poniedziałek, 20 czerwca 2016

Kiedy księżyc jest nisko

Powieść zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Poraziła faktami, o których wszyscy wiemy, ale nie dopuszczamy ich do swojej świadomości. Przecież każdy z nas wie, że uchodźcy "zalewają" Europę, że traktowani są okrutnie i nieludzko, że warunki panujące w obozach przejściowych urągają ludzkiej godności... Problem nas - Polaków - właściwie nie dotyczy, ponieważ nasz kraj raczej nie jest celem tych wędrówek. Oglądamy to z boku płacząc wraz z matkami nad losem dzieci i klnąc na agresorów, którzy doprowadzają do tego, że ludzie zmuszeni są opuszczać swoje domy. Niby przeżywamy, ale wszystko jest takie... za szybą, bez smaku i zapachu.
"Kiedy księżyc jest nisko" to powieść, która porwała mnie w świat uchodźców, przetrzepała moją psychikę, boleśnie wyraźnie uświadomiła tragedię tych ludzi, a następnie wypluła ze swojej treści emocjonalnie zmęczoną i zachwyconą przeczytaną powieścią. 
Mała Feriba już w chwili urodzin jest naznaczona nieszczęściem. Przy porodzie umiera matka dziewczynki, a mała Feriba jest obwiniana o jej śmierć. Wychowywana przez macochę zawsze jest tą gorszą córką; nie chodzi do szkoły, a jej edukacja kończy się na wiedzy o pracach domowych. Na szczęście Feriba jest mądrą dziewczyną i wie, że to w wiedzy tkwi skarb. Walczy o swoją edukację i w wieku 13 lat po raz pierwszy idzie do szkoły. Przy okazji poznawania losów Feriby poznajemy życie w Afganistanie. Smak, zapach i kolor tamtych stron przemawia do nas z każdej strony powieści. I tak czytając sobie pomyślałam, że mam do czynienia z prostą miłą powieścią ukazującą rozterki młodej Afganki związane z edukacją, nieśmiałymi zalotami i zamążpójściem. Nic bardziej mylnego! Nagle z pięknego Afganistanu przenosimy się do Afganistanu ogarniętego koszmarem wojny. Rakiety latają nad głowami i nigdy nie wiadomo czy człowiek dożyje jutra. Wielu ludzi postanawia opuścić kraj, jednak rodzina Feriby długi czas broni się przed ucieczką. W końcu tragiczne wydarzenia zmuszają ich do opuszczenia Kabulu. Feriba jest wówczas matką trojki dzieci - przy czym jedno z nich jest maleńkim niemowlęciem. Koszmar po prostu. Samotna Afganka z trójką maluchów nie ma zbyt wielu szans na przetrwanie. Na szczęście Feriba jest twardą kobietą i krok za krokiem prze do przodu. Los jej nie szczędzi. Opisywać zbyt wiele nie będę, ale wystarczy napisać, że jedną noc Feriba z dziećmi spędza w drewnianym domku na placu zabaw. Akurat spadł deszcz, który zmoczył ich doszczętnie - niewyobrażalne dla mnie. Sama jestem mamą dwójki dzięciołków i nie przyjmuję do wiadomości, że może zaistnieć sytuacja, w której ktoś zmusi mnie do opuszczenia mojego domu. Zostawić wszystko i iść w nieznane. Nie wiem gdzie mnie los rzuci, nie mam planów, pieniędzy... pcha mnie do przodu jedynie miłość do dzieci i rozpaczliwa potrzeba zapewnienia im jako takiego bytu. 
W powieści uderza realizm zdarzeń. Czytelnik wie, że to fikcja, że postacie są zmyślone. Sama wbiłam w przeglądarkę tytuł i dane autorki i sprawdzałam, czy książka aby na pewno jest fikcją literacką. Nie można jednak zaprzeczyć, że za postacią Feriby stoją tysiące zrozpaczonych kobiet, a los jej dzieci jest udziałem wielu maluszków. Przecież opisany w powieści obóz dla uchodźców we francuskim Calais istnieje naprawdę. Wystarczy wpisać hasło w wyszukiwarkę, aby poczytać o tragedii zgromadzonych tam ludzi. Jeden z bohaterów powieści Selim (specjalnie nie napiszę o nim więcej, żeby nie psuć lektury) jako uchodźca pokonuje trasę, którą w rzeczywistości pokonała niezliczona ilość mieszkańców Afganistanu, Syrii, czy też Libii. Koszmarne wydarzenia, które w tej powieści są udziałem rodziny Feriby dotknęły wielu w rzeczywistości... Koszmar. 
Czytając z zapartym tchem śledziłam losy bohaterów - razem z nimi wsiadałam na statek, uciekałam przed kontrolami celników i modliłam się o ładną pogodę. Każdy skradziony kęs jedzenia był dla mnie radością. Razem z nimi przeżywałam pierwsze miłości, płakałam zza  bliskimi, przeżywałam rozpacz i bezsilność. 
Powieść bezwzględnie należy przeczytać. Jest głosem rozpaczy, wołaniem o pomoc. Jest świadectwem współczesnej Europy - Jej bezradności w obliczu tragedii milionów ludzi pozbawionych domów i nadziei na przyszłość. 

czwartek, 16 czerwca 2016

Kobiety z ulicy Grodzkiej. Matylda

"Hanka" urzekła mnie tajemniczością dawnych czasów. Takich mrocznych, gdzie medycyna niewiele miała do powiedzenia, a aptekarz to był ktoś. "Wiktoria" to powieść o czasach walki o wolność, kiedy cały Kraków żył polskością i nowo zdobywaną wolnością Obie powieści są warte polecenia, obie ciepło i interesująco przedstawiają losy silnych kobiet biorących życie w swoje ręce. Matylda to córka Wiktorii i wnuczka Hanki. Co więcej - Matylda to kolejne ciekawe czasy dwudziestolecia międzywojennego, kiedy Polska wstawała z kolan, a Naród Polski fetował zwycięstwo i wielbił Marszałka Piłsudskiego. 
Kraków 1931 rok. Apteka pod Moździerzem ma się dobrze, jednak wcale nie jest to zasługą Matyldy. Aptekę prowadzi mądra i rozsądna Joasia, a Matylda pragnie.... zostać aktorką. Jak wiele młodych kobiet, aby spełnić swoje marzenie musi "bywać". Bywa więc na salonach i w kawiarniach, jednak jakoś role nie chcą płynąć szerokim strumieniem. Na szczęście ma swoją aptekę, która pozwala na godne życie. Oprócz tego grywa też mniejsze rólki w Teatrze, nie jest to jednak to, co zaspokoiłoby ambicie naszej Matyldy. Długonoga, płomiennoruda dziewczyna chce czegoś więcej. I wydaje się, że los w końcu się do niej uśmiechnął kiedy poznaje młodego mężczyznę. Okazuje się, że ma on bogatego stryja i możliwości aby pomóc Matyldzie zrobić upragnioną karierę. Pytanie tylko, czy jego zamiary są naprawdę uczciwe? 
Moim zdaniem Matylda nie dogoniła swoich poprzedniczek. Zarówno "Hanka" jak i "Wiktoria" emanowały tajemnicą i takim mistycyzmem. W "Matyldzie" mi tego brak. Owszem - powieść opisuje bardzo ciekawie losy dziewczyny wplatając w to elementy polskiej historii. Brakuje jednak tego ... czegoś. 
Nie ulega jednak wątpliwości, że kolejny tom też przeczytam. Bo musi być kolejny tom. Autorka tak zakończyła powieść, że z niedowierzaniem obracałam książkę stwierdzając, że to nieludzkie tak zostawić czytelnika. Po prostu nieludzkie. Akcja się zawiązała, czekam na to BUM, a tu nie ma! I czekaj tu człowieku na kolejny tom...

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Japonki nie tyją i się nie starzeją

Zacznę od tego, że nie przepadam za poradnikami. Nawet jeżeli zaczynam je czytać, to szybko denerwuję się uznając, że ktoś próbuje narzucić mi swój styl życia, a ja tak nie chcę. Po kilku rozdziałach zniesmaczona rzucam książkę w kąt i zapominam. W przypadku książki pt. "Japonki nie tyją i się nie starzeją" było troszkę inaczej, choć to przecież też poradnik...
Japonia to kraj dla Europejczyków niezwykle orientalny. Tysiące kilometrów od nas z zupełnie odmienną kulturą i sztuką, z zupełnie innymi zasadami i diametralnie odmiennym sposobem życia - dla większości z nas stanowi zagadkę i tajemnicę. Pamiętam taką książkę pt. "Tatami kontra krzesła" gdzie na każdej stronie coś mnie zaskakiwało. Zupełnie inny świat. Po lekturze "Japonki ..." stwierdzam, że kuchnia japońska to również inny świat. 
Pierwsze co mnie uderzyło i zaskoczyło w tej książce to początek. Zestawienie danych statystycznych dotyczących wagi, sposobu życia i ilości spożywanych kalorii przez naród japoński i Europejczyków oraz mieszkańców Ameryki. I tu po raz pierwszy (i na szczęście ostatni) chciałam rzucić książkę w kąt. Nie po to biorę do ręki książkę o Japonii żeby czytać o błędach żywieniowych Nie-Japończyków! Dobra pomyślałam - dam radę, może dalej będzie lepiej. I rzeczywiście było. Jeżeli przebrniemy przez moralizatorski początek to dalej urzeknie nas ciepło i odmienność japońskiej kuchni. 
Autorka jest Japonką, która w pewnym momencie swojego życia przeprowadziła się do Ameryki. Co więcej - wyszła za Amerykanina i właściwie nie miała większych problemów z aklimatyzacją w ojczyźnie swojego męża. Jak sama przyznaje uwielbiała chipsy, hamburgery i pełnymi garściami korzystała z "dobrodziejstw" takiej kuchni, w skutek czego po trzech miesiącach pobytu przybyło jej 11 kilogramów. Szybko doceniła dobrodziejstwa kuchni swojej mamy i podjęła próbę gotowania w amerykańskiej rzeczywistości na sposób japoński. Okazało się, że tam to wcale nie jest trudne. 
Autorka ukazuje nam "cuda" japońskiej kuchni. Przez "kuchnię" należy rozumieć nie tylko składniki potraw, ale również sposób ich podania i pewną filozofię, którą kierują się Japończycy. Urzekły mnie pewne zasady: talerza nie napełnia się po brzegi, należy jeść do momentu, aż jest się w 80 % pełnym, każda potrawę należy tak ułożyć, aby podkreślić jej naturalne piękno, mniej oznacza więcej... niby każdy z nas o tym wie, ale czy stosujemy to na co dzień?
"Pusta przestrzeń na japońskim stole odgrywa ważną rolę. Unika się przesady. Naczynia nie są wypełniane po brzegi, Pozostawia się na nich trochę miejsca. Pustka ma znaczenie estetyczne podobne do tego w obrazach zen malowanych tuszem."
Autorka z miłością i pasją opisuje pięć filarów, na których opiera się kuchnia japońska. Pierwszym wcale nie jest ryż, który plasuje się na trzecim miejscu. Pierwsze są ryby. Japończycy zjadają ich ogromne ilości. Nie przetwarzają ich zbytnio; często jedzą surowe. Targi rybne to coś, czego z całego serca Japończykom zazdroszczę. Drugi Filar to warzywa i tu znowu okazuje się, że warzywa to po prostu japoński styl życia. Układają je na maciupeńkich talerzykach, delektują się ich kolorem, fakturą i zapachem. Zjedzenie warzyw to ukoronowanie całego procesu poznawczego. Zaraz za ryżem plasuje się soja, za nią makarony, a na końcu zielona herbata - w tysiącu odmian i w setkach sposobach zaparzania. Właściwie herbata potrafi zastąpić dzieciom słodkie soki i napoje. 
W książce są też przepisy, ale przyznam, że w naszej polskiej rzeczywistości trudne do zastosowania. W każdym z nich znajduje się składnik właściwie niedostępny w sklepach. Oczywiście internet może wszystko, ale cała książka opiera się na przekonaniu, że kuchnię japońską możemy urządzić w naszej kuchni z produktów dostępnych w sklepiku za rogiem. Otóż nie jest tak. Warto jednak poczytać sobie i uzmysłowić jak mało wiemy o japońskiej kuchni. 
Książka jest ... miła w obyciu. Owszem mamy trudne przepisy i niekończące się listy przyrządów niezbędnych do kuchni, ale wśród nich znajdą się też ciepłe wspomnienia i ciekawe historie. Bardzo spodobała mi się opowieść o tym, jak dzieci w japońskiej szkole na przerwie spożywają posiłek wspólnie. Każde je to samo, a posiłki przygotowuje dwóch dyżurnych, którzy następnie przez cały posiłek obsługują pozostałe dzieci. Wzruszyła mnie też historia o "śniadaniówce przepełnionej miłością." Polecam każdej mamie :-) 
"Mówi się, że potrawy kuchni japońskiej są raczej do oglądania niż do jedzenia, a ja powiedziałbym wręcz że są do kontemplacji. To harmonia, którą współtworzy połączenie wyrobów z laki  oraz migoczącego w ciemności światła świecy." 


czwartek, 9 czerwca 2016

Ostatni list

Książki Marii Ulatowskiej to taka proza, do której czytania muszę się psychicznie nastawić. Konieczne jest przypomnienie sobie innych powieści tej autorki (taki najbardziej "ulatowski " jest "Domek nad morzem"), trzeba trochę podumać i ocenić, czy to aby na pewno dobry moment na taką lekturę. Powodem tego okresu przygotowawczego jest specyficzny klimat powieści Pani Marii. To nie są książki wymagające, ale mimo to każda pozycja przyciąga rzeszę wiernych czytelniczek. Każda z tych powieści przedstawia losy kogoś. Należy podkreślić, że głównym bohaterem są właśnie "losy", a nie człowiek z krwi i kości. Maria Ulatowska cierpliwie ciągnie czytelnika za rękę pokazując kolejne perypetie bohaterów. Przemierzamy - dzieści, czasem - dziesiąt lat obserwując, jak plotą się losy poszczególnych osób. Tu nie ma gwałtownych zwrotów akcji, ani szybkich pościgów; jak to w prawdziwym życiu    
"Ostatni list" nie wzbudził takiego zachwytu jak poprzednie powieści, ale "rzesza wiernych czytelniczek" nadal jest. Ja również nie odchodzę choć nie ukrywam, że książka mnie nieco rozczarowała. Na szczęście nie na tyle, żebym rzuciła ja w kąt. Maja Czerska, której losy są głównym bohaterem tej powieści, jest - w moim odczuciu - pustą, głupią babą. Człowiek ma nadzieję, że z biegiem czasu (i kartek) to dziewczę ulegnie metamorfozie, zmieni się choć ociupinkę. No niestety tu spotka czytelnika rozczarowanie. Owszem, może i panna Maja się zmienia, ale jej tępota po prostu poraża. Dziewczyna miłość ma za nic - facetów również. Skacze z kwiatka na kwiatek depcząc męskie serca niczym ogryzki od jabłek. Nagle spotyka Zbyszka i jest pewna, że to miłość Jej życia. Ale co tam miłość! Po pewnym czasie spotyka Andrzeja - to na pewno już jest miłość! No jednak nie. Zbyszek, Andrzej, Andrzej Zbyszek - co za różnica. Pojawia się dziecko a mimo to nadal ustatkowanie emocjonalne Panny Mai pozostawia wiele do życzenia. Powiem więcej - zachowuje się jak Panna lekkich obyczajów za nic mając uczucia innych ludzi. No nie budzi mojej sympatii główna bohaterka, a to powoduje, że ciężko brnąć przez kartki powieści. 
Książka dała mi popalić jak rzadko kiedy. Emocje wyłaziły mi uszami i nie mogłam ich opanować. Jakbym Majeczkę dorwała to bym jej te rude kudły wyciepała po jednym włosku z tej pustej główki... Teraz kiedy minęło kilka dni od zakończenia lektury dochodzę jednak do wniosku, że autorka napisała powieść godną uwagi. Jeżeli coś jest w stanie wzbudzić w moim sercu tak skrajne emocje to to musi być dobre. Pani Ulatowska stworzyła powieść, która niby wolno się ciągnie i miętoli, ale tak naprawdę porusza umysły i serca. 
Już na marginesie dodam, że cudownie jest przenieść się w czasy komunizmu (oczywiście  tak na kartkach książki). Autorka opisuje specyfikę owego ustroju z humorem i odpowiednią dawką jadu. Kolejki w sklepach, praca, która nikomu nie jest potrzebna, pogoń za oryginalnością, która w tamtych czasach była tak trudna do osiągnięcia. No majstersztyk po prostu. 

wtorek, 7 czerwca 2016

Koncert h mol

Irena Kwiatkowska i znani sprawcy

Są takie osoby, które zna każdy, które każdy - niezależnie od poglądów, przekonań i pochodzenia - szanuje. Są osoby, które mają życiową charyzmę i specyficzną, charakterystyczną, nie dającą o sobie zapomnieć duszę. O takich ludziach się pisze; takich ludzi się nie zapomina. Teraz tylko ważne jest, aby ten, kto pisze również miał to coś. A właściwie COŚ. Roman Dziewoński niewątpliwie to coś posiada. Przede wszystkim Pan Dziewoński pisze przepiękną, barwną i mistrzowsko poprawną polszczyzną. Ale od początku. 
Pani Ireny Kwiatkowskiej przedstawiać nie trzeba. Wspaniała aktorka, znana przede wszystkim z udziału w kabaretach i wspaniałych ról filmowych. "Dudek" bez Pani Ireny straciłby wiele, a "Kabaret Starszych Panów" jeszcze więcej. Kobietka wcale nie grzeszyła pięknością. Gazeta Polska w 1935 r. napisała o niej tak: "Prawdopodobnie warunki zewnętrzne skierują Ją raczej w kierunku charakterystycznym" (str. 39 recenzowanej książki). Prorocze słowa! Jeżeli gdzieś pojawiało się nazwisko p. Kwiatkowskiej to pewne było, że rola Jej przydzielona na pewno nie będzie nijaka. Daleko nie szukając - przecież każdy zna Kobietę pracującą co to żadnej pracy się nie boi z "Czterdziestolatka", albo mamę Pawła z "Wojny domowej". No cud miód i orzeszki! Właśnie o tej cudownej kobiecie p. R. Dziewoński postanowił napisać. Trochę na przekór Jej samej, trochę dla potomności. Powstała wspaniała książka zawierająca trochę wspomnień, szczyptę cytatów i wypowiedzi wielkich artystów. Te wypowiedzi tworzą mozaikę, z której wyłania się Pani Irena w całej krasie.  
 "Irena Kwiatkowska i znani sprawcy" to książka wspaniała. Dobra, powiem wprost: zakochałam się w tej książce bez pamięci. Mogę ją czytać w kółko i bez przerwy. Roman Dziewoński miał tę cudowną możliwość korzystania z archiwum domowego Pani Ireny, oraz prowadzenia z Nią długich rozmów o wszystkim i o niczym. Te wspomnienia, rozmowy i zdjęcia stanowią dużą część książki. Na szczęście autor oddał również głos innym znanym osobom. Dlaczego na szczęście? Otóż Pan Dziewoński pisząc o naszej bohaterce używa dość górnolotnego języka (co mnie osobiście urzekło, ale wiem, że niektórych mierzi). Wypowiedzi takich osobistości jak m.in. Wojciech Młynarski, Piotr Fronczewski, Gustaw Holoubek i oczywiście Edward Dziewoński dodają książce uroku i świeżości. Jest też troszkę dialogów, cytatów, wierszy, monologów... słowem wszystko to, co fanów polskich kabaretów i filmów fascynuje i porywa. Wisienką na torcie są zdjęcia. Klimatyczne, piękne czarno - białe urzekają wprost subtelnością Pani Kwiatkowskiej. 
Książkę trzeba sączyć. Natłok informacji jest dość spory i były momenty, kiedy nie wiedziałam kto co pisze i skąd pochodzi dany cytat. Nie przeszkadzało to jednak zbytnio w podróży przez życie Kwiatkowskiej. Brakowało mi również trochę życia prywatnego autorki. Z tego co zrozumiałam, pominięcie wątku prywatnego nastąpiło na wyraźną prośbę Pani Ireny, nad czym ubolewam. Na szczęście coś tam przebija, ale naprawdę niewiele. Najbardziej widoczna jest ogromna praca i dokładność, wręcz pedantyzm Pani Kwiatkowskiej. To ile serca wkładała ta kobieta w każda rolę jest godne naśladowania. 
Piękna książka! Urocza w swej delikatności, mocna w ilości przekazywanych faktów, piękna w lekkości pióra p. Dziewońskiego. Pokazuje "Jakże kruchy i nietrwały jest kształt teatralnej roboty" (str. 181) 
Jeszcze jedno napisać muszę, bo pęknę. Wydawnictwo Szelest jest maleństwem na rynku wydawniczym. Na swojej stronie mają do zaproponowania raptem trzy pozycje. Za to jakie! "Kryzysowa narzeczona" była świetna, Nietakty - jeszcze lepsze, no a już "Irena Kwiatkowska i znani sprawcy" urzekła mnie zupełnie. Aż się boję zapytać, co będzie następne. Bo jeżeli ten poziom będzie nadal utrzymany, to ja zostanę fanką "Szelestu". Jak nic.