"Kryzysowa narzeczona" doczekała się w wirtualnej rzeczywistości wielu recenzji. Ta niepozorna książeczka urzekła znaczną większość czytelników. Nic dziwnego. Czasy PRL - u (oczywiście od strony artystycznej) bez dzisiejszej gadżetomanii niewątpliwie miały swój urok. Imprezy po domach, rozmowy do białego rana często zakrapiane procentami, a do tego wszechobecna muzyka... wspomnienia z tamtych czasów goszczą w wielu sercach do dzisiaj. Jednak dla mnie "Kryzysowa narzeczona" ma drugie dno, ale po kolei.
Andrzej Mogielnicki to muzyczny wulkan. Współpracował z wieloma wokalistami i zespołami, jednak chyba najbardziej kojarzony jest jako założyciel zespołu "Lady Pank". Ku mojemu zdziwieniu w książce nie ma o tym w ogóle mowy. Mamy za to grupę młodych ludzi, którzy zmagają się z komunistyczną rzeczywistością i niedogodnościami związanymi z tamtym okresem. Poznajemy Inżyniera i jego miłość do kobiet. Każda impreza to inna kobietka, a w sytuacjach braku kobietki (czyli w sytuacjach kryzysowych) u boku Inżyniera pojawia się "Mysz". Mysz jest niepozorna i jakaś taka nijaka. Okazuje się jednak że ma na Inżyniera ogromny wpływ. Przychodzi taki moment kiedy na imprezach u prawego boku Inżyniera co rusz pojawia się inna kobietka, a u lewego boku - niezmiennie zawsze jest Mysz. Wydaje się to dziwnie, ale kiedy dochodzimy do końca opowieści wszystko staje się jasne. Nie wszystko złoto, co się świeci, a szarości często po bliższym poznaniu osiągają barwy tęczy.
Książka ma drugie dno, a jest nim pasja. Pasja przez duże P. Historia ludzi to jedno, ale miłość do muzyki bijąca z "Kryzysowej narzeczonej" to "zupełnie inna bajka". To, w jaki sposób Pan Mogielnicki opisuje swoja miłość do płyt winylowych, to jest po prostu cud, miód i orzeszki. Z każdego opisu bije uwielbienie do tych czarnych krążków, każde słowo dobrane jest ze smakiem i rozmysłem. Zresztą oto próbka:
Wiking dwoi się i troi, donosi albumy, aż lada ugina się pod ich ciężarem. Przeglądamy znajome okładki, sprawdzamy zawartość. Paznokciem przecinamy celofan, obowiązkowo wtykamy nos do środka, wciągając kreskę zapachu, jakiego dostarcza każda nowa płyta. Wyjmujemy krążek w koszulce, pozwalamy, by wyśliznął się i oparł kantem o naszą dłoń. Najdłuższe środkowe palce rozczapierzamy tak, aby opuszki dotykały wyłącznie papierowej etykiety. Dalej jest już prosto, wyjmujemy płytę z koszulki i hop!, trzymamy ją w obu dłoniach jak w imadle, gotową do nałożenia na talerz. Ale zanim to zrobimy, patrzymy na błyszczące ścieżki, wyżłobione rowki, które wyglądają pewnie tak jak aktualna mapa naszego mózgu, obracamy kilka razy w rękach jak przypalony naleśnik, oblizując się przy tym lubieżnie, winylowi fetyszyści.
Piękne nieprawdaż? Znam tylko jedną grupę ludzi, którzy tak pięknie potrafią opowiadać o swojej pasji. To książkochłony i bibliofile :-)))) Dlatego własnie "Kryzysowa narzeczona" tak mnie urzekła. Opis miłości do płyt, tego ile można poświęcić, żeby je zdobyć, delikatność wychylająca się zza każdego akapitu - to właśnie jest śmietanka tej książeczki. Do niektórych opisów wracałam po kilka razy delektując się ich pięknem.
Albo to:
Przyszli melomani, audiofile i wreszcie najciężej dotknięci, winyloholicy. Tych nie interesowały już gatunki muzyczne. Zbierali wszystko jak leci. Zachłysnęli się kiedyś pierwszą płytą jak pierwszym kieliszkiem wódki i szybko popadli w nałóg. Szeregi płyt w ich mieszkankach początkowo karnie stały na półkach. Potem zajęły tez podłogę pod ścianami. Przyrastając w postępie geometrycznym, ruszyły w zwycięskim marszu w stronę korytarza. Podbiły pawlacze, sypialnie, dotarły do kuchni i ubikacji. Po drodze wypchnęły z ich życia niepotrzebnie zajmujące miejsce meble, żony, dzieci i psy. W końcu zostali zupełnie sami w zbudowanym własnymi rękami winylowym sarkofagu.
"Kryzysowa narzeczona" aż kipi miłością do muzyki. Pomimo rozżalenia nad straconymi szansami i niewykorzystanymi okazjami ówczesna epoka miała swoje dobre strony. Muzyka była towarem trudnym do zdobycia. Nie było tak jak teraz - wystarczy wpisać tytuł na klawiaturze i na ekranie komputera wyświetla nam się kilka wersji tej samej piosenki. Wtedy trzeba było zawalczyć, aby posłuchać. Skutkiem tego był szacunek do muzyki, do słuchaczy oraz dbałość o dźwięk i o radość słuchania.
Warto przeczytać, warto poznać i warto przeżyć. To wyjątkowa książeczka, do której idealnie pasuje przysłowie "małe jest piękne".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz