poniedziałek, 31 lipca 2017

Willow

Z czym kojarzy się słowo Willow? Oczywiście z pięknym filmem, w którym karzeł Willow wyrusza z misją, mającą na celu ochronę niemowlęcia przed złą królową. Tytuł mnie zmylił i za jego sprawą, początkowo poczułam rozczarowanie. Oczekiwałam (patrząc na dotychczasową twórczość autorki, zupełnie bezpodstawnie) baśniowej fantastyki, albo chociaż baśniowego klimatu, a otrzymałam... baśniową literaturę kobiecą mocno okraszoną romansem. Owszem, lubię takie powieści, ale nie wtedy, gdy nastawiam się na zupełnie inny rodzaj literacki. 
Kiedy poznajemy młodą kobietę Willow de Beers, jest ona na progu nowego życia. Studiuje psychologię, ma narzeczonego i wydaje się, że świat stoi przed nią otworem. Dziewczyna czuje się wyzwolona od macochy, która dręczyła ją przez całe dzieciństwo. Willow została adoptowana trochę pod przymusem i adopcyjna matka nigdy nie pozwoliła jej o tym zapomnieć. Dziewczynka jakoś przebrnęła przez dzieciństwo korzystając z pomocy niani i chwytając odrobinki czułości jakie wysyłał do niej ojczym, który - wbrew wszystkiemu - bardzo ją kochał. Nie mógł niestety jawnie okazywać swojej pasierbicy uczuć a to za sprawą... Kiedy rodzice umierają, w ręce dziewczyny trafia pamiętnik ojczyma zawierający w zapiskach wielką tajemnicę. Tajemnicę, która na zawsze zmieni życie Willow.  Efekt jest taki, że dziewczyna zostawia za sobą wszystko i bez żalu wyrusza do Palm Beach z nadzieją odnalezienia biologicznej matki. 
Do tego momentu powieść aż skrzy od tajemnic i nastroju rodem z "Tajemniczego ogrodu". Lektura pochłonęła mnie bez reszty. Nie potrafię do końca powiedzieć, co mnie tak urzekło. Myślę, że nastrój powieści, wszechobecna tajemnica i posiadłość rodzinna Willow rodem z angielskiej bajki, miały w odbiorze powieści niebagatelne znacznie. 
Niestety część opisująca losy Willow w Palm Beach już nie zdobyła mojego uznania. Tu tajemnica i angielska zamglona atmosfera zostały zastąpione bogactwem, ułudą i kaprysami zamożnej elity. Gdzieś po drodze autorka gubi nastrój powieści i zastępuje go trochę kiczowatym romansem Willow z poznanym tam prawnikiem. Owszem, sama historia rodziny dziewczyny jest nadal bardzo wciągająca. Czytałam z dużym zainteresowaniem  i ani przez chwilę nie pomyślałam o odłożeniu książki. Niestety początek powieści postawił poprzeczkę na tyle wysoko, że wydarzenia z Palm Beach budzą tęsknotę za tamtym klimatem. 
"Willow" jest pierwszym tomem sagi o Rodzinie de Beers. Jedni sagę pokochają, inni znienawidzą - wszystko jest kwestią gustu. Nie ulega wątpliwości, że nie jest to literatura wysokich lotów, a jedynie przesympatyczne babskie czytadło. Ale przecież i taka literatura ma grono wiernych czytelników (a właściwie czytelniczek) i nikt nie czyta pod przymusem. Willow to taka baśń dla dorosłych dziewczynek, które lubią zatopić się w niedostępnym dla nich świecie blichtru i bogactwa. Piękne kobiety, przystojni mężczyźni i życie upływające na imprezach i przyjęciach. Ja osobiście nie lubię takich powieści, ale rozumiem, że można się nimi zachwycić. 
Na zakończenie dodam, że jest jednak coś w "Willow", co mnie urzekło i siedzi w głowie do dziś. To rozmowy Willow z wyimaginowaną postacią nieżyjącego już ojca, który pojawia się w głowie dziewczyny w trudnych dla niej sytuacjach. Ojciec od dzieciństwa pomagał Willow rozwiązywać problemy poprzez zadawanie pytań i naprowadzanie Jej odpowiedziami na właściwą drogę. Bardzo spodobała mi się ta metoda. W dzieciństwie dziewczyna żyła w przekonaniu, że sama radzi sobie z problemami, a tymczasem Tata cały czas czuwał nad nią, zadając właściwe pytania. Szkoda, że nie potrafię tak rozmawiać ze Starszą.... 

Życie na wynos

Olga Rudnicka swoim stylem pisania coraz bardziej przypomina mi Panią Joannę Chmielewską. Zabawa słowami, humor sytuacyjny, niewielka ilość bohaterów i mistrzowskie dialogi to przecież była wizytówka słynnej polskiej pisarki. Pani Olga Rudnicka jest godna następczynią, a Emilia Przecinek na pewno świetnie czułaby się w "Lesiu", czy w "Romansie wszechczasów". Podkreślam, że podobieństwo do twórczości Joanny Chmielewskiej jest dla mnie wielką zaletą, jednak nie wątpię, że nie wszystkim to odpowiada. 
Tym razem nasza bohaterka Emilia Przecinek zostaje porwana w wir wydarzeń związanych ze znalezieniem w piwnicy budynku, w którym mieszka, nieżywego mężczyzny. Denat jest niewiadomego pochodzenia, a dane osobowe mordercy również pozostają tajemnicą. Oczywiście Policja rozpoczyna poszukiwania sprawcy zbrodni, ale okazuje się, że nie jest to wcale sprawa prosta. Śledztwo wydatnie utrudniają starsze Panie (mama i teściowa naszej bohaterki), które plączą i mataczą, próbując co chwila ratować bliskich z wyimaginowanych opresji. Do tego wszystkiego, szukając zbrodniarza, czytelnik przebija się przez korowód sąsiadów Emilii, z których każdy jest potencjalnym sprawcą i każdy ma coś do ukrycia. Czy uda się znaleźć mordercę?
Wątek kryminalny to jedno. Tu akurat zachwytu nie ma, ponieważ Olga Rudnicka knuje intrygę dość płytką i przewidywalną.  Schemat zagadki kryminalnej nie zachwycił mnie, ale to nie szkodzi. Dialogi pomiędzy bohaterkami, wpadki i nieporozumienia, zabawa słowami i taka gapowatość głównej bohaterki wynagrodziły mi z nawiązką tę niewielką niedogodność. Czytając powieść rżałam niczym młody źrebak na pastwisku, a oczy zachodziły mi łzami od ciągłego śmiechu. Naprawdę trzeba mieć talent, aby tak wartko i lekko prowadzić rozmowy bohaterek.
Najmocniejszą stroną powieści są właśnie bohaterowie. Serce moje zdobyły dwie staruszki, które mieszkają razem z Emilią i jej dziećmi. Pterodaktyle, swoimi planami i rozmowami, napędzały właściwie całą powieść. Kroku dotrzymywała im Emilia, która postanowiła skończyć z samotnością i znaleźć sobie życiowego partnera korzystając z serwisu randkowego. Okazy, jakie trafiały jej się za pośrednictwem komputera naprawdę robią wrażenie. Dzieci Emilii - Kropka i Kropeczek - również wtrącają swoje pięć groszy do fabuły. Kropeczka rzeczowo i merytorycznie prowadzi Emilię za rączkę przez meandry życia. Kropeczek natomiast w sposób godny typowego nastolatka podbija świat. Każda z tych osób  jest wyjątkowa i każda budzi sympatię. Rewelacja.
W całej powieści, od pierwszej do ostatniej strony panuje taki pozytywny chaos, który porywa i  zniewala czytelnika. Mnóstwo sympatycznych nieporozumień i sytuacyjnych wpadek uskrzydla zarówno książkę jak i serce czytelnika. To naprawdę dobra powieść dla każdego, kto chce przeżyć chwile niczym nieskrępowanego śmiechu. Mam nadzieję, że Emilia Przecinek nie opuściła jeszcze głowy Pani Rudnickiej i odwiedzi mnie na kartkach kolejnej książki. 

piątek, 28 lipca 2017

Mietek, drużyna i piwnica, której nie ma

Zacznę trochę inaczej niż zwykle, ponieważ w książce "Mietek, drużyna i piwnica, której nie ma" jest coś, co przyciągnęło moją uwagę dużo bardziej, niż opowiedziana historia. Zacznę od ilustracji, które - moim zdaniem - są rewelacyjne. Charakterne, ani trochę nie słodkie... takie hultajskie i zawadiackie. Może to efekt tego, że autorka i ilustratorka to jedna i ta sama osoba, dzięki czemu ilustracje są świetnym dopełnieniem tekstu. Pewien klimat i nieuchwytny urok opowiedzianej historyjki nie byłby możliwy do osiągnięcia tylko za pomocą słów.  To własnie obrazki przekazują emocje podwójnie a nawet potrójnie. Są surowe, a jednocześnie bardzo szczegółowe. Stanowią świetne uzupełnienie dla emocji, które autorka chce przekazać młodym czytelnikom, a z racji lekko kryminalnego zabarwienia emocje te nie zawsze mają kolor różowy.
Dobrze - teraz fabuła. Wyobraźmy sobie blokowisko, a w nim dwa wieżowce rozdzielone boiskiem do gry w piłkę nożną. W jednym z nich mieszka trójka chłopaczków i w drugim  również. Boisko jest więc ciągłym polem walki o wpływy. Chłopaki nie mogą się pogodzić aż do momentu, gdy w szkole ogłaszają turniej piłki nożnej. Aby wziąć w nim udział konieczne jest stworzenie sześcioosobowej drużyny. Mietek (jako jedyny marzący o karierze sędziego) próbuje stworzyć zespół. Tylko jak to zrobić skoro jedni kibicują Realowi, a drudzy Barcelonie? 
Tworzenie drużyny to jedno, ale jak tu oddać się treningom skoro w piwnicach bloków straszy? Ciągle coś szura, jęczy a nawet świeci latarką. Jakie jest rozwiązanie zagadki? Bardzo proste jednak aby do tego dojść potrzebna jest głucha dziewczynka, która na szczęście świetnie czyta z ruchu warg i jeszcze lepiej gra w piłkę.
Treść w dużym skrócie wydaje się dość banalna, ale zapewniam Was, że tak nie jest. Kiedy przeanalizujemy przebieg wydarzeń łatwo dojść do wniosku, że autorka bardzo sprawnie i delikatnie wprowadza dzieci w świat problemów które towarzyszą dorosłym w codziennym życiu. Niedołężny staruszek, któremu choroba nie pozwala na udział w zajęciach w najważniejszym dniu, strata bliskiej osoby i rozpacz z tym związana, czy też wspólne wypracowanie kompromisu tak aby można było razem trenować - to wszystko pokazuje młodemu czytelnikowi, że nic w życiu nie przychodzi łatwo a na sukces należy naprawdę ciężko pracować. Autorka pokazuje również że realizacja marzeń jest możliwa nawet jeżeli wydaje się to niemożliwe. Bo jak inaczej nazwać to co osiągnęła głuchoniema Amelka? Nie dość że trenowała piłkę nożną to jeszcze okazała się zawodnikiem, który swoimi umiejętnościami przewyższa niejednego chłopca. Nasi młodzi zawodnicy musieli zrozumieć na własnej skórze, że nie jest ważny strój, a umiejętności. 
Jedno Wam powiem: wszystko jest w głowie. Nie bójcie się kogoś tylko dlatego, że ma lepsze ciuchy. Ciuchy bramek nie strzelają. (...) Oni myślą, że jesteście słabi, bo nie macie trenera i każdy ma inne kolanówki. Tylko oni o tym nie wiedzą i to jest własnie Wasza przewaga. 
Książka jest pełna takich mądrości, które podane w umiejętny sposób wydają się małolatom prawdą objawioną,  anie zrzędzeniem dorosłego. 
Jeszcze jedno - tak naprawdę to cichymi bohaterami powieści jest pewien staruszek i babcia Mietka. To własnie Oni, pomimo choróbsk i złego samopoczucia, pomagają chłopakom osiągnąć wymarzony cel. W dzisiejszych czasach, kiedy dookoła promowana jest młodość i sprawność fizyczna ta książeczka ze swoimi cichymi bohaterami powinna być lekturą w podstawówce. 
Książka jest naprawdę godna polecenia. To nie jest powiastka o Mikołajku (za którym nie przepadam). Owszem, niesie w swojej treści sporą dawkę humoru, ale ma również przesłanie, które jest dla dzieciaków bardzo ważne. Po pierwsze, kiedy o czymś marzycie, to nie wolno się poddawać tylko trzeba szukać drogi do sukcesu. A poza tym przy realizacji pasji nie są ważne płeć czy wiek. Ważne jest to aby współpracować i szanować siebie nawzajem.

