niedziela, 15 stycznia 2017

Krystyna córka Lavransa

To jest własnie powieść, którą się albo kocha, albo nienawidzi. Zaczęłam czytać ją razem z moją przyjaciółką w wersji elektronicznej. Ona  - zachwycona i urzeczona pięknem tej powieści. Ja - coraz bardziej znudzona i chętna do rzucenia książki w kąt. Książka dłużyła mi się niepomiernie i choć dostrzegałam w niej to, co tak zachwyca większość czytelników, to jednak lektura męczyła mnie okrutnie. Nie ukrywam, że byłam zdziwiona, bo generalnie sagi lubię i pochłaniam je dość regularnie. Jednak porównanie "Krystyny córki Lavransa" do "Filarów Ziemi" jest dla mnie delikatnie rzecz biorąc przesadą i wielkim nadużyciem. 
Opowieść zaczyna się w 1306 roku, a kończy w 1349 i zawiera historię życia Krystyny, córki Lavransa. Ojciec Krystyny był szanowanym i bogatym norweskim szlachcicem, osiadłym na dworze Jorund w północnej Norwegii. Trzy tomy powieści to trzy etapy życia Krystyny - "Wianek", "Małżeństwo", "Krzyż". Zwykłe życie, lecz tak wspaniale zajmujące - piękne, radosne dzieciństwo, miłość, narodziny dzieci, śmierci bliskich, tęsknota, powodzenie i upadki,trudne wybory i odwaga w kształtowaniu własnego życia.
Powieść jest trzytomowym dziełem wchodzącym w skład kanonu literatury skandynawskiej. Wielu pisze o niej: arcydzieło. Może i tak, ale mi jakoś nie podeszło do gustu. Przydługie opisy i nudne wydarzenia... skończyło się tak, że Dorota stanęła na rzęsach, aby mieć na półce papierową wersję, a ja w połowie drugiego tomu odpuściłam dalszą lekturę tej powieści. 

