Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Edipresse Książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Edipresse Książki. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Inni mają lepiej

Nie wiem, czy też tak macie, ale w moim przypadku wakacje powodują sięganie po książki dużo lżejsze i łatwiejsze w odbiorze niż te, które dominują w okresie jesienno - zimowym. Niestety, często takie powieści mają dość frywolne okładki, które niezmiennie zniechęcają mnie do lektury. Tak właśnie jest z powieścią „Inni mają lepiej”. Książka sama w sobie jest niezła, a historia w niej pokazana – godna uwagi. Natomiast okładka… cóż, dobrze, że wcześniej książka została mi polecona przez pewną przemiłą osóbkę, bo patrząc na okładkę, w życiu bym się na nią nie zdecydowała. A tak – fajna powieść, w sam raz do czytania na kocu podczas pobytu nad jeziorem. Niewątpliwie zasługuje na to, aby znaleźć się na półce pośród bestsellerów.
Trzy kobiety – Zuzanna, Natalia i Jagoda. Każda z nich przeżyła wiele, każda zrobi wszystko, aby życie było znośniejsze dla niej i najbliższych. Wszystkie mają dzieci w wieku przedszkolnym i to właśnie je połączyło. Trudno to nazwać przyjaźnią, raczej to taka znajomość z przymusu, przynajmniej na początku. Ale kto wie, może będzie z tego coś więcej?
Zuzanna samotnie wychowuje córkę i opiekuje się Tatą. Ojciec jest dla niej zbawieniem, ponieważ córeczka kocha go nad życie, co ułatwia dziadkowi opiekę nad nią. Zuzanna nie wierzy, że cokolwiek dobrego ją jeszcze w życiu spotka. Porzucona przez partnera jeszcze przed porodem, zapracowana i zagubiona nawet nie próbuje odmienić swego losu. Za to po cichu obserwuje Jagodę zazdroszcząc jej udanego życia. Rzeczywiście na pierwszy rzut oka Jagoda jest bardzo szczęśliwa. Kochający mąż, wspaniałe dzieciaki, piękny dom, udana praca... No i właśnie chyba nie do końca. Jagoda w życiu zawodowym napotyka na przeszkody, które wydają się nie do zwalczenia, a w krótkim czasie unicestwią wszystkie jej dotychczasowe sukcesy. Co więcej - jej syn w szkole nie może poradzić sobie ze skostniałym nauczycielem, który zabija w chłopcu całą radość życia.
Całość obrazu uzupełnia Natalia, która ma kochającego męża i córeczkę, jednak gdzieś w tle ciągle prześladuje ją poprzednia żona Emilia i syn z pierwszego małżeństwa. Chłopiec jest uczuciowo zaniedbany i rozdarty pomiędzy matką, która emocjonalnie znęca się nad chłopcem, a ojcem i jego rodziną. W końcu, zmęczony sytuacją malec, ucieka z domu. Emilia próbuje wykorzystać sytuację i na nowo zdobyć serce byłego już małżonka. Natalii wydaje się, że może jedynie bezradnie patrzeć na całą sytuacje, która pomału niszczy jej domowe ognisko.
Całości dopełnia zgorzkniała nauczycielka, która zupełnie nieświadomie i w zupełnie niespodziewanym momencie wpłynie na losy naszych bohaterek.
Powieść „Inni mają lepiej” to takie trochę babskie czytadło, ale naprawdę bardzo sympatyczne. Sprawne pióro i bogate słownictwo autorki zapewniają sporo przyjemności podczas czytania. Do tego napisana z dużym poczuciem humoru, które nadaje powieści bardzo lekki charakter. Są jednak fragmenty, które nakazują czytelnikowi zatrzymać się i spojrzeć na swoje życie z nieco innego punktu widzenia. Bo przecież każdy z nas miał takie momenty, w których z rozżaleniem stwierdzał, że jest pokrzywdzony przez los i inni na pewno mają lepiej. Tymczasem powieść udowadnia czytelnikom, że nie warto porównywać swojego losu z losem innych, tylko trzeba wziąć się w garść i walczyć o swoje szczęście. Często szczery uśmiech i przyjaźń zdziałają o niebo więcej niż użalanie się nad sobą.
Na zakończenie dodam, że bardzo lubię takie powieści. Kiedy zamknęłam książkę czułam w sercu takiego emocjonalnego kopniaka, który starczył mi na kilka dni. Warto bowiem przeczytać nieraz powieść o tym, że świat może i nie jest sprawiedliwy, ale każdemu daje szansę. Trzeba ją tylko wykorzystać.

sobota, 2 marca 2019

(Nie) miłość. Z tobą i bez ciebie

"(Nie) miłość. Z tobą i bez ciebie" to książka o miłości. Ale nie takiej magicznej, z walentynkami, różami i motylami w brzuchu. To raczej miłość cierpka i gorzka, która ledwo się tli. Złość między małżonkami i wzajemne podejrzenia narastają wprost proporcjonalnie do tego, jak miłość gaśnie. 
Dwoje ludzi, których kiedyś połączyła wspólna droga - Cecylia i Wiktor. Są małżeństwem od wielu lat, jednak jedyne, co ich obecnie łączy, to chęć rozwodu. Cecylia nie kocha swojego męża. Szuka miłości w internecie na portalach randkowych i próbuje dowartościować się prowadząc korespondencję z przypadkowo poznanymi mężczyznami. Wiktor również szuka szczęścia w ramionach innej kobiety. Przepiękna studentka skutecznie zawróciła w głowie swojemu wykładowcy, który teraz kombinuje, jak wyplątać się z małżeńskiego związku. 
Aż pewnego dnia... BUM! Cecylia staje się ofiarą wypadku samochodowego, w efekcie którego trafia do szpitala. Po operacji werdykt lekarzy jest druzgocący: paraliż od pasa w dół. Nagle życie kobiety diametralnie ulega zmianie. Wszystko jest trudne, część czynności wręcz niemożliwa do wykonania. Co kiedyś było normą teraz jest wyzwaniem. Nagle mąż - niemąż staje się drogowskazem i opoką w trudach dnia codziennego. A Wiktor? Wiktor mówi sobie (i swojej lubej), że muszą chwilkę poczekać, aż Cecylia stanie na nogi... A Życie i tak zrobi swoje i dla wszystkich bohaterów szykuje niespodziankę!
Nie będę ukrywać, że początek powieści był trochę miałki. Żale i wyrzuty Cecylii kierowane w stronę Wiktora miały z lekka histeryczne zabarwienie i drażniło mnie to okrutnie. Rozdrażnienie minęło, ustępując miejsca zainteresowaniu w momencie, kiedy Cecylia wróciła ze szpitala. To było jak podglądanie życia przez dziurkę od klucza. Autorka świetnie nakreśliła nieporadność Cecylii w zwykłych czynnościach dnia codziennego i bezradność Wiktora, który mógł tylko obserwować jak żona zmaga się z niepełnosprawnością. Świetny jest również motyw odradzającego się ... może nie od razu uczucia, ale wzajemnego szacunku. Wielki podziw budzi delikatność pióra autorki, która powoduje, że lektura jest czystą przyjemnością. Tu nie żale i pretensje graja pierwsze skrzypce. Najważniejsza jest walka o szczęście i każdy kolejny dzień. Czytamy o tym jak zwykłe życie potrafi zabić uczucia i ile wysiłku należy włożyć, aby podtrzymać ten ogień - jeśli się jeszcze tli. 

To niespotykana powieść - o miłości oglądanej z drugiej strony. Nie ma uniesień, serduszek i kwiatków. Jest za to zwykłe życie opisane wprawnym piórem Pani Sochy. To właśnie to pióro spowodowało, że powieść poruszająca tak trudny temat jest ciepła i wzruszająca. Jak okładka. 