poniedziałek, 24 lipca 2017

Drugie bicie serca

Książki skierowane do młodzieży są przeróżne. Często na regałach skierowanych do młodego czytelnika widzimy różowe okładki i odmieniane przez wszystkie przypadki słowa "pamiętnik", "nastolatka" i "miłość". Trochę lepiej jest w literaturze skierowanej do chłopców, ale to "lepiej" wynika również z tego, że tych książek jest po prostu mniej. Mając w domu czytającą nastolatkę, dla której biblią jest książka pt. "Kamienie na szaniec" i saga o Wiedźminie, mam awersję do różowych okładek. Na szczęście wśród nowości wydawniczych dobrej literatury również nie brakuje, jednak pomna niesmaku, jaki wywołuje w mej córce "różowa tematyka" często - zanim podsunę książkę na nocny stolik Starszej - sama ją czytam. Moje reakcje są różne; od pobłażliwego uśmiechu po niezmącony niczym zachwyt. "Drugie bicie serca" plasuje się bardzo, ale to bardzo blisko zachwytu. 
Cztery osoby, trzy rodziny, dwie tragedie i jedno szczęście. Bliźniaki Leo i Niamh, jak każde rodzeństwo, często kłócą się i rywalizują między sobą. Leo jest tym "lepszym". Lepiej się uczy, mistrzowsko gra w piłkę... jednym słowem wszystko zmienia w złoto. Niamh jest trochę w cieniu brata. Czuje się gorsza i niekochana. Pewnego pięknego dnia na plaży zostaje rzucone wyzwanie: kto pierwszy? Niewinna zabawa prowadzi do ogromnej tragedii... Jonny całe dzieciństwo spędził w szpitalu podłączony do niesamowicie drogiego urządzenia zwanego berlińskim sercem. Nastolatek nie ma hobby, przyjaciół i własnego stylu - to wszystko zabrała mu choroba. Ma jedną przyjaciółkę - Emmy, która walczy z ostrą białaczką szpikową. Losy tej czwórki w niesamowity sposób splatają się ze sobą niosąc żal, szczęście, frustrację i miłość.  
Powieść porusza i - co chyba najważniejsze - oswaja trudny temat, jakim jest oddanie  organów osoby zmarłej do przeszczepu. To zagadnienie, które każdemu wydaje się odległe i takie mistyczne. Każdy mówi sobie: przecież mnie to nie dotyczy! Ale to tylko pozory. Też tak myślałam do czasu, gdy jedna z bardzo bliskich mi osób zachorowała i potrzebny był przeszczep nerki. I co? Nagle temat przestał być odległy. Stał się palący, zaprzątał, każdą komórkę w głowach najbliższych. W takiej chwili nie ma czasu na rozmyślania natury etycznej. Pragniesz tej nerki i czekasz.... 
Tamsyn Murray daje spokój rozważaniom etycznym. Skupia się raczej na odczuciach najbliższych osób "wmieszanych" w proceder transplantacji. Pokazuje, jak wiele można zrobić nawet po śmierci, jak wiele istnień możemy uratować dzięki jednej karteczce w portfelu. Oczywiście z całą mocą ukazuje rozpacz rodziny po śmierci najbliższej osoby, jednak nie rozwodzi się nad tym tematem. W powieści daje 3-4 strony na rozpamiętywanie zagadnienia i to nie pod kątem rozważań, czy to etyczne, ale pod kątem poglądów dawcy na tę sprawę. Decyzja zostaje podjęta bez zbędnych rozważań. Natomiast to, co następuje potem, jest naprawdę rewelacyjne. Serce młodego dawcy nadal bije i wpływa na uczucia i losy najbliższych osób.
Niejako z boku powieść ukazuje również trudy poradzenia sobie ze stratą najbliższej osoby. Obserwujemy jak rodzina pogrąża się w rozpaczy, jak ranią siebie nawzajem. I nagle drobne zdarzenie doprowadza do przełomu. Wszyscy zdają sobie sprawę, że zamknęli się w skorupach i tylko wysuwali gniewne spojrzenia. Zrozumieli, że konieczne jest wspieranie się nawzajem i  - co najważniejsze - szczerość wobec siebie. 
Piękna książka, oswajająca trudne tematy i pokazująca, że to co wydaje się nam odległe może nas dosięgnąć. Może nie jutro, nie pojutrze, ale w niedalekiej przyszłości...  Zdrowia wszystkim życzę!

