poniedziałek, 12 października 2020

Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę

Wyobraźcie sobie kochani rok 1987, Wigilia. W księgarniach pustki, a tu pod choinkę zerka dwunastolatka, która połyka książki niczym młody pelikan rybki. Jedna starcza jej na maksymalnie dwa dni. To ja. Głód książek miałam przeogromny. Moja kochana mama stała prawie cały dzień w księgarni, bo... rzucili. Nieważne co, ważne że jest i to bez obrazków (z obrazkami to wstyd czytać). Kiedy więc znalazłam pod choinką kilka książek, byłam zachwycona. Wśród nich jedna wyróżniała się słoneczną, żółtą okładką z uśmiechniętą, dziewczęcą buzią. To była "Szósta klepka". Wybrakowana, bo bez pierwszej strony, ale kto by na to patrzył! Przeczytałam raz, potem drugi, a potem niezliczoną ilość razy. Do dzisiaj kocham, uwielbiam i co pewien czas czytam wszystkie tomy Jeżycjady. Można je kupić w różnej formie. Ja mam najpopularniejsze wydanie ale np. w jednej z internetowych księgarni można kupić przepiękne kolekcjonerskie wydanie. 
Kiedy zobaczyłam "Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę!” wiedziałam, że nie zasnę spokojnie, dopóki nie będzie stała na mojej półce. Poznanie losów Borejków trochę od kuchni, ciągnęło mnie jak magnes. W końcu przyszedł ten dzień, w którym z paczkomatu wyjęłam ciężką i sporą paczkę. Książka okazała się przepiękna! Duże, szyte wydanie z twardą, połyskującą okładką i grubym papierem. Wisienką na torcie jest wstążeczka do zakładania. Niby nic, a cieszy. Uwierzcie mi - byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. 
Borejkową encyklopedię napisała Małgorzata Musierowicz wraz z córką, Emilią Kiereś. Jej czytanie i przeglądanie jest po prostu miodem na serce miłośników Jeżycjady. Przez kartki przewija się mnóstwo zdjęć, rysunków wykonanych tak charakterystyczną kreską, wspominków i pamiątek rodzinnych. Idąc przez zakamarki pamięci autorek poruszamy się od A do Z - stąd skojarzenie z encyklopedią. Każda literka to inne wspomnienie, inne miejsce i wyjaśnienie innej zagadki rodem z Jeżycjady. Wszystko aż kipi ciepłem i dobrymi fluidami, których tak dużo w twórczości Pani Musierowicz. Lektura tej książki to były najprzyjemniejsze chwile ostatnich czasów. Byłam wzruszona, roześmiana i szczęśliwa, że jeszcze raz mogę zawitać do domu Borejków, tyle że teraz tak od kuchni.
Przyznam, że recenzja tej książki jest dość trudna. Przecież każdy fan Jeżycjady sięgnie po nią i oceni zupełnie nieobiektywnie. Tak jak ja. A Ci, którzy nie czytali Jeżycjady po prostu po nią nie sięgną. Nikt nie zaczyna poznawania serii literackiej od czytania uzupełnienia. Dlatego też uważam, że ta książka skierowana jest do wyraźnie określonej grupy odbiorców, którzy przyjmą ją z zachwytem. 
Dodam jeszcze na zakończenie, że to wspaniała książka na prezent. Każda fanka rodziny Borejków na pewno chętnie ugości to literackie cacko na swojej półce. 

Perry Mason i sprawa podmienionego zdjęcia

Perry Mason i sprawa podmienionego zdjęcia” to przede wszystkim znakomity kryminał. Przeniósł mnie do czasów, kiedy namiętnie zaczytywałam się powieściami Agaty Christie czy też Conan Doyle’a. To super książki, w których autorzy nie starają się okraszać kryminalnej zagadki wątkiem miłosnym, czy też inną obyczajową otoczką. Tu wszystko kręci się dookoła jednego pytania, które najczęściej brzmi:, „Kto zabił?” Oczywiście jest wiele innych pytań, ale to jest najważniejsze. I tak właśnie w kryminałach powinno być prawda? Lubię też kryminały, w których zagadka rozwiązuje się właściwie na sali sądowej. Lawirowanie wśród zeznań świadków, zwrócenie uwagi na drobne słowa czy gesty potencjalnego sprawcy, które potem rzutują na wynik całego postępowania. Tak, to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Takie kryminały powstawały sto lat temu i powstają dziś. Książki z udziałem świetnego adwokata Perry’ego Masona z całą pewnością zaliczają się do tej kategorii książek. Nic więc dziwnego, że powieść pochłonęłam niczym świeżutką bułeczkę. Zresztą powieść ta jest świeżutka bo to przecież nowość, którą można kupić internetowej księgarni.  
Przygoda z Masonem zaczyna się w podróży. A oto zamożni państwo Newberry wraz z córką podróżują do Honolulu tym samym statkiem, co Perry. Nasz bohater staje się światkiem na pozór wydumanej tragedii związanej z podmienieniem w ramce zdjęcia ich córki, Belle. Od słowa do słowa okazuje się, że Belle wcale nie jest rodzoną córką Pana Newberry, co więcej – bogactwo głowy rodziny jest niewiadomego pochodzenia. Pozory gonią pozory. Żona podejrzewa, że ich bogactwo nie pochodzi z wygranej na loterii, jak twierdzi mąż, a po prostu z przestępstwa. Zdaniem Pani Newberry najlepszym rozwiązaniem byłoby przyznanie się szanownego małżonka do winy i zwrot skradzionej gotówki. Perry Mason nie musi długo zastanawiać się, czy przyjąć sprawę Pana Newberry, ponieważ problem niejako rozwiązuje się sam. Pan Newberry wypada za burtę, a świadek zdarzenia twierdzi, że to pani Newberry zastrzeliła męża, a następnie wrzuciła jego ciało do wody. Teoria znajduje potwierdzenie w kabinie podejrzanej, gdzie kapitan statku odnajduje mokre ubrania denata i pas wypchany pieniędzmi, który zawsze nosił przy sobie. Po tym odkryciu już nikt nie ma wątpliwości – to Pani Newberry zabiła męża. Perry Mason ma jednak wątpliwości? A wszystko to przez podmienione zdjęcie…. 
Podczas lektury zachwycił mnie przede wszystkim warsztat pisarki autora. Szybki, trochę telegraficzny przekaz, dużo dialogów, skupienie uwagi na szczegółach i – co naprawdę ważne – wyjątkowa konsekwencja w przedstawianiu wydarzeń. To wszystko czyni lekturę tej powieść wspaniałą przygodą. Wprawdzie podczas lektury miałam moment, kiedy czułam się zagubiona w gąszczu wydarzeń i postaci, ale szybko doszłam do ładu. Przyznam się jednak, że są momenty, gdy lektura wymaga sporego skupienia. Na szczęście na skrzydełku książki wymieniono najważniejszych bohaterów, co ułatwia odnalezienie się w fabule. 
Ta zawiłość fabuły ma plusy i to spore. Kiedy bowiem doszło do rozwikłania zagadki siedziałam przez chwilę zastanawiając się nad umiejętnościami dedukcyjnymi Pana Masona. Ta zagadka to „majstersztyk”, który zachwyca swoją budową i rozwiązaniem. Książka zapewnia naprawdę sporo dobrej zabawy, a sposób rozwiązania zagadki wzbudził mój najszczerszy podziw. Do tego wszystkiego spora ilość dialogów okraszonych dobrym poczuciem humoru i zabawa murowana. Rozmowy prowadzone przez bohaterów na pewno wywołają uśmiech na niejednej czytelniczej twarzy. 
Podsumowując – adwokat Perry Mason po raz kolejny pokazał, ze jego zdolności dedukcyjne przekraczają umiejętności zwykłego śmiertelnika. Jest w tym wszystkim uroczy i zachwycający. Polecam każdemu. 

piątek, 9 października 2020

Miłość w Auschwitz



Dużo ostatnio w literaturze tematyki obozowej. Już trochę drażniące są tytuły, w których drugi człon to "...z Auschwitz". "Tatuażysta z Auschwitz", "Kołysanka z Auschwitz", "Położna z Auschwitz", "Dziewczęta z z Auschwitz"... Większość z nich czytałam i niestety większość z prawdą historyczną ma niewiele wspólnego. Są to niezłe historie, w jakimś stopniu oparte na wydarzeniach, które rzeczywiście miały miejsce, tyle tylko, że tematyka trudna i takie spowszednienie jej jakoś mnie drażni. 
"Miłość w Auschwitz" to książka zupełnie inna. Może mylić okładka, która sugeruje, że mamy do czynienia z kolejną powieścią o miłości w tych trudnych czasach. Rzeczywiście tak jest, ale nie jest to banalna historyjka, a pełna rzetelnych informacji książka, ukazująca dwójkę ludzi, którzy na przekór wszystkiemu postanawiają choć chwilę nacieszyć się wolnością. Autorka już na samym początku zasypuje nas informacjami na temat rodziny Mali Zimetbaum. Przyznam, że byłam zaskoczona, kiedy zamiast kolejnego obozowego love story zaczęłam czytać opracowanie pełne dat, nazw miejscowości i nazwisk przodków Mali. Opowieść o prześladowaniach, o ucieczce do Belgii, o tym jak krąg nienawiści zacieśniał się dookoła Mali i jej rodziny. Chwilę trwało zanim się przestawiłam, ale gdy zrozumiałam, że to nie jest lektura, po której prześliznę się wzrokiem  - wpadłam po uszy. 
Książka opiera się głównie na wspomnieniach o Mali i Edwardzie. Dokumentów i zdjęć nie ma zbyt wiele, a historia młodej pary została w dużej mierze zapomniana. Dlatego najważniejsza relacja pochodzi od osób, które poznały ich już w Auschwitz i byli tak naprawdę biernymi obserwatorami rozgrywającej się tragedii. 
Mala i Edward poznali się w obozie. On był tam od początku, ona przyjechała z zachodniej Europy, z transportem innych Żydów. Od początku była dobrze traktowana przez Niemców, a to głównie dzięki znajomości wielu języków. Sama starała się pomóc współwięźniom jak tylko mogła. Dodatkowy kawałek chleba, łyżka zupy, wykreślenie nazwiska z listy osób przeznaczonych do zagłady, albo dopisanie do listy osób, które w danym dniu miały lżejszą pracę. Drobne gesty, które w tamtych okolicznościach ratowały życie. Mala robiła wszystko, aby przetrwać. Zgubiła ją miłość do Edwarda. Razem uciekli i spędzili na wolności kilka dni. Czy było warto? 
Książka zachwyciła mnie reporterskim podejściem do tematu. Dużo tu faktów, liczb i nazw, ale uwierzcie mi – powieść jest naprawdę ciekawa i bardzo dobrze się ją czyta. Takie reporterskie podejście powoduje, że w czytelniku jest mniej emocji i żalu, za to więcej poczucia bezsilności. Ten moment, kiedy Mala zdawała sobie sprawę, że jej nazwisko w końcu znajdzie się na liście… i to bierne oczekiwanie… straszne. 
Autorka robi wszystko, aby ocalić historię Mali i Edwarda od zapomnienia. Odnajduje członków ich rodzin,, odwiedza miejsca, które były dla nich ważne, odnajduje nawet człowieka, z którym pierwotnie Edward miał uciec, ale to wszystko mało. Na szczęście coraz więcej o tym się mówi, a historia zdaje się ocalała od zapomnienia. 
Czy poruszyło serca?

środa, 7 października 2020

To nie jest mój mąż

Spotkanie Matyldy, jak zawsze, jest dla mnie niesamowitą przyjemnością i przygodą zarazem. Matylda nie spuszcza z tonu i zapewnia czytelnikowi sporą dawkę śmiechu. W pierwszym tomie swoich przygód pt. „Oddaj albo giń” wplątała się w niesamowitą, kryminalną kabałę, po wyjaśnieniu której postanowiła zrobić licencję prywatnego detektywa. Kiedy spotykamy ją w drugim tomie, Matylda właśnie próbuje ciągnąć dwa etaty. Pierwszy w swojej ukochanej bibliotece, a drugi w agencji detektywistycznej. Zlecenie które otrzymała jest dość proste. Należy udowodnić niewierność męża klientki. Sytuacja się komplikuje, kiedy okazuje się, że mąż to nie do końca mąż a dodatkowo właściwie nie wiadomo, gdzie on się podziewa. Na scenę za to wkracza kochanek klientki, który zaraz po tym również znika. Matylda właściwie nie wie czy szuka męża, czy kochanka, co więcej – sama klientka także nie wie na kim jej bardziej zależy. Kiedy na arenę wkracza znana z pierwszego tomu para policjantów – robi się naprawdę ciekawie. 
Zapewniam was jednak, że wątek kryminalny to jedno. Jest wciągający i bardzo pomysłowo pociągnięty, ale języczkiem uwagi tej powieści jest sama Matylda i jej rodzina. Dialogi prowadzone między Panią detektyw, a jej mężem są po prostu przezabawne, a ich czytanie jest czystą przyjemnością. Lekko ciapowaty mąż nie nadąża za skrótami myślowymi swojej małżonki, co doprowadza do wielu nieporozumień i słownych utarczek. Kiedy do tego dodamy jeszcze rezolutną córeczkę, która hołduje zasadzie „co w sercu to na języku”, otrzymujemy iście mistrzowską mieszkankę humoru. Mogłoby nie być wątku kryminalnego, a ja i tak przeczytałabym całą powieść od deski do deski. Przyznam się, że całym sercem uwielbiam twórczość Pani Rudnickiej. Zaczynałam od Natalii, a skończyłam na Matyldzie i nie umiem powiedzieć, która z książek jest moją ulubioną. Styl Pani Rudnickiej powoduje, że wszystkie jej książki czyta się z wielką przyjemnością. Fabuła płynie niczym rwąca rzeka i ani się człowiek obejrzy, a tu koniec. Pozostaje jedynie czekać na kolejne książki autorki.

wtorek, 6 października 2020

Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi.