środa, 2 stycznia 2019

Pocztówki z Amsterdamu

Lubię ciepłe książki. To takie ciepłe bułeczki maślane z powidłami, które ozdabiają moją biblioteczkę. Podczas lektury takich powieści robi się lekko na duszy, świat pięknieje, a wszystkie problemy stają się jakby mniejsze i mniej wyraźne. Problem jest taki, że często granica pomiędzy dobrą, obyczajową powieścią, a kiczem, jest bardzo płynna i zdarza się, że autor - chcąc przypodobać się "babskiej części czytelników - przesadza z tym optymizmem i uczuciami... I wtedy mamy właśnie kicz. Na szczęście "Pocztówki z Amsterdamu" uchroniły się przed takimi zapędami. Autorka stworzyła świetną książkę ku pokrzepieniu babskich serc. Niestety, dopiero podczas lektury zorientowałam się, że jakoś tak brakuje mi pewnych elementów układanki. Zerknęłam do neta i okazało się, że "Pocztówki z Amsterdamu" to kontynuacja powieści "Do jutra w Amsterdamie". Szkoda, że wydawca nigdzie nie umieścił notatki o tym, że to druga część. Na szczęście byłam już tak wciągnięta w losy Agnieszki, że tylko przeczytałam kilka recenzji pierwszego tomu. To mi wystarczyło, aby szybko pojąć, co z czym się je.
Kiedy poznajemy Agnieszkę, dziewczyna jest na życiowym zakręcie. Wróciła z Holandii do Polski po miłosnym rozczarowaniu i próbuje na nowo ułożyć sobie życie. Rozpoczyna pracę w redakcji lokalnej gazety w Drawnie, odnawia przyjaźnie i na nowo układa stosunki z mamą. Pomoc mamy jest nieoceniona, jako że dziewczyna jest w ciąży. Wrodzona ciekawość świata powoduje, że Agnieszka wpada na trop afery, w którą wplątani są miejscowi notable. Mamy również wątek dotyczący nieuczciwego pośrednictwa pracy i tajemnicze pocztówki, przychodzące do naszej bohaterki z różnych holenderskich miejsc...
Powieść jest cudowną mieszaniną wspomnień z Holandii przewodnika po Pojezierzu Drawskim i przepięknej historii opowiadającej o tym, że przez życie trzeba iść z podniesioną głową. Nasza bohaterka nie daje się pokonać nostalgii i tęsknocie, Z uporem godnym podziwu walczy z tęsknotą za przeszłością i życiem w ukochanej Holandii. Rzuca się w wir dziennikarskiej pracy, odnawia przyjaźnie, zawiera nowe i bacznie obserwuje otaczający ją świat. Pióro autorki zachwyca prostotą przekazu i ciepłem bijącym z każdego słowa. Losy Agnieszki podszyte są miłością do świata i przekonaniem, że na wszystko znajdzie się rada a ciepłe ciasto drożdżowe pozwoli zwalczyć wszelkie smuteczki. 
Pomimo lekko frywolnej okładki zapewniam Was, że „Pocztówki z Amsterdamu” to ciepła i mądra książka o przyjaźni, tęsknocie i sile rodziny. Spędziłam przy tej powieści kilka przesympatycznych wieczorów i za każdym razem lektura podnosiła mnie na duchu i sprawiała, że świat dookoła mnie wydawał się odrobinkę lepszy.

czwartek, 22 listopada 2018

Ogród świateł

