ocenić tę powieść dobrze, jeszcze trudniej źle. Ale po drugi tom na pewno nie sięgnę. 

Do boju! Jak w skrajnych sytuacjach pozostać w jednym kawałku, zachować zmysły i nie złapać infekcji

Kilka lat temu czytałam książkę pt. "Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków". Uśmiałam się jak norka, a do tego - już zupełnie na poważnie - dowiedziałam się kilku bardzo ciekawych nowinek na temat... nieboszczyków. Potem przyszedł czas na "Bzyk Pasjonujące zespolenie nauki i seksu". Tu też było wesoło, choć trochę inaczej niż przy Sztywniaku. Bo śmiech śmiechem, ale były też chwile zastanowienia, co zrobić ze zdobytą wiedzą. Nad lekturą najnowszej książki nawet się nie zastanawiałam. Łykałam kolejne strony jak młody pelikan, choć tytuł mnie trochę przystopował, wskazując na tematykę wojskowo - militarną. Niepotrzebnie się przestraszyłam, bo Mary Roach każdy problem przedstawi tak, że lektura książki jest świetną zabawą. 
"Do boju! Jak w skrajnych sytuacjach pozostać w jednym kawałku, zachować zmysły i nie złapać infekcji" - tak brzmi cały tytuł. Dość przydługi, ale wiernie oddaje to, o czym autorka pisze. Mary Roach dotyka prawie każdego tematu, który przyjdzie nam do głowy w związku z wojskiem. Od munduru poczynając, poprzez broń, łodzie podwodne, ludzkie odruchy, choroby grożące żołnierzom podczas wojny - na amputacjach i śmierci kończąc. Czytelnik dowiaduje się, że stworzenie wygodnego i praktycznego munduru wiąże się z milionowymi nakładami finansowymi, pracą setek naukowców i doświadczeniami rodem z najbardziej skomplikowanego laboratorium technicznego. Dowiemy się również, jak bardzo marynarzom łodzi podwodnych dokucza brak światła dziennego, jak jest im ciasno i co robią, żeby pozostać przy zdrowych zmysłach. Dowiemy się, jak walczyć z biegunką, i że jest to przypadłość, przez którą niejeden wielki dowódca przegrał bitwę. Autorka pokazuje nam jak ważna jest walka ze zbyt wysoką temperaturą powietrza i jak ważne jest to, aby nasz organizm prawidłowo się pocił. W szoku byłam, kiedy czytałam o tym, że wielu żołnierzy traci podczas wojny penisy i że można je zrekonstruować i doprowadzić do tego, aby żołnierz wrócił do w miarę sprawnego życia seksualnego. Rodzi to pewne wątpliwości natury etycznej, bo czy dziecko spłodzone podczas takiego stosunku jest dzieckiem tego żołnierza, czy też mężczyzny, którego organ został przeszczepiony? 
Świetna książka, którą czytałam z ogromną ciekawością, a przysłowiowa szczęka co i rusz z hukiem spadała na podłogę. Autorka przekazuje zdobytą wiedzę w bardzo ciekawy i dostępny sposób, co jeszcze bardziej wzmaga w czytelniku chęć poznania wojskowych nowinek. Jeżeli dodamy do tego wyjątkowo dowcipne pióro autorki, otrzymujemy dzieło quasi popularno-naukowe, ale za to wyjątkowo ciekawe i porywające. Bardzo podobał mi się rozdział, w którym autorka pokazuje czytelnikowi, jak bardzo stres przeszkadza w pracy sanitariuszom. Wykonują oni pewne czynności podczas ćwiczeń po tysiąc razy, a mimo to w sytuacji stresowej potrafią stracić głowę i nie poradzić sobie z najprostszymi czynnościami, które w normalnych warunkach zrobiliby z zamkniętymi oczami. Świetny był też rozdział o bieliźnie i o tym, że w tej kwestii w wojsku Panie są problemem…, ale tylko dla Panów. 
Świetna książka. Jeżeli macie ochotę na spory zasób wiedzy podany w sposób dowcipny i prosty, to ta książka jest dla Was. To naprawdę podróż w nieznane oblicza wojny, które - dzięki Mary Roach - nabierają trochę ludzkiego oblicza.