To jedna z najważniejszych książek, jakie w swoim życiu czytałam. Niesamowicie przejmująca, mówiąca o straszliwościach tego, co działo się zaledwie 80 lat temu w Łodzi, przy ul. Przemysłowej. Jak można dwu, trzyletnie dzieci zamykać w obozach? Jak można pozbawić dziesięcioletniego chłopca najbliższej rodziny? Pytanie "Jak można?”, powtarzane nawet kilka dni nie wyczerpie oburzenia nad okrucieństwem tamtych ludzi. I za co? Za kilogram ziemniaków szmuglowanych do domu, gdzie czekała mama z czworgiem rodzeństwa? Za rodziców, którzy walczyli o Polskę?, Za to, że maluch nie miał domu? 
Książka „Mały Oświęcim” opowiada o losach więźniów zamkniętych w obozie w Łodzi przy ul. Przemysłowej. Obóz ukryty przez światem, z którego nie było ucieczki. Umiejscowiony został na terenie łódzkiego getta, więc jak uciec? Do getta? Żydzi wiedzieli, że za przyprowadzenie małego uciekiniera dostaną bochenek chleba. Nie było nadziei. 
W obozie umieszczano dzieci od 6 do 16 roku życia, ale z relacji świadków wynika, że były tam również dzieci maleńkie, dwu, trzyletnie. Sporadycznie przebywały  tam również niemowlęta, ale ich losy rozpłynęły się w odmętach historii. 
Książka podzielona jest na dwie części. Nie wiem, która zrobiła na mnie większe wrażenie, która mną bardziej wstrząsnęła. Jedna jest straszna przez to, o czym opowiada, druga przez to, jak opowiada. Pierwsza to wspomnienia z obozu. Opis strasznego życia, ponad siły dorosłych, a co dopiero dzieci. Dwie pajdki chleba, brunatna "kawa" i zupa na obiad, która często nie nadawała się do jedzenia, bo pływały w niej szmaty i robaki. Dzieci wiedziały, że nie wolno jeść czarnych robaków, bo się od nich umiera, ale jeżeli są białe albo żółtawe to jak najbardziej. Przy takim wyżywieniu dzieci pracowały od siódmej rano do wieczora. Prace były różne: lżejsze i ciężkie ponad miarę malucha Najgorzej jednak było jak nie było pracy, bo wówczas Niemcy wymyślali różne „ciekawe” zajęcia. Na przykład przelewanie odchodów z wiadra do wiadra, albo przewożenie taczkami piasku raz w jedną raz w drugą stronę. Bite, poniżane, głodne i zalęknione... Niemicy dzieciom zgotowali ten los. 
Druga część książki to spotkania z osobami, których wspomnienia stanowią podstawę części pierwszej. Myślicie, że łatwiejsza część dla czytelnika? Nic bardziej mylnego! To nie są wywiady, a krótkie zdjęcia, chwile byłych więźniów uchwycone przez autorkę na kartach tej książki. Niezmiernie wzruszające krótkie scenki pokazujące, jak obozowy okres wpłynął na współczesne życie tych ludzi. Oto mężczyzna, który co noc budzi się z płaczem. Od tylu lat... co noc... Oto kobieta, która pierwsze słowo wspomnień wypowiada po 7 minutach milczenia. Co działo się w jej głowie przez te siedem minut? Jakie okropności musiała sobie przypomnieć. Z wszystkich wypowiedzi wypływa żal, że tak mało ludzi pamięta o dzieciach z Przemysłowej. Żal, że poprzednia władza próbowała wymazać pamięć o tym obozie. Ta część książki dużo bardziej mną wstrząsnęła. Kiedy uświadomiłam sobie jak straszne wspomnienia Ci ludzie muszą w sobie nosić przez dziesiątki lat. 
To jest książka dokument, książka pomnik i książka pamiętnik. Może zabrzmi to pompatycznie, ale ta książka z twarzą chłopca na okładce powinna być czymś ważnym dla całego naszego kraju. W prostych słowach, bez ogródek, bez zbędnego przekonywania o okrucieństwie opiekunów, (bo do tego nie trzeba przekonywać) strzela w serce czytelnika potwornymi wspomnieniami o losie sześcio, siedmiolatków. 
Na zakończenie dodam, że (choć to może źle zabrzmi w odniesieniu do tej książki) całość bardzo dobrze mi się czytało. Autorka ma wyjątkowo prosty styl, przez co wspomnienia naszych bohaterów nabierają trudnej do określenia ostrości. Wchodzą w duszę czytelnika niczym nóż w masło. I tak już zostają.