czwartek, 12 stycznia 2017

Prosto z ambony

Krzysztof Daukszewicz znany jest chyba wszystkim. Wspaniały satyryk i kabareciarz, jednak dla mnie przede wszystkim bard z gitarą i piórem. Jego smutna twarz zupełnie nie współgra z tym, co prezentuje w swojej twórczości. Bo jak tu spokojnie patrzyć w tak poważne oblicze i nie śmiać się z tak zabawnych tekstów? Ostatnio twarz p. Daukszewicza najczęściej chyba pojawia się w "Szkle kontaktowym", w którym to jego udział bardzo cenię i lubię. Komentarze, prztyczki i trafne riposty są dla tego programu istnym skarbem. Poczucie humoru, którym został obdarzony p. Daukszewicz odpowiada mi bezwzględnie. Piekielnie inteligentny człowiek z wielką pokorą dla samego siebie i szacunkiem do otaczającego świata. Owszem - wiedziałam, że jest również autorem kilku (a nawet kilkunastu) książek, ale jakoś tak nigdy się nie złożyło. Aż do pięknego przedświątecznego czasu, kiedy to w moje ręce wpadła niepozorna książeczka pt. "Prosto z ambony". Nie ukrywam - na pierwszy rzut oka zachwytu nie było. Na półce w księgarni ta książka niczym szczególnym się nie wyróżnia. Wielka szkoda, bo jej zawartość godna jest tego, aby stać na półce z bestselerami.
"Prosto z ambony" to zbiór kilkudziesięciu felietonów pisanych do czasopisma "Łowca polski". Cóż - pomyślałam -  zwierzęta kocham, myślistwem raczej się brzydzę, ale spróbuję. Już po kilku stronach wiedziałam, że pióro p. Daukszewicza jest równie sprawne jak język, którym komentuje wydarzenia polityczne w "Szkle kontaktowym". Autor w prostych słowach ubranych w nieskomplikowane zdania przybliża nam uroki i zalety okolicznych lasów i pól. Ważne jest jednak to, że lasy i pola są jedynie wdzięcznym tłem dla anegdot i dykteryjek przekazywanych w poszczególnych utworach. Każda z tych krótkich powiastek budziła we mnie śmiech, chichot i ból brzucha. Widać, że autor lubi chodzić, patrzeć, obserwować i zachwycać się naturą. Jest jednocześnie grzybiarzem, spacerowiczem, myśliwym, wędkarzem... długo by wymieniać. Teksty są właściwe wolne od polityki, choć w niektórych miejscach przebijają może nie tyle poglądy autora, ile Jego ocena zastałej rzeczywistości. Dzięki temu książka ta jest balsamem dla skołatanej duszy. Spokój i cisza lasu oraz miłość do zwierząt i natury w czystej postaci przebija z każdej stronicy tej książki. Wiele tekstów zaczyna się od słów w stylu: "Pewnego dnia na spacerze...", albo" Chodząc po lesie..." albo "Idąc między drzewami...", serce się raduje i tęskni za spokojem i ciszą. I kiedy już czytelnik sobie przyjemnie czyta i tęskni za pięknem natury, nagle dostaje strzała w postaci celnej uwagi lub trafnej riposty i jest ugotowany ze śmiechu.
Historyjki są różne - każda ciekawa lub śmieszna, choć nieraz budząca nostalgię i zamyślenie. Opowiastki są krótkie, więc nie ma w nich miejsca na zbędne słowa. Jest początek (najczęściej przyrodniczy), jest zawiązanie akcji w postaci spotkania kogoś lub znalezienia czegoś i jest puenta tak charakterystyczna dla dobrego satyryka. Daukszewicz sięga po bardzo różnorodną tematykę od przyrody począwszy, a na rodzinie skończywszy. Prywatnych dygresji jest niewiele, jednak te, które są należy cenić, ponieważ szczerość z nich bijąca bardzo wpływa na klimat całej książki.
Ja jednak najbardziej pokochałam sławetne meneliki pojawiające się nawet w lesie i przy ambonie. Okazuje się, że znawcy win i innych trunków są wszechobecni i zawsze można na nich liczyć. Lubię też dialogi z wszelakiej maści bywalcami lasów i pól, jako że skrzą się one od żartów i słownych przepychanek.  Aha - no i wędkarzy. Tak właśnie! :-))) 
Teksty okraszone są świetnymi ilustracjami Juliana Bohdanowicza, którego kreska jest powszechnie znana. Teksty i rysunki świetnie ze sobą współgrają i tworzą całość godną pochwały i zainteresowania. 
Świetna książka na poprawę humoru. Pochłonęłam w trzy wieczory i powiem Wam, że to były bardzo udane wieczory. 

wtorek, 3 stycznia 2017

Ocalałem z Buchenwaldu

Ostatnio przyciąga mnie literatura dość specyficzna. Zaczęło się od "Mischling, czyli kundel" - opowieści o bliźniaczkach, które w Auschwitz dostały się w ręce doktora Mengele. Kolejna lektura wyszukana pod wpływem pierwszej to "Przetrwałam. Życie ofiary Josefa Mengele" - relacja. Dzisiaj skończyłam lekturę książki  "Ocalałem z Buchenwaldu". Dwie pierwsze dotyczą dzieci i nazistowskiego obozu w Oświęcimiu; ta ostatnia to relacja młodego Francuza Louisa Grosa z obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Zestawienie dość dziwne, ale dające spore możliwości do porównania życia w tych dwóch jakże różnych, a zarazem podobnych miejscach. 
Środkowe Niemcy, przepiękna Turyngia. Tu, pośród zieleni starych, wiekowych drzew powstało jedno z najstraszniejszych miejsc na ziemi. Obóz w Buchenwaldzie został założony w 1937 r. początkowo jako miejsce służące do odizolowania Niemców, którzy buntowali się przeciwko polityce Hitlera. Umieszczano tam również innowierców, kryminalistów i homoseksualistów. Bardzo szybko przekształcił się w miejsce tortur, pseudobadań lekarskich i masowych egzekucji. 
Relacja zamieszczona w książce "Ocalałem z Buchenwaldu" jest przerażająca w swojej prostocie. Nasz bohater trafił do Buchenwaldu przez głupotę innego człowieka, działającego w ruchu oporu, który zostawił kartkę z adresem Grosa po prostu na stole. Podczas przeszukania mieszkania kartka wpadła w ręce nazistów, a