piątek, 11 września 2020

Dom sekretów

Są takie książki, po lekturze których mam ochotę wsiąść do pociągu i odwiedzić miasto będące miejscem opisywanych zdarzeń. Wołała mnie już Warszawa po lekturze "Kamienicy przy Kruczej", wołał Poznań po całej serii Jeżycjady, czy też Bieszczady po lekturze książki pt. "Koniec świata". Dobrze, że mieszkam w Szczecinie, bo "Sedinum" niesamowicie do mnie przemawiało swoimi opowieściami o masonach, podziemnych korytarzach i starych, szczecińskich kamienicach.
Teraz na tapecie mam Łódź, a to za sprawą książki pt. "Dom sekretów". Łódź niewiele ucierpiała w czasie wojny, choć może mieszkańcy Łodzi na to stwierdzenie się obruszą... To napiszę inaczej. W porównaniu do innych polskich miast, Łódź nie ucierpiała bardzo. Pozostało wiele nienaruszonych kamienic, które często w swoich murach kryją niesamowite sekrety i tajemnice. Z tego faktu skorzystała autorka i utkała na tej kanwie świetną powieść – „Dom sekretów”.
Przy ul. Piotrkowskiej stoi kamienica. Piękna, stara, pamiętająca czasy międzywojenne. To właśnie w tym okresie, na podwórku tej kamienicy spotykają się cztery tak odmienne rodziny: żydowska, polska, niemiecka i rosyjska. Poznajemy rodzinę Goldmanów, córkę fabrykanta Annę Wilhelminę wraz z córką Różą, kolorową Królową, szwaczkę Andzię, stolarza i jego syna i wielu innych. Każda z tych osób wyjątkowa, każda bardzo charakterystyczna. Autorka postarała się jak najwierniej oddać realia tamtej epoki, dzięki czemu uczyniła z tego wątku małe historyczne cacko. Czyta się wyśmienicie, a wyobraźnia działa na wysokich obrotach. Naprawdę wysokich. Cała ówczesna Łódź była tyglem narodowościowym, w którym przeplatały się różne języki i kultury. Cudowna była ta tolerancja i życie obok siebie, ramię w ramię, przedstawicieli tak różnych kultur.
W czasach współczesnych też dzieje się ciekawie. Młoda doktorantka historii postanawia wynająć pokój w tej właśnie kamienicy. Trafia do mieszkania pani Sabiny, która przez ścianę sąsiaduje z młodym, chłopakiem - Filipem. Odziedziczył on mieszkanie po swojej ciotce. Co łączy Dorotę i Filipa? Otóż zwłoki znalezione w schowku, w ścianie mieszkania Filipa oraz tajemnicza szkatułka. Aby rozwiązać zagadkę znaleziska, muszą odszukać dawnych mieszkańców kamienicy i poznać ich losy.
Po lekturze książki wniosek nasuwa się jeden: Nasz świat jest bardzo malutki....
Fabuła książki prowadzona jest dwutorowo, jednak jest jeden bohater, który przewija się i tu, i tu. To Łódź. Specyficzny klimat i cudowny nastrój tego miasta płynie z każdej literki i pochłania czytelnika. To miasto musi być wspaniałe. Zresztą potwierdza to moja córka, która chwilkę tylko była w Łodzi (dwa tygodnie ferii) a wróciła zakochana po uszy.
Ale wróćmy do powieści. Ujął mnie wątek międzywojenny, który w bardzo urokliwy sposób ukazuje to, jak ludzie wtedy żyli, w co się ubierali i jakie problemy ich męczyły. Oczywiście losy głównych bohaterów plotą się nieustannie, ale autorka nie omieszkała wrzucić między nie kilku historycznych ciekawostek i niuansów.
Piękna to powieść – pełna emocji, radości i smutków. Wojennych rozpaczy i powojennych tajemnic. Miłość przeplata się z tragedią rozłąki a nienawiść z uczuciem przyjaźni i wierności. Czyta się jak wspaniałą bajkę dla dorosłych i tylko gdzieś w tyle głowy kłuje myśl, że to taka nie do końca bajka… Polecam.

czwartek, 10 września 2020

Książka kucharska dla miłośników serialu "Przyjaciele". Ten, w którym są wszystkie przepisy.

Na wstępie zaznaczę, że sięgnęłam po tę książkę kucharską nie dlatego, że jestem miłośnikiem wytwarzania kuchennych smakołyków. Absolutnie nie. Do sięgnięcia skłoniła mnie obsesyjna wręcz miłość do serialu "Przyjaciele". Uwielbiam poukładaną Monikę Geller, szaloną Phoebe, czy też postrzeloną Rachel. Męscy bohaterowie też mnie urzekli - trochę gapowaty Ross, dziecinny i niedojrzały Joey, no i oczywiście ostoja męskości (choć nieco karykaturalna) - Chandler. Uwielbiam ten serial i mogę go oglądać nieustannie. Niezmiennie poprawia mi humor i sprawia, że świat jest odrobinkę lepszy. Nic więc dziwnego, że z radością przywitałam książkę pt. „Przyjaciele”. Przeczytałam z wypiekami na twarzy i uznałam, że jest super. Teraz radość sprawiło mi wydawnictwo Prószyński i spółka, wydając książkę z przepisami inspirowanymi wydarzeniami z „Przyjaciół”. 
151 stron i 74 przepisy na kuchenne wspaniałości na pewno uradują niejednego domowego kucharza. Zwłaszcza, że przepisy są proste i zaprezentowane w bardzo przejrzysty sposób. Oczywiście dla miłośników serialu książka ma drugie dno. Odbiorca kulinarny znajdzie przepis na ciasteczka babuni, a miłośnik serialu zaraz będzie miał przed oczami rozpacz Phoebe, kiedy okazało się, że przepis babuni spłonął w pożarze mieszkania. Następnie nasz "miłośnik serialu" uśmiechnie się wspominając niezliczoną ilość partii ciastek pieczonych przez Monikę, która postanowiła odtworzyć przepis. 


Kolejny przykład? Proszę bardzo! Awaryjne grzanki. Grzanki jak grzanki, ale wystarczy dopisek o nieudanej potrawie z indyka z okazji Święta Dziękczynienia i już "miłośnicy” widzą Joey’a, z wielkim indykiem na głowie. Zapewniam Was - tak jest z każdym przepisem. Żałuję tylko, że w ramach dodatku nie ma kulinarnych wpadek bohaterów. Na przykład deser Rachel - angielski warstwowy trifle. Na skutek sklejenia się dwóch stron książki kucharskiej powstaje przekładaniec, na który składają się biszkopty, maliny, krem i... wołowina z groszkiem. Oczywiście Joey nawet taką hybrydą nie pogardził stwierdzając, że jeżeli wszystkie składniki osobno są dobre, to wymieszane też muszą być dobre. No i oczywiście Dżem! Był odcinek pt. "Ten z dżemem" i w książce również jest przepis na pyszny dżem. 
Przeglądałam i piszczałam z radości, kiedy któryś przepis przypominał mi konkretny odcinek. A nawet jeżeli nie przypomniał, bo takie też się zdarzały, to i tak przyjemność z wertowania stron jest ogromna. Książka jest bardzo ładnie wydana i naprawdę robi wrażenie. Podzielona jest ona na pięć rozdziałów: Coś na ząb, Na lunch z Przyjaciółmi, Na obiad i kolację z Przyjaciółmi, Na deser z przyjaciółmi, Drinki i Napoje. Każdy znajdzie tu coś dla siebie i zapewniam Was, że nie chodzi tylko o przepisy. To podróż do kultowego serialu lat 90, który wywoływał uśmiech na wielu twarzach. 



środa, 9 września 2020

Pałac w Moczarowiskach

Bardzo, ale to bardzo mi się podobało! Pani Ulatowska zawsze zabierała mnie w piękne podróże – do pensjonatu Sosnówka czy też do warszawskiej kamienicy przy ul. Kruczej, ale ta powieść urzekła mnie wyjątkowo. To lektura iście bajkowa, która porywa czytelnika do pięknego miejsca, aby mógł spotkać tam arcyciekawych ludzi. Powieść pełna tajemniczości, ludzkich cierpień, a jednocześnie miłości i wiary w to, że w każdym z nas można znaleźć coś dobrego.
Pałac w Moczarowiskach jest miejscem wyjątkowym. Właściciel pałacu, hrabia Ignacy Sęp – Moczarowski, zorganizował tam swoistego rodzaju elitarny pensjonat, w którym goście mogą przenieść się do XIX wieku. Każdy z pensjonariuszy ma do wyboru całą gamę strojów, nie ma możliwości korzystania z telefonów, a o dostępie do Internetu czy telewizora można tylko pomarzyć. Każdy gość, za pociągnięciem odpowiedniej szarfy może wezwać służbę lub kucharza. Sam zamek również jest pełen tajemnic, tajnych przejść i mrocznych zagadek z przeszłości. Goście pałacu to przede wszystkim bardzo bogaci ludzie, do których hrabia nie pała zbytnią sympatią. Na szczęście przypadkowo trafiają do niego zwykli śmiertelnicy, których w normalnych okolicznościach w życiu nie byłoby stać na pobyt w pałacu. Przyjeżdża Magda, dla której życie skończyło się w chwili, gdy została oskarżona o plagiat. Tak przynajmniej myśli. Przyjeżdża Julian, który chwilowo musi ukryć się przed światem. Poznajemy również Leokadię, będącą charyzmatyczną Panią marzącą o chwili wytchnienia. W zupełnie odmienny sposób (a mianowicie przez parkan) przybywa również do Pałacu w Moczarowiskach Huck Finn..., a właściwe to Nikodem..., przepraszam Weronika..., długo tłumaczyć. Pomysłowość i talent autorów do snucia fabuły przekracza wszelkie granice. Powieść czyta się fenomenalnie, szałowo i cudownie. Losy naszych bohaterów plotą się i zazębiają, a czytelnik zaciska pięści, trzymając kciuki za powodzenie snutych planów. Wisienką na torcie jest kamerdyner Onufry, który swoją kwiecistą mową dodaje uroku całej powieści. Pokładałam się ze śmiechu czytając takie oto perełki:

Pan hrabia Ignacy Sęp-Moczarowski herbu Topór poruczył niegodnym mym strunom głosowym wyartykułowanie zaproszenia dla panicza Nikodema na podniosłą uroczystość podniebienną w jego prywatnej sali jadalnej na Zameczku.

albo:

Zdarzali się li goście, co nie chcieli tu dolnych członków postawić, a kiedy życzeniem jakiego było w swej cielesności noc tuże spędzić, na hazard wystawiwszy życie swoje, ten nigdy więcej widziany nie był.

Wspaniałe, nieprawdaż?
Każdy bohater powieści - a jest ich naprawdę sporo – ma wyjątkowo wyrazistą i barwną duszę. Każdy budzi w czytelniku sympatię i zmusza do gorącego kibicowania jego zamierzeniom. Nawet dzik o trzech nogach, o imieniu Piotruś, budzi ogromną sympatię.
Czytałam jak oszalała, rankami i wieczorami. Kiedy dotarłam do końca bardzo żałowałam, że powieść się skończyła i moja podróż do Pałacu w Moczarowiskach dobiegła końca. Tu nawet nie chodzi o to, że chciałam poznać, jak potoczą się losy bohaterów. Samo czytanie tej powieści sprawiało mi dziką przyjemność. Mam wrażenie, że gdyby duet Ulatowska - Skowroński mieli za zadanie ułożyć instrukcję obsługi sokowirówki, byłaby ona naprawdę poruszającym i ciekawym utworem.
Podróż do Pałacu na długo pozostanie w moim sercu i w mojej pamięci. Pokochałam Nikę i Pawełka, szczerze kibicowałam Magdzie i Leo, nawet drobny oszust Julian zamieszkał w kąciku mojej duszy. Po cichutku mam nadzieję, że ukaże się II tom, jako że na to wskazuje zakończenie powieści. Byleby szybko.

poniedziałek, 7 września 2020

Księża na księżyc! Tylko co dalej?