Twórczość Anny Klejzerowicz znam i lubię. Wiele książek Jej autorstwa stoi dumnie na mojej półce i budzi przyjemne wspomnienia z czasu lektury. Niestety, kiedy dobrnęłam do końca "Ogrodu świateł" wiedziałam, że to książka, która nie zaszczyci swoją obecnością mojej biblioteczki na długo. Dlaczego? Powód jest prosty. To powieść, która sama w sobie może i nie jest zła, ale po twórczości Anny Klejzerowicz spodziewałam się więcej. Znacznie więcej. 
Felicja Stefańska jest pewną siebie kobietą po czterdziestce. Trudno powiedzieć, czym zawodowo się zajmuje, ponieważ na co dzień jest rzeczniczką prasową urzędu gminy Kryszewo, jednak w praktyce raczej uprawia niezależne dziennikarstwo. Pewnego dnia nasza Felicja dowiaduje się, że w pobliskiej wsi znaleziono zwłoki czteroosobowej rodziny. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to nestor rodu zabił najpierw żonę i dzieci, a potem popełnił samobójstwo. Szybko jednak okazuje się, że to tylko pozory. Zabójca nadszedł z zewnątrz i brutalnie zamordował całą rodzinę. Felicja za punkt honoru stawia sobie rozwikłanie tej zagadki. Pomocą służy jej starszy aspirant Zygmunt Ryba (będący również Jej sympatią) oraz przyjaciółka Greta.
Sam pomysł na książkę jest świetny. Mroczne zabójstwo dokonane w domu pełnym świateł i powiązania z mroczną przeszłością silnie nastrajają czytelnika i budzą ciarki na plecach. Trochę straszna, trochę mistyczna, zagubiona gdzieś w półcieniu mitów i przeszłości. Były momenty, że naprawdę bałam się spojrzeć w okno, za którym panował mrok. Autorka jest mistrzynią budowania napięcia i pod tym względem powieść jest mistrzowsko napisana. Niestety to trochę mało.
Przez całą lekturę miałam wrażenie, że autorka wymyśliła morderstwo, ale nie bardzo miała pomysł "kto zabił" i pisząc powieść na bieżąco badała, komu najlepiej przypiąć łatkę mordercy. Może ten? Niezbyt pasuje, więc tego należy uśmiercić. A może ten? Eeee - też nie, też go uśmierćmy, bo w dalszej fabule nie będzie dla niego miejsca. A może ten? I tak dalej i tak dalej. Nic się nie lepi, przez co czytelnik pozbawiony jest największej frajdy związanej z czytaniem kryminałów, czyli uczestnictwa w zgadywance "Kto zabił?". Tu absolutnie nie ma co liczyć na frajdę, ponieważ... powieść nie ma intrygi. Wszystko jest rozbite i poćwiartowane na cząstki. To poczucie rozbiegania spotęgowane jest jeszcze dziwną konstrukcją powieści. Autorka, oprócz zwykłej narracji, wprowadza rozdziały będące wypowiedziami poszczególnych bohaterów. Niestety, ponownie drażni czytelnika brak konsekwencji, ponieważ poszczególne wypowiedzi, to ni wypowiedzi, ni przemyślenia... trudno się w tym połapać, przez co lektura jest dość uciążliwa.
Cóż - na pewno nie podaruję sobie lektury kolejnych książek Pani Klejzerowicz, bo jedna jaskółka wiosny nie czyni, a jedna niezbyt udana książka, nie może przekreślić wielu wcześniejszych perełek. Nie zmienia to jednak faktu, że "Ogród świateł" mnie rozczarował. 