środa, 12 lipca 2017

Niemka

Dwie historie, dwa światy, różne kontynenty i zupełnie odmienne postrzeganie rzeczywistości - to wszystko jednocześnie dzieli i spaja dwie historie przedstawione w "Niemce". Bo cóż może mieć wspólnego dwunastoletnia dziewczynka pochodzenia żydowskiego, żyjąca w strachu w Berlinie, w przededniu wybuchu II wojny światowej, z rówieśnicą mieszkającą w Nowym Jorku na początku XXI wieku? Co łączy te dwie historie? 
Jak rzadko zacznę od minusów. Znacie to uczucie, kiedy prowadzicie samochód i za mocno przyciśniecie gaz? Wówczas samochód bardzo chce jechać do przodu, ale koła buksują w miejscu i przez chwilę nijak nie można ruszyć z miejsca. Kiedy czytałam "Niemkę" miałam właśnie takie uczucie. Autor w pierwszej części bardzo długo nakreśla postacie i tło, w jakim przyszło żyć naszym bohaterom. Hanna wraz ze swoim przyjacielem pogrąża się w zabawie odpychając nazistowską rzeczywistość pochłaniającą Berlin. Opisy wędrówek Hanny po Berlinie ogarniętym nienawiścią zostają zestawione z rozpaczą jej bardzo bogatych rodziców należących do elit miasta. Niestety opisy te są przydługie i dają poczucie beznadziejności. Jeżeli taki był zamysł autora, to osiągnął On sukces. Wyraźnie widzimy, że rodzina Rosenthalów zmierza na dno po równi pochyłej i może ich uratować tylko cud. Podobnie opisy samotnej Ani, która po stracie ojca, żyjąc w Nowym Jorku tylko z matką, nie może wyjść z beznadziejności swojego życia. Pogrążona w depresji mama nie daje dziewczynce poczucia bezpieczeństwa i wydaje się, że nic się już w życiu Ani nie zmieni. Nie ukrywam, że ta część książki mnie zmęczyła. Miałam wrażenie, że do końca powieści będę czytać o poniżeniu, samotności i pustce towarzyszącej po utracie kochanej osoby. 
Na szczęście pojawił się transatlantyk "St. Luis". Od tego momentu historia nabiera tempa zarówno
Pasażerowie transatlantyku "St. Luis" 
w przeszłości jak i w czasach współczesnych. Rodzina Hanny robi wszystko, aby dostać się na transatlantyk płynący na Kubę, która dla ówczesnych osób żydowskiego pochodzenia wydawała się rajem. W tym samym momencie powieści do Anny dociera tajemnicza przesyłka z Hawany i to jest właśnie moment przełomowy powieści. Historia nabiera tempa, a nasze bohaterki zaczynają wychodzić z cienia. Pewne zdarzenia zaczynają przeplatać się ze sobą, niektóre fakty łączą się, aby odkryć tajemnice niepoznane przez dziesiątki lat. Przesyłka z Hawany całkowicie odmienia życie Anny i pozwala jej „odkryć” na nowo nieżyjącego już ojca. 
Ta część książki pochłonęła mnie. Nie znałam historii nieszczęsnego rejsu transatlantykiem St. Luis. Okręt ten wyruszył z 937 pasażerami żydowskiego pochodzenia na pokładzie, którzy uciekali przed nazistowskimi prześladowaniami. Historie pechowego rejsu ukazana została na wielu stronach internetowych, więc nie będę jej przytaczać. Dodam tylko, że na Kubie schronienie znalazło jedynie 29 pasażerów. Część z nieszczęśników, którzy wrócili do Europy wyemigrowało z niej przed rozpoczęciem II wojny światowej (87 osób). 278 osób przeżyło Holokaust, a pozostali zginęli. 
Transatlantyk St. Luis" 
Powieść napisana została dziwnym językiem. Nieraz w reportażach można znaleźć większe emocje niż w tej powieści. Niewątpliwie ułatwia to przebrnięcie przez trudną i tragiczną wręcz historię dziewczynek. Dzieje transatlantyku „St. Luis”, czy też losy samotnej dziewczynki żyjącej jedynie z matka pogrążoną w depresji są tragiczne same w sobie. Taki suchy sposób narracji spowodował we mnie uczucie czytania przez mleczną szybę. Historia jest po prostu smutna, niesie za sobą nostalgię i rozczarowanie. Nawet po zamknięciu książki czułam smutek i bezsilność. Rozumiem, że temat jest trudny i napisano o nim wiele. Ja również przeczytałam wiele książek o zagładzie żydów i obozach zagłady. Jednak po zakończeniu lektury czułam najczęściej złość pomieszaną ze smutkiem. Chęć szukania w Internecie nazwisk i osób, które dopuściły się zbrodni towarzyszyła satysfakcji w momencie czytania o karach, jakie im zafundowano. Po lekturze "Niemki" czułam jedynie smutek i bezsilność. 
Świetny pomysł na powieść i właściwie tylko to ratuje „Niemkę”. Opowiedziana w książce historia jest na tyle ciekawa i zagadkowa, że pomimo minusów, czytelnik czyta do końca z wypiekami na twarzy, Myślę jednak, że pod innym piórem ta historia zyskałaby blasku i szlachectwa. A tak mamy powieść, którą po przeczytaniu odstawiłam na półkę i wiem, że raczej do niej nie wrócę. 