Recenzję książki pt. "Księża na księżyc! Tylko co dalej?" należy zacząć od małego wyznania. Otóż nie jestem wierząca tak, jak tego od swoich wiernych oczekuje kościół. Owszem - wierzę w Boga, bardzo szanuję obecnego Papieża (wręcz podziwiam go) ale nic tak mnie nie mierzi, jak polski kler. Ksiądz, który swoją postawą powinien być odzwierciedleniem wysłannika Bożego, w naszym kraju jest butny, pewny siebie i mieszający w tyglu politycznym wielką łychą. Nieraz zdarzyło mi się wyjść z kościoła podczas kazania, a kiedy nasz proboszcz zaczął na mszy dziecięcej mówić o "ideologii LGBT i palcu bożym” - po prostu nigdy tam nie wróciłam. Nie jestem jednak zamknięta na dyskusję i często sięgam po książki, których lektura może zmienić moje poglądy. Lubię książki ks. Bonieckiego, ks. Kaczkowskiego, ale niestety na razie od kościoła jako instytucji trzymam się z daleka.
Książka „Księża na księżyc” (a właściwie jej tytuł) w części odpowiada moim poglądom w tej sprawie. Dlatego właśnie, na przekór samej sobie, postanowiłam sięgnąć po nią i sprawdzić, czy autor przekona mnie do siebie, czy też nie. Nie liczyłam na to, że mój szacunek do kleru (w ujęciu ogólnym) w jakikolwiek sposób się zwiększy, ale może choć troszeczkę… ociupinkę…Nic z tego. 
Zacznę od plusów. Jak zwykle Wydawnictwo "Znak" stanęło na wysokości zadania i lektura tej książki (należącej do nowości wydawniczych) pod względem redakcyjnym i graficznym to czysta przyjemność. Cytaty z Pisma Świętego elegancko wyeksponowane, zdjęcia i grafiki wytonowane i nie przytłaczające tekstu. Po raz kolejny zostałam pozytywnie zaskoczona.
Obiektywnie rzecz ujmując, książka porusza bardzo trudny temat relacji pomiędzy klerem, a osobami świeckimi, wręcz niewierzącymi. Relacje te – w odczuciu księdza Pawlukiewicza – są bardzo napięte. Autor szuka przyczyn tych napięć i dochodzi do wniosku, że wina leży po obu stronach. A właściwie nie tyle po obu stronach, ile wynika z braku rozmowy, akceptacji, umiejętności przyznawania się do błędów i braku umiejętności wybaczania. Autor zdaje sobie sprawę z tego, że polscy księża dopuścili się wielu złych uczynków, ale próbuje tłumaczyć, że tak, jak wśród ateistów są ludzie dobrzy i źli tak i wśród księży znajdują się ludzie różni. Zdaniem autora – księżom jest o tyle trudniej, ponieważ od wielu, wielu lat narażeni są na prześladowania i prześmiewczą wręcz krytykę. Tylko czy to ich usprawiedliwia? W swojej książce autor bardzo często winą za „złe zachowanie” księdza obarcza wszystkich dookoła, tylko nie jego. Złe wzorce w domu, szydzenie w szkole, brak przyjaciół. Co więcej – obarcza winą nawet wiernych, którzy – jego zdaniem - bezkrytycznie powinni podchodzić do słów księży, zrzucając marne zachowania i kazania na wszystko, tylko nie na kleryka. A już najbardziej zdrażniły mnie takie słowa:

Czy nie jest przypadkiem tak, że często <<kazania nie na poziomie>> są jedynie pretekstem do tego, by ze spokojnym sumieniem uwolnić się od obowiązku spełniania praktyk religijnych”?

Czyli co? Wierny musi się starać zrozumieć i tolerować, ale ksiądz nie musi pracować nad swoim zachowaniem i może wygłaszać marne i krzywdzące innych kazania bo jest biedny i kiedyś był poniżany?
Autor porusza dużo trudnych tematów. Takich, które bolą nie tylko stronę świecką, ale i duchowną. Bo przecież nie każdy ksiądz jest z gruntu zły i nie każdy z ambony potępia ateistów, homoseksualistów i rozwodników. Problem w tym, że nawet ksiądz Pawlukiewicz wszystkie te osoby stawia w jednej kaście ludzi złych, bezbożnych i oddalających się od kościoła Tu nie ma zmiłuj się. Z drugiej strony pokazuje, jacy to księża są biedni i prześladowani i tu prosi czytelnika o zrozumienie. I znowu zrozumienie ma działać tylko w jedną stronę. 
Wiele osób recenzujących tę książkę napisało, że to kawał dobrej roboty. Te same osoby piszą, że nie ma „w książce nic odkrywczego dla osób prawdziwie i dojrzale wierzących oraz patrzących trzeźwo na kapłanów. Lektura mogłaby być pouczająca dla przeciwników Kościoła i księży - ale oni raczej po tę pozycje nie sięgną”.
Otóż sięgnęłam i uważam, że to kolejne spojrzenie na kler subiektywnym spojrzeniem osoby należącej do opisywanej grupy. To nie jest dla mnie pouczająca lektura, to kolejna próba usprawiedliwienia kościoła poprzez specyficzna interpretację słów Pisma Świętego. Należy jednak podkreślić, że bardzo cenię autora za podjęcie próby ukazania mi swojego spojrzenia na księży. Zresztą ksiądz Piotr Pawlukiewicz, znany jest z „oswajania” kościoła wśród ateistów nie tylko słowem pisanym. Jest On znany z działań nietypowych, np. założył zespół, który grał muzykę chrześcijańską w stylu rockowym. Prowadził wiele rekolekcji i to z bardzo dobrym skutkiem. Niestety do mnie nie przemówił. Zdrażniło mnie przesłanie idące za książką, które można podsumować tak:  Ja wiem, że kościół źle robi, ale zanim zaczniesz krytykować spójrz na siebie. Tylko czego mam u siebie szukać? Nienawiści do osób transpłciowych? Akceptacji krzywdzenia dzieci? Nic z tego. Odłożyłam książkę kiedy przeczytałam takie słowa
„Nie mogę zrozumieć stopnia takich niebezpieczeństw jak zabijanie poczętego życia, eutanazja, rozwody, rozkład rodziny i wiele wiele innych”. 
No i pozamiatane. Bo ja uważam, że rozwód często jest dobrodziejstwem dla bitych kobiet i dzieci, czy też wykończonych psychicznie mężczyzn.
Podsumowując - polecam książkę otwartym umysłom, zarówno wierzącym jak i nie. Tylko nie liczcie na obiektywne spojrzenie. Proszę jednak - spróbujcie zrozumieć obie strony dyskusji i szukajcie usprawiedliwienia zarówno dla jednych jak i drugich. Liczę na Was!