wtorek, 13 listopada 2018

Pokój kołysanek

Święta zbliżają się wielkimi krokami. Właściwie to ogromnymi. Nie mamy już wyboru - wszystko pomału się świeci, błyszczy i przyzywa magicznym skojarzeniem z choinką i prezentami. Uwielbiam ten okres nie tylko za atmosferę, ale również za wysyp wyjątkowo ciepłych i magicznych książek, które swoją atmosferą ogrzewają serca czytelników. Ich przepiękne okładki błyszczą się, mienią i wołają mnie z każdej księgarskiej półki. Treść też zawsze jest godna uwagi. Nigdy, przenigdy się jeszcze nie zawiodłam. 
"Pokój kołysanek" to książka, której okładka jest najpiękniejszą okładką, jaką kiedykolwiek widziałam. Przepiękne zdjęcia maleństwa w koszyczku, odzianego w żółtą czapeczkę i otulonego miękkim szalem. Do tego mieniące się i skrzące gwiazdki... coś przepięknego. Bałam się tylko, czy treść jest równie godna uwagi, co okładka. Nie zawiodłam się. Powieść przeczytałam, chłonąc fabułę i zerkając za okno, czy przypadkiem śnieg nie zaczyna prószyć.  
Joachim jest wolontariuszem w jednym z poznańskich szpitali. Staruszek, który ma już ponad osiemdziesiąt lat codziennie rano ubiera się i maszeruje do szpitala, aby przytulać wcześniaki - maleństwa dziko walczące o pozostanie po tej stronie światła. Tuli, głaszcze, a przede wszystkim mówi. Opowiada małym wojownikom o swoich podróżach i przygodach; robi to pięknym, ciepłym głosem, który jednak łamie się w chwilach, gdy wspomnienia wiodą go do Koralików i do imienia Helena... Pomału poznajemy przeszłość Joachima i razem z nim szukamy ciepła i miłości. Joachim przez całe życie rozpamiętywał, co by było, gdyby... gdyby został... gdyby pozwolił się kochać. Towarzyszymy mu w odkrywaniu tajemnic jego życia i w odnajdywaniu ciepła i miłości, a wszystko w atmosferze zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. 
Autorka każdą stronę wypełnia sercem i czułością. Pokazuje cuda, ale takie życiowe, które mogą spotkać każdego z nas. To jak muśnięcie skrzydeł motyla - delikatne zbiegi okoliczności budzące emocjonalne tornado. Historie o dzieciach wychowywanych w domu dziecka, (o ich potrzebie czułości, o tym, że cieszyły je najmniejsze drobiazgi) wypełniały całe moje serce. Mała Rysia, która nie mogła poradzić sobie z emocjami, wspólne wieczorne opowiadanie bajek, wesołe zabawy na śniegu (choć w domu były tylko jedne sanki i para nart) - słowem wielka kochająca się rodzina. Dzieci pokochały Joachima i pokazały mu drogę do szczęścia, jednak On ciągle szukał. Czy podjął dobrą decyzję?
Kiedy dotarłam do zakończenia płakałam jak bóbr. Bo każdy, w powieści świątecznej, oczekuje szczęśliwego zakończenia, a tu... no właściwie jest happy end, ale taki inny - trochę magiczny, pachnący piernikiem i aniołami. 
Niesamowita powieść pokazująca, że należy się cieszyć z tego, co posiadany, bo nawet się nie obejrzymy, a możemy to stracić. Wyciskajmy każdą minutę jak cytrynę i żyjmy tak jakby każdy dzień miał być tym ostatnim. Rozglądajmy się wkoło siebie i pomagajmy innym.  
Powieść jest inspirowana postacią Dawida Deutchmana - starszego Pana, który w każdy wtorek odwiedza Oddział Intensywnej Terapii Dziecięcej w Atlancie, aby tulić maleństwa. Tu nie chodzi o to, że są sierotami - po prostu ich rodzice muszą pracować i nie mogą spędzać całych dni w szpitalu. Ten cudowny człowiek przychodzi tam aby otaczać ciepłem i miłością małe istotki, dziko walczące o życie. 
"Pokój kołysanek" jest świetną książką na prezent dla ukochanej osoby. Robi wrażenie zarówno przy pierwszym spotkaniu (kiedy to podziwiamy okładkę) jak i podczas podróży z Joachimem przez jego życie. A już zakończenie... polecam. 


czwartek, 6 lipca 2017

Everest

Jedni wolą morza, inni wolą góry... ten tekst popularnej piosenki bardzo dobrze oddaje nasze gusta. Często jest tak, że jeżeli lubimy smażyć się całymi dniami na plaży, to już wyprawa w góry niekoniecznie nam odpowiada. Ta druga połowa uwielbia wędrówki i zmęczenie, więc leżenie na plaży przeplatane kąpielą wśród tłumu półnagich ciał powoduje jedynie frustrację. Ja uwielbiam góry i rzeczywiście nie lubię wypoczynku nad morzem. Lubię zdobywać szczyty, a moje dzieci dzielnie zbierają punkty do odznaki górskiej PTTK. Mówimy jednak o górach rodzimych, które wysokością nie przekraczają 2 500 n.p.m. Wyższe góry... może kiedyś... Na razie pozostaje mi literatura z ośnieżonymi szczytami na okładkach. 
„Everest” to książka, która zabiera czytelnika w góry. Te najwyższe. Zanim jednak tam dotrzemy, musimy na początku powieści dokonać karkołomnego zadania, a mianowicie zaprzyjaźnić się z głównym bohaterem Martinem. Nie ukrywam, że początkowo nie wzbudził On mojej sympatii. Ekscytacja krótkim czasem, w jakim pokonał drogę do biura koncernu samochodowego Audi oraz zachwyt gadżetami będącymi w jego posiadaniu sprawiła, że odebrałam go jak pustego chłystka. Tak było aż do rozmowy z przedstawicielem sponsora, w trakcie której okazało się, że jeżeli Martin nadal chce być twarzą Audi, musi dokonać czegoś wielkiego. Osiągnięcia sprzed kilku lat mocno zatarły się w pamięci społeczeństwa i czas ponownie wejść na szczyt. Dosłownie i w przenośni. Zdobycie Everestu to coś, co zapewni Martinowi sławę na długi czas. Problem jest jeden - Martin nie jest himalaistą. Ale cóż z tego? Przecież ON może wszystko! No zagotowałam się po prostu. 
Szybki przeskok w Himalaje i już poznajemy towarzyszy wyprawy. Dwie kobiety, dwóch mężczyzn i Szerpowie to podróżnicy, którzy będą towarzyszyć Martinowi na dach świata. Od początku czuć, że każdy z nich ma tajemnice, które rzucają się cieniem na zachowanie i nastrój całej ekipy. Im wyżej wchodzą i im bardziej oddalają się od cywilizacji, tym bardziej dręczące sprawy wyłażą na powierzchnię. Czy się uda? 
Powieść wzbudziła we mnie burzliwe odczucia. Krótkie rozdziały i suchy, wręcz reporterski styl pisania spowodowały, że następujące po sobie wydarzenia czytelnik przeżywa ze zdwojoną wrażliwością. Tu nie ma owijania w bawełnę. Wszystkie uczucia, żale i niesnaski na wysokości 7 000 metrów urastają do rangi wojny światowej. Dochodzi zmęczenie, nuda i zwykła ludzka niecierpliwość. Kiedy autor przedstawia to stosując dziennikarski styl, czytelnik przeżywa to dużo bardziej, niż gdyby ująć to w ciepłe słówka. W książce nie ma opisów przyrody, rozwodzenia się nad zachodami słońca i pięknem krajobrazu. Za to jest śnieg, mróz, wiatr i wszędzie czyhające niebezpieczeństwo. 
Nie da się ukryć, że ekipa naszych Himalaistów od początku łatwo nie miała. Pytanie, które nasuwa się od początku lektury i siedzi w głowie aż do ostatnich stron dotyczy zaufania. Bo przecież nasza ekipa to zlepek przypadkowych osób, które połączył ten sam cel - zdobycie szczytu. Poznali się właściwie już w górach i nie mieli wyjścia - musieli sobie zaufać. Problem tkwi chyba w słowie musieli. Wyraźnie widać, że ukazanie samego trudu wspinaczki to jedno, ale emocje i budujące się relacje pomiędzy uczestnikami wyprawy, to wcale nie mniej ważny wątek historii. Czy gdyby byli paczką przyjaciół znającą się od lat, byłoby łatwiej? Czy może właśnie trudniej, bo wybory, jakich należy TAM dokonywać są obciążone wspólnymi wspomnieniami i sympatiami... Trudna kwestia, która siedziała mi w głowie przez cały czas lektury. 
Powieść na pierwszy rzut oka prosta i banalna. Ot relacja z przygotowań, wejścia, zejścia... no właśnie nie! Poczucie prostoty i banalności znika, kiedy do głosu dochodzą emocje. Autor przeraźliwie wyraźnie ukazuje, jaki człowiek jest mały, jak zależny od pogody, sprzętu i drugiego człowieka. Brak butelki z wodą, czy utrata gogli może kosztować życie. Autor nie patyczkuje się i bardzo surowo opisuje wszystkie dylematy i rozważania bohaterów. Nie mogę napisać tyle, ile bym chciała, żeby nie zdradzić zbyt wiele, ale napiszę jedno: cena, jaką przyjdzie zapłacić niektórym za brawurę jest bardzo wysoka. 
Literacko książka „Everest” tytułu książki roku na pewno nie dostanie. Zdarzają się literówki i błędy językowe, ale nie powinno to przesłonić wartości, jakie autor stara się przekazać. Przecież Odd Harald Hauge (autor powieści) sam również jest podróżnikiem i trudno wymagać od niego kwiecistego języka. Nie ulega wątpliwości, że zawinili polscy redaktorzy. Dość długo dokuczała mi dziwna budowa zdań. Nie wiem - może miało to na celu podkreślenie surowości książki. Jeżeli tak - zabieg udany. 
Cichymi bohaterami tej książki są Szerpowie. To Oni wnoszą, przynoszą i zanoszą wszystko to, co turystom jest potrzebne. Nie mówi się o nich zbyt wiele, raczej się od nich wymaga. Kiedy schodzi lawina, pod jej zwałami najwięcej ginie właśnie Szerpów. To tak naprawdę dzięki nim cokolwiek można osiągnąć – lud twardy i zaprawiony w bojach. 
Książka wielka sercem. Pokazuje czytelnikowi, że w obliczu przyrody i matki natury często nie wystarczy chcieć. Pokazuje, że po wygranej walce tam, na górze, nic już nie będzie takie samo tu, na dole. Pokazuje wiarę w człowieka i ogrom jego ułomności. Warto przeczytać.

piątek, 30 czerwca 2017

O tym jak Detektyw Łodyga pomaga rozwiązać przyrodnicze zagadki

Nie wiem, który to tom przygód Detektywa Łodygi. Mam wrażenie, że czwarty, ale pewna nie jestem. Myślę jednak, że nie ma to znaczenia, ponieważ każda z tych książeczek cieszy się takim samym uznaniem wśród naszych milusińskich. Wszystko zaczęło się od popularnego programu na kanale "Minimini", w którym przesympatyczny pluszak Eugeniusz Łodyga mierzył się z zagadkami z różnych dziedzin życia. To nie była rysunkowa bajeczka, a prawdziwy program popularno - naukowy, tyle że dostosowany do poziomu małego odbiorcy.
Od pewnego czasu możemy spotkać Detektywa Łodygę na łamach książek. Ta, która wpadła w łapki mojego synka zawiera 10 historyjek - zagadek. Każda z nich stworzona jest wg tego samego schematu. Dorosły pewnie uznałby tę schematyczność za nudę, ale dzieciakom to odpowiada. Wszystko zaczyna się, gdy detektyw Łodyga odbiera telefon od swoich małych przyjaciół Zosi, Tadzika i Amelki, którzy w kilku słowach opowiadają o swoim problemie, czy też o sytuacji, jaka ich właśnie zaskoczyła. Detektyw, zawsze gotowy do niesienia pomocy, nie zastanawiając się zbyt długo, wyrusza na pomoc. Na miejscu dzieci w kilu zdaniach naświetlają występujące zagadkowe zjawiska, a  - uwierzcie mi - często są one naprawdę poważne. Raz w szafie znajduje się wielkie "coś", innym razem dzieciom grozi wizyta smoka, na stole zrobił się basen, albo też dzieci nie mogą poradzić sobie
z papierowym klopsem. Detektyw wysłuchuje uważnie opowieści dzieci, a następnie szybko odnajduje rozwiązanie zagadki. Oczywiście jest Ona (akurat w tym tomie) związana z przyrodą, więc tłumaczenie często dotyczy ekologii. Nasze pociechy w przystępny sposób mogą dowiedzieć się jak wygląda życie foliowej torebki, po co sortuje się śmieci, jak powstaje papier i co to jest ocieplenie klimatu. Detektyw Łodyga tłumaczy również skąd się bierze woda w kranie, smog w powietrzu, czy też prąd w mieszkaniu. Kiedy do dzieci dociera przyczyna zaskakujących wydarzeń, próbują znaleźć rozwiązanie sytuacji. Nie dość, że maluchy rzucają fajnymi pomysłami, to jeszcze mała Amelka na zakończenie spotkania pokaże wszystkim, jak z niepotrzebnych rzeczy zrobić biedronkę, kucyka, czy też rybkę przypominajkę. 
Książka jest bardzo, ale to BARDZO przyjazna maluchom. Dużo obrazków, dialogi wydrukowane inną czcionką niż opisy, inny kolor tekstu, w którym zawarto wyjaśnienie zagadki - to wszytko powoduje, że dzieciaki podczas lektury nie nudzą się. Jeżeli dodamy do tego bardzo kolorowe ilustracje i miejsce na bazgrołki - otrzymujemy świetną pozycję na długie, deszczowe letnie popołudnia. 
Nie potrafię dojść do tego, kto jest autorem tej książeczki. Poprzednie trzy tomy "popełniła" p. Barbara Wicher - wspaniała polska pisarka i nauczycielka, tłumaczka języka francuskiego, autorka książek dla dzieci. Tymczasem w najnowszym tomiku nazwisko autora nie pojawia się ani na okładce, ani na karcie tytułowej. Na niektórych portalach czytelniczych znalazłam określenie "praca zbiorowa", ale nawet, jeżeli jest to praca zbiorowa, to przecież ktoś musiał tekst napisać. Niezbyt to ładnie zarówno w stosunku do czytelników jak i autorów. Po książce widać, że jest to pozycja wydana na podstawie licencji programu telewizyjnego "Mini
Mini", ale uważam, że nic to książce nie ujmuje. Natomiast na okładce zamiast logo wydawnictwa i "Minimini" powinno znaleźć się nazwisko autora, albo chociaż określenie "opracowanie zbiorowe". Bez tego książka jest taka trochę bezimienna i traci sporo. Niby drobiazg, ale pozostawia ... niesmak to dużo powiedziane... powiedzmy, że niedosyt.  
Na szczęście nasze maluchy rzadko szukają nazwisk na okładce. Raczej z trudem brną przez gąszcz literek, zachwycając się pomysłami i przygodami głównych bohaterów. Zapewniam Was, że pod tym kątem książka zaspokoi najbardziej wybredne czytelnicze guściki.