wtorek, 11 lipca 2017

O tym, jak "Zagrożeniologia" ostrzega przed lekturą

Kiedy wchodzę do księgarni, zawsze odwiedzam dział dziecięcy. I nie chodzi wcale o to, że mam dzięciołki w wieku 8 i 13 lat, które idealnie nadają się na odbiorców książkowych prezentów. Pomimo matkowania dwóm pociechom, zakupy w dziale dziecięcym dokonywane są dość rzadko. Moje dzieci uwielbiają biblioteki i - w odróżnieniu od matki - nie mają potrzeby gromadzenia książkowej makulatury. Po co więc nachodzę działy dziecięce? Proste. Podziwiam. Podziwiam piękno okładek, pomysłowość autorów i wielość wyjątkowych szczegółów przyciągających potencjalnego odbiorcę. Pamiętam jak zachwyciła mnie seria o coraz - więcej - piętrowym domku na drzewie. To właśnie empikowy dział dziecięcy pomógł mi poznać tę świetną pozycję. Tak samo wyłowiłam "Zagrożeniologię". Pomysłowość i absurdalność tej książki jest pozytywnie powalająca. 
Doktor Noel Strefa, który przedstawia się jako autor tej książki (i jest jednocześnie jej głównym bohaterem) to największy zagrożeniolog wszechczasów. Uczy nas, jak w tym okropnym i niebezpiecznym świecie uniknąć niebezpieczeństw. A jest ich wkoło nas po prostu całe mnóstwo! Zaczynamy od jednego z największych niebezpieczeństw, jakim jest czytanie książki. Poza tym podróżowanie, zabawa na placu zabaw, ćwiczenia gimnastyczne, jedzenie obiadu, czekanie na autobus... to wszystko jest potwornie niebezpieczne. Rodzajom niebezpieczeństw w tej książce nie ma końca. Warto jednak zauważyć, że humor i absurd książeczki nie wynika z wymyślania często głupawych niebezpieczeństw. Cały pic polega na tym, żeby się tym niebezpieczeństwom przeciwstawić. I tu zaczyna się rewelacyjna część książki. Autor wymyśla kask zagrożeniologa, kombinezon, gogle, zagrożeniobuty i wiele, wiele innych gadżetów pomagających nam przetrwać w tym strasznym świecie. No i do tego ten skorpion....
Oczywiście oprócz niespotykanych zagrożeń i jeszcze bardziej absurdalnych pomysłów na uniknięcie ich, książka posiada treść. Otóż nasz Doktor Noel ma przyjaciela. Nie jest to człowiek, ani też zwierz, ponieważ wiązałoby się to ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Jego przyjacielem jest kamień. Kamień jest kochany, wyprowadzany  na spacer i ma własne miejsce w mieszkaniu. Ma nawet imię - Dennis. Pewnego dnia dr. Noel otrzymuje od ciotki przesyłkę zawierającą szczeniaczka o imieniu Pieluszka. Opisywać zagrożeń z tym związanych - wybaczcie - nie będę. Warto jednak podkreślić, że Pieluszka jest dość zdolnym pieskiem, więc nasz bohater postanawia pochwalić się nim na wystawie zdolnych zwierzaków. Wystawa owszem - odbyła się, ale pierwsze miejsce zajął nie szczeniak Pieluszka, a ... kamień Dennis ! Jak do tego doszło, nie sposób opisać. Warto natomiast przeczytać, zapewniając sobie dużą dawkę humoru. I ten skorpion....
Książka jest bardzo dobrą lekturą dla dzieci, które rozpoczynają przygodę z czytaniem. Tekstu nie jest tu za wiele, a przeczytanie 210 stron książki zajęło mi niecałe 40 minut. Oczywiście dzięciołki moje czytały dłużej, bo każde zagrożenie i metoda na jego zwalczenie spotykały się z salwą śmiechu, głupimi komentarzami i wymyślaniem równie absurdalnych, alternatywnych sposobów na zwalczenie niebezpieczeństw. Do tego autor zamieścił w książce kilka niespodzianek jak np. Skorpion... dobra, wyjaśnię o co chodzi z tym skorpionem. Skorpion ze strony 9 przedstawiony jest jako straszny stwór. Dlatego też w książce, po stronie 8 jest od razu strona 10, a strona 9 jest na samym końcu. Taki zabieg ma uniemożliwić skorpionowi jej znalezienie. Podobnych niespodzianek w książce jest bardzo wiele, ale zdradzać ich nie będę. Powiem tylko, że powodują ciągłe wertowanie kartek i kolejne salwy śmiechu. 

Tekst tekstem, ale "Zagrożeniologia" ilustracją stoi. Tu tekst jest drugorzędnym elementem, a pierwsze skrzypce gra obrazek. Każda kreska czy grafika, która wyszła spod ręki Pana Chrisa Judge przyciąga wzrok swoja groteskowością. Każdy obrazek jest po prostu śmieszny. Nawet napisy - których jest dość sporo - mają takie zacięcie rodem z kabaretu. 
Idealna lektura na wakacje. Wyobraźcie sobie, że moje dzieci przeczytały tę książkę razem, polegując to na dywanie, to na tarasie, innym razem na piasku. Takiego porozumienia dawno nie było. Polecam. 

O tym, jak trudno rozstać się z bohaterami "Hotelu Varsovie. Klątwa lutnisty"

Nie ulega wątpliwości, że Warszawa to stare miasto z bogatą historią. Miasto, które sporo wycierpiało, ale i wiele razy okryło się chwałą. Kilka razy niszczona do cna, zawsze miała siłę, aby podnieść się z popiołów i ze zdwojoną siła rozkwitnąć. Ja osobiście Warszawy nie lubię, choć to przecież stolica. Nie lubię Warszawy jako miasta i nie przepadam za Warszawiakami. Jednak po lekturze  "Hotelu Varsovie. Klątwa lutnisty" spoglądam na to miasto nieco przychylniejszym okiem. 
Pierwsza wzmianka o Warszawie pochodzi z 23 kwietnia 1313, kiedy to miejscowość pojawiła się w tytulaturze książęcej Siemowita. W 1339 Warszawa została wybrana na miejsce procesu polsko-krzyżackiego o Pomorze i Kujawy[wikipedia].
W powieści "Hotel Varsovie. Klątwa lutnisty" Warszawa jest pniem, wokół którego oplatają się losy bohaterów. Właściwie to bardzo grubym i starym pniem, bo zasięg czasowy opowieści to prawie pół tysiąca lat. Rozpoczynamy na początku XVII wieku, kiedy drewniana zabudowa Warszawy zostaje strawiona przez ogromny pożar, a kończymy w XXI wieku zahaczając o aferę gruntową, o której słyszał chyba każdy. Ta właśnie Warszawa ze swoimi wzlotami i upadkami jest wspaniałym tłem dla historii dwóch rodów - Żmijewskich i Szpakowskich. Autorka porywa czytelnika od pierwszych stron powieści i od razu powoduje czytelniczy zawał serca. Zaczynamy od środka (w XIX wieku) i od razu znajdujemy trupa. Samobójstwo właściciela hotelu Varsovie jest bardzo brzemienne w skutkach i to nie tylko dla Jego rodziny. Łatwo się domyślić, że autorka własnie w XIX wieku postawiła stępkę dla powieści, chcąc cofnąć się w czasie i pokazać, jak doszło do tego nieszczęścia i jednocześnie wybiec naprzód, ukazując skutki niefortunnych poczynań nestora rodu. Wyjątkowo umiejętnie, zgrabnie i ciekawie podróżujemy w czasie poznając losy Eleonory Żmijewskiej, Kaliny Melcerówny i Laurentego Żmija. Wszyscy Oni są Warszawiakami silnie związanymi z miastem. Za każdym z nich ciągnie się klątwa lutnisty rzucona przez skrzywdzoną kobietę. Każdy z nich ma swoje mroczne tajemnice i każdy walczy z losem, jakim obdarował go świat. Oczywiście nie są to jedyni bohaterowie powieści. Przez karty książki przewija się cały korowód barwnych postaci zawracając czytelnikowi w głowie i powodując barwny oczopląs.
Warszawa Rynek. XIX wiek                    źródło - Wikipedia
Bardzo ważne jest to, że autorka bardzo konsekwentnie przeprowadza nas przez meandry historii, nie gubiąc ani oczka z tego, co już zostało wcześniej wydziergane. Wszystko wspaniale ze sobą współgra tworząc historię, która porywa i zachwyca.
Ogromną zaletą powieści jest bogactwo i różnorodność języka, jakim posługuje się autorka. Przepiękna polszczyzna powoduje, że opisy (których wcale nie jest mało) są bardzo plastyczne i realistyczne. Czytelnik po prostu widzi i czuje wszystko to, co autorka pragnie przedstawić. Każdy szczegół i drobiazg jest ważny. W trakcie lektury po prostu czuć smród rynsztoków i niemytych ciał czy też zapach mięsiwa i kwiatów sprzedawanych na rynku. Kiedy Warszawę nawiedza epidemia, czytelnik razem z Kaliną przeżywa grozę i po prostu słyszy ciszę wymarłego miasta. Nie potrafię napisać i oddać kunsztu pióra p. Ziętek, który spowodował, że całą sobą czułam zarówno ciężki fetor XVII - wiecznej warszawy  jak i delikatny nastrój bogatej XIX - wiecznej Stolicy z pięknymi damami i dżentelmenami przechadzającymi się po Ogrodzie Saskim. 
Piękna powieść. Wspaniała i zachwycająca. I nie ma tu nic z kokieterii - naprawdę warto się zaczytać i poddać nastrojowi książki. Ma jedną ogromną wadę - to jest pierwszy tom i nijak nie mogłam się pogodzić z zakończeniem, a właściwie jego brakiem. Żebym się nastawiła na to, że to dopiero początek - to jeszcze jakoś przełknęłabym gorzką pigułkę napisu "Koniec tomu pierwszego". A tak? Płakać mi się chciało, zwłaszcza że autorka podobnie jak zaczęła, tak i zakończyła mocnym przytupem... 
XVII - wieczna Warszawa       źródło: Wikipedia