Zosia z Wołynia. Prawdziwa historia dziewczynki, która ocaliła żydowskie dziecko

Babcia i dziadek to osoby, które kojarzą się z ciepłem, naleśnikami i kołysankami na dobranoc. Przynajmniej mi. Jako dziecko nigdy nie interesowałam się tym, co w młodości robili moi dziadkowie. Kochali mnie, przyjmowali na noclegi, kiedy tylko chciałam… na nic mi była ta wiedza. A szkoda. Kiedy ich zabrakło, a ja dorosłam, dopiero Mama opowiedziała mi, że mój dziadek był w obozie pracy i tak cierpiał, że chciał popełnić samobójstwo. Aby osiągnąć swój cel wypił benzynę, która wywołała jedynie silną biegunkę. Oczywiście, ku swojej rozpaczy – przeżył. Moja babcia, jako młoda dziewczyna z Kaszub, część wojny spędziła z siostrami w studni, chowając się najpierw przed Nazistami, a potem Rosjanami. Bardzo żałuję, że nie miałam okazji z Nimi o tym porozmawiać.
Autor książki pt. „Zosia z Wołynia…” miał tę okazję, czego zazdroszczę. Mateusz Madejski to wnuk tytułowej Zosi, a że jest z zawodu dziennikarzem, bez trudu przeniósł wspomnienia swojej babci na karty książki, tworząc powieść, która powinna być czytana na głos i to kilka razy.
Zosia z Wołynia. Prawdziwa historia dziewczynki, która ocaliła żydowskie dziecko” to swoistego rodzaju wywiad wnuka z własną babcią. Bez wątpienia należy ją zaliczyć do literatury faktu. Zofia Hołub do szesnastego roku życia wiodła szczęśliwe życie na Wołyniu. Ramię w ramię, z osobami innych narodowości, żyła spokojnie i dostatnio. Aż przyszła II Wojna Światowa, a wraz z nią nienawiść każdego do każdego. Żyjący do tej pory za płotem przyjacielski sąsiad – Ukrainiec, nagle stawał się wrogiem. Z drugiej strony płotu, sąsiad żydowskiego pochodzenia nagle zostawał zwierzyną. W tym narodowościowym tyglu nie wiadomo było, kto przyjaciel a kto wróg. Wyjaśnienie przyniosły lata 1943-1944, kiedy to ukraińscy nacjonaliści zamordowali ponad 60 tysięcy Polaków. Zosia wraz z rodziną w ostatniej chwili uciekła z rodzinnej wsi Biała Krynica do miasteczka, o nazwie Radziwiłłów. Szybko z ofiary stała się wybawicielem, gdyż w niedługim czasie los postawił na jej drodze kilkuletnią żydowską dziewczynkę. To właśnie Inka (dzisiaj Sabina Heller) zawdzięcza naszej Zosi swoje życie.
Powieść jest wyjątkowo poruszająca. Pamiętnik z okresu wojny, który Zofia Hołub tworzy przy niewielkiej pomocy swojego wnuka. Tyle tu emocji i zdarzeń, tyle radości i tragedii, że wystarczyłoby do obdarowania niejednego ludzkiego życia. Bohaterki bardzo cierpiały i często na szali wydarzeń kładły swoje życie. Trudno tu mówić o heroizmie – po prostu wiedziały, że tak należy postąpić i już.
Ta książka to kolejna powieść, która powinna być lekturą szkolną. Niestety świadkowie tamtych wydarzeń pomału odchodzą od nas. Pozostają po nich właśnie pamiętniki i wywiady, które trzeba czytać i ujawniać. Ciągle powtarzany zwrot „ku przestrodze” staje się trochę wyświechtany, ale szczerze mówiąc, nie znajduję lepszego. Bo właśnie dlatego należy takie książki wydawać i kolportować. Ku przestrodze.