poniedziałek, 5 października 2020

Lockdown

To nie jest dobry czas na czytanie tej książki. Podobała mi się i to bardzo, ale nie ukrywam, że trochę mnie przygnębiła. Dlaczego? Ano dlatego, że tłem tej powieści jest wirus, ale nie koronawirus (ten nasz, obecny i w miarę oswojony) a taki bardziej paskudny, który wpływa na układ nerwowy i powoduje, że ludzkie zwłoki leżą na ulicy. To, że wirus przylazł do Polski z Chin i to, że najpierw zaatakował zachodnią Europę spowodowało, że jakoś tak odnosiłam tę fikcje literacką do naszej rzeczywistości. I to nie było fajne. Fajna natomiast była cała reszta powieści. Niewątpliwie tematyka pomogła powieści wylądować na liście bestsellerów w niejednej księgarni. Uważam że zasłużenie. 
"Lockdown" to historia Olgi - milionerki i potentatki handlowej, która samotnie wychowuje nastoletnią córkę. Kocha ja nad życie i dla niej poświęci wszystko. Dziewczyna jest bardzo mądra nastolatką, której bogactwo matki wcale nie uderzyło do głowy. Olga kocha również swoją pracę i co więcej – jest świetna w tym, co robi. Właśnie kończy swój największy projekt (Centrum handlowe Eden), kiedy spadają na nią niczym grom dwie koszmarne wiadomości. Pierwsza to to, że jej córka właśnie została porwana, a porywacz za jej uwolnienie żąda dziesięciu milionów euro. Druga to taka, że choć ma takie pieniądze na koncie, to w żaden sposób nie jest w stanie nimi dysponować. Ze względu na epidemię spowodowaną wirusem, rząd ogłasza zamknięcie wszystkiego. W czasie lockdownu wypłata pieniędzy z banku jest właściwie niemożliwa, co zmusza Olgę do poszukiwania mniej legalnych źródeł pieniędzy. Olga musi zejść do półświatka i spotkać się z osobami, z którymi w normalnym życiu nigdy by się nie spotkała. W nawiązaniu relacji pomaga jej Karol - kierowca, który okazuje się..., a nie powiem, bo szkoda psuć przyjemność odkrywania tej książki. Jeżeli macie ochotę odkryć dalszą fabułę, polecam zakupy w księgarni Tania Książka
Super powieść – szybka, prosta i niesamowicie wciągająca. Krótkie rozdziały i iście żołnierski przekaz powodują, że czyta się ją rewelacyjnie. Akcja pędzi do przodu niczym pendolino. Pochłonęłam powieść w dwa wieczory i przyznam się, że bardzo polubiłam głównych bohaterów. Twarda i nieustępliwa Olga świetnie współgrała z Karolem, który czuł się w warszawskim półświatku niczym ryba w wodzie. Ten duet zdobył moje serce i mogłabym zagubić się z nimi w kolejnych tomach powieści. 
Teraz o jednym malutkim minusiku. Przeszkadzały mi w lekturze dziwne wstawki o zupełne przypadkowych ludziach. Miały one na celu (chyba) ukazać, jak bardzo zjadliwy był wirus, który zaatakował Europę. Kilka króciutkich scenek o umierających ludziach w moim wypadku nie spełniło swojej roli. Początkowo myślałam, że gdzieś w połowie książki wszystkie postacie, (które przeżyły) się spotkają, ale kiedy zrozumiałam, że te króciutkie scenki mają się nijak do fabuły najchętniej bym je omijała. Drażniły mnie niepomiernie i przyznam się, że psuły mi zabawę związaną ze śledzeniem perypetii Olgi i Karola. 
Mimo tego uwierzcie mi, że warto sięgnąć po "Lockdown". To powieść, która uświadamia czytelnikowi, że nic nie jest wieczne, a świat, który znamy, może w ciągu jednej doby stanąć do góry nogami. I nie należy się poddawać tylko trzeba walczyć, aby normalność jak najszybciej wróciła w nasze progi.