czwartek, 6 lipca 2017

Everest

Jedni wolą morza, inni wolą góry... ten tekst popularnej piosenki bardzo dobrze oddaje nasze gusta. Często jest tak, że jeżeli lubimy smażyć się całymi dniami na plaży, to już wyprawa w góry niekoniecznie nam odpowiada. Ta druga połowa uwielbia wędrówki i zmęczenie, więc leżenie na plaży przeplatane kąpielą wśród tłumu półnagich ciał powoduje jedynie frustrację. Ja uwielbiam góry i rzeczywiście nie lubię wypoczynku nad morzem. Lubię zdobywać szczyty, a moje dzieci dzielnie zbierają punkty do odznaki górskiej PTTK. Mówimy jednak o górach rodzimych, które wysokością nie przekraczają 2 500 n.p.m. Wyższe góry... może kiedyś... Na razie pozostaje mi literatura z ośnieżonymi szczytami na okładkach. 
„Everest” to książka, która zabiera czytelnika w góry. Te najwyższe. Zanim jednak tam dotrzemy, musimy na początku powieści dokonać karkołomnego zadania, a mianowicie zaprzyjaźnić się z głównym bohaterem Martinem. Nie ukrywam, że początkowo nie wzbudził On mojej sympatii. Ekscytacja krótkim czasem, w jakim pokonał drogę do biura koncernu samochodowego Audi oraz zachwyt gadżetami będącymi w jego posiadaniu sprawiła, że odebrałam go jak pustego chłystka. Tak było aż do rozmowy z przedstawicielem sponsora, w trakcie której okazało się, że jeżeli Martin nadal chce być twarzą Audi, musi dokonać czegoś wielkiego. Osiągnięcia sprzed kilku lat mocno zatarły się w pamięci społeczeństwa i czas ponownie wejść na szczyt. Dosłownie i w przenośni. Zdobycie Everestu to coś, co zapewni Martinowi sławę na długi czas. Problem jest jeden - Martin nie jest himalaistą. Ale cóż z tego? Przecież ON może wszystko! No zagotowałam się po prostu. 
Szybki przeskok w Himalaje i już poznajemy towarzyszy wyprawy. Dwie kobiety, dwóch mężczyzn i Szerpowie to podróżnicy, którzy będą towarzyszyć Martinowi na dach świata. Od początku czuć, że każdy z nich ma tajemnice, które rzucają się cieniem na zachowanie i nastrój całej ekipy. Im wyżej wchodzą i im bardziej oddalają się od cywilizacji, tym bardziej dręczące sprawy wyłażą na powierzchnię. Czy się uda? 
Powieść wzbudziła we mnie burzliwe odczucia. Krótkie rozdziały i suchy, wręcz reporterski styl pisania spowodowały, że następujące po sobie wydarzenia czytelnik przeżywa ze zdwojoną wrażliwością. Tu nie ma owijania w bawełnę. Wszystkie uczucia, żale i niesnaski na wysokości 7 000 metrów urastają do rangi wojny światowej. Dochodzi zmęczenie, nuda i zwykła ludzka niecierpliwość. Kiedy autor przedstawia to stosując dziennikarski styl, czytelnik przeżywa to dużo bardziej, niż gdyby ująć to w ciepłe słówka. W książce nie ma opisów przyrody, rozwodzenia się nad zachodami słońca i pięknem krajobrazu. Za to jest śnieg, mróz, wiatr i wszędzie czyhające niebezpieczeństwo. 
Nie da się ukryć, że ekipa naszych Himalaistów od początku łatwo nie miała. Pytanie, które nasuwa się od początku lektury i siedzi w głowie aż do ostatnich stron dotyczy zaufania. Bo przecież nasza ekipa to zlepek przypadkowych osób, które połączył ten sam cel - zdobycie szczytu. Poznali się właściwie już w górach i nie mieli wyjścia - musieli sobie zaufać. Problem tkwi chyba w słowie musieli. Wyraźnie widać, że ukazanie samego trudu wspinaczki to jedno, ale emocje i budujące się relacje pomiędzy uczestnikami wyprawy, to wcale nie mniej ważny wątek historii. Czy gdyby byli paczką przyjaciół znającą się od lat, byłoby łatwiej? Czy może właśnie trudniej, bo wybory, jakich należy TAM dokonywać są obciążone wspólnymi wspomnieniami i sympatiami... Trudna kwestia, która siedziała mi w głowie przez cały czas lektury. 
Powieść na pierwszy rzut oka prosta i banalna. Ot relacja z przygotowań, wejścia, zejścia... no właśnie nie! Poczucie prostoty i banalności znika, kiedy do głosu dochodzą emocje. Autor przeraźliwie wyraźnie ukazuje, jaki człowiek jest mały, jak zależny od pogody, sprzętu i drugiego człowieka. Brak butelki z wodą, czy utrata gogli może kosztować życie. Autor nie patyczkuje się i bardzo surowo opisuje wszystkie dylematy i rozważania bohaterów. Nie mogę napisać tyle, ile bym chciała, żeby nie zdradzić zbyt wiele, ale napiszę jedno: cena, jaką przyjdzie zapłacić niektórym za brawurę jest bardzo wysoka. 
Literacko książka „Everest” tytułu książki roku na pewno nie dostanie. Zdarzają się literówki i błędy językowe, ale nie powinno to przesłonić wartości, jakie autor stara się przekazać. Przecież Odd Harald Hauge (autor powieści) sam również jest podróżnikiem i trudno wymagać od niego kwiecistego języka. Nie ulega wątpliwości, że zawinili polscy redaktorzy. Dość długo dokuczała mi dziwna budowa zdań. Nie wiem - może miało to na celu podkreślenie surowości książki. Jeżeli tak - zabieg udany. 
Cichymi bohaterami tej książki są Szerpowie. To Oni wnoszą, przynoszą i zanoszą wszystko to, co turystom jest potrzebne. Nie mówi się o nich zbyt wiele, raczej się od nich wymaga. Kiedy schodzi lawina, pod jej zwałami najwięcej ginie właśnie Szerpów. To tak naprawdę dzięki nim cokolwiek można osiągnąć – lud twardy i zaprawiony w bojach. 
Książka wielka sercem. Pokazuje czytelnikowi, że w obliczu przyrody i matki natury często nie wystarczy chcieć. Pokazuje, że po wygranej walce tam, na górze, nic już nie będzie takie samo tu, na dole. Pokazuje wiarę w człowieka i ogrom jego ułomności. Warto przeczytać.