czwartek, 3 września 2020

Młokos i Diabeł i Cierpienia złamanego serca

Książki Borisa Akunina czytałam dawno temu, jeszcze w czasach studenckich. Wpadło mi w ręce kilka kryminałów jego autorstwa i przyznam, że urzekły mnie bardzo. "Azazel" bardzo długo był moją ulubioną książką, a Akunin pisarzem, którego z całą stanowczością polecałam znajomym. Lata jednak płynęły i Akunin odszedł w zapomnienie. Aż do teraz. Książka z cyklu "Bruderszaft ze śmiercią" trafiła w moje ręce całkowicie przypadkiem, ale nazwisko autora sprawiło, że już moich rąk nie opuściła.
Pan Akunin naprawdę nazywa się Grigorij Szałwowicz Czchartiszwili i szczyci się pochodzeniem gruzińskim. Akunin to słowo pochodzenia japońskiego, które oznacza łotra. Znaczenie pseudonimu pokazuje, że postać autora jest nietuzinkowa i zaskakująca, a jego książki to nie byle co. Rzeczywiście Akunin tworzy literaturę, którą często określa się mianem powieść – film. Trudno powiedzieć czym się charakteryzuje, ale rzeczywiście to określenie dobrze oddaje nastrój tych powieści. Zarówno „Młokos i diabeł” jak i „Cierpienia złamanego serca” mają w sobie coś z czarno – białego, niemego filmu. Ta atmosfera wynika ze specyficznego pióra autora, który tworzy w powieści obrazy pozornie niezwiązane ze sobą, jednak w miarę lektury wszystkie one tworzą całość, a poszczególne elementy układanki prędzej czy później wskakują na swoje miejsce.
W opowiadaniu pt. „Młokos i diabeł” czytelnik zostaje postawiony w samym centrum zdarzeń. Oto dzień wybuchu I wojny światowej. Nagle wywiad rosyjski zdaje sobie sprawę, że pozostał daleko w tyle za wywiadem niemieckim. Co więcej – Niemcy próbują sił z Rosjanami chcąc ukraść tajne plany działań wojsk rosyjskich w razie wybuchu wojny. Wojna już wybuchła, a działania wroga mogą doprowadzić do fiaska całej rosyjskiej obrony. Na szczęście Alosza – młody student z St. Petersburga – zostaje całkowicie przypadkiem wplatany w szpiegowską aferę. Chłopak poczuwa się do obowiązku i wraz z wysoko postawionym oficerem rosyjskiego wywiadu, Sztabsrotmistrzem Kozłowskim, robi wszystko, aby wykryć niemieckiego agenta i udaremnić plany wykradzenia tajnych dokumentów.
Drugie opowiadanie opisuje dalsze losy Aloszy, który zostaje wysłany z misją do Szwajcarii. Młodzieniec, chcąc odmienić losy wojny, musi ze starego archiwum wydobyć cenne informacje. Niestety męczą go demony przeszłości więc powodzenie akcji staje pod dużym znakiem zapytania.
Powiem tak: Akunina się kocha albo nienawidzi. Są tacy, którzy uważają, że seria „Bruderszaft…” to marna podróbka przygód Fandorina, z którym Akunin rozpoczął swoją przygodę z kryminałem. Ja jednak jestem zdania, że to całkiem udany cykl, a Fandorin przecież nie może być nieśmiertelny. Urzekł mnie nastrój powieści, która przenosi nas do carskiej Rosji. To słownictwo, opisy i bohaterowie powodują, że podczas lektury czułam się tak, jakbym przeniosła się w czasie. Takie pisanie to naprawdę rzadka umiejętność. Szpiegowskie akcje i nieporozumienia, ciągłe intrygi i niedopowiedzenia, a wszystko to w czasach, kiedy komputer i telefon były niedoścignionymi cudami techniki. Przy pomocy kartki papieru i ołówka nasi bohaterowie działali niczym James Bond tamtych czasów.
Całości dopełniają piękne ilustracje stworzone na podobieństwo oprawy niemego filmu. Elegancka, czarno – biała rycina z podpisem w rameczce tak właśnie, jak to miało miejsce w niemych filmach. Zresztą zobaczcie sami.

Piękna, nastrojowa książka, wydana z odpowiednim pietyzmem i troską o szczegóły. Warto sięgnąć, bo to rzadki egzemplarz w dzisiejszych czasach.

117 - piętrowy domek na drzewie

Domek na drzewie” ze wszystkimi swoimi piętrami, towarzyszy nam właściwie od chwili, kiedy Młodszy rozpoczął rozwijanie czytelniczej pasji. W czasach, gdy ledwo łączył literki w słowa, książki w stylu „Tomka Łebskiego” czy też właśnie „Domku na drzewie” ratowały jego czytelniczą dumę. Przeczytanie stustronicowej książki dla dzieci powieści absolutnie nie wchodziło jeszcze w grę. Za to lektura dwustustronicowej książki, w której na stronie znajdują się raptem dwa zdania, a reszta to świetne ilustracje… to już się udało, a jednocześnie było się czym chwalić. „Przeczytałem całą książkę!” - oświadczał Młody, z dumą dzierżąc pod pachą spory wolumin. Wszyscy chwalili dzieciaka nie zaglądając do środka. I dobrze. Teraz Młody pochłania powieści jedna za drugą, ale poczucie humoru Andy Griffiths nadal przyciąga go jak magnes. Każdy kolejny tom zasila jego biblioteczkę. „117 piętrowy domek na drzewie” połknął w godzinkę zaśmiewając się w trakcie lektury do łez.
Zaczęło się od 13 - piętrowego domku na drzewie. Główni bohaterowie, Andy Griffiths oraz Terry Denton (dziwnym zbiegiem okoliczności nazywający się tak samo jak autor i ilustrator), uczynili z tego drzewa wspaniałe miejsce do przeżywania przygód. Jednak 13 pięter to wciąż mało, więc z tomu na tom dodawali kolejne trzynaście pięter wypełnionych cudami i dziwami. W 9 tomie mamy już 117 pięter wypełnionych piętrem dla Minikoników, piętrem dla piżmówek, piętrem dla majtek, wzgórzem do puszczania latawców, a nawet cyrkiem. Najbardziej posępne są jednak ... wrota skazańców.
Tym razem Terry ma dosyć bycia tylko ilustratorem. Domaga się szansy dla siebie i żąda, aby pozwolono mu ingerować również w narrację. Jego żądanie zostaje spełnione i Terry zabiera się do tworzenia własnej historii, ale... no cóż, ciężko idzie. Terry, w pocie czoła, wymyśla historię o kropce, która zaczyna się bardzo klasycznie: „Dawno, dawno temu była sobie kropka…” Od słowa do słowa Terry`ego ponosi fantazja, skutkiem czego powstaje najbardziej zakręcona, śmieszna i bezsensowna historia, jaką ostatnio było mi dane przeczytać. Śmiałam się do łez, czytając o podróży na kropce, o wyspie, w której wszystko skatalogowano i schowano do szafek, o Narralicji (to tak Policja, która ściga tych, którzy tworzą mało ciekawą narrację). Było też miejscami trochę strasznie, kiedy to nasi bohaterowie dostali się za wrota skazańców, ale oczywiście trwało to tylko kilka stron i zakończyło się tak, że wraz z Młodszym ryczeliśmy ze śmiechu.
Nasi bohaterowie to spełnienie marzeń każdego chłopca. Przeżywają tyle przygód, że czytelnikowi kręci się w głowie od nadmiaru wrażeń. A wszystkie przeżycia potęgowane są przez wspaniałe ilustracje, które są bardzo, ale to bardzo… fajne po prostu.
Za ilustracje ta seria powinna dostać nagrodę i to niejedną. Są wykonane bardzo starannie, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że to dość niedbała kreska. Ale przyjrzyjcie się uważnie. Ilość szczegółów naprawdę powala na kolana. Cała ta powieść to właściwie ilustracje. Na jednej stronie można zatrzymać się na dobre kila chwil, analizując, wodząc palcem po liniach i porównując z rysunkami z poprzednich stron. To naprawdę ilustracyjne mistrzostwo świata.
Kochani, jeżeli macie ochotę zrobić wielką przyjemność synkowi, siostrzeńcowi, braciszkowi (i kto tam Wam jeszcze przyjdzie do głowy) kupujcie! Zapewniam Was, że świetna zabawa zapewniona na kilka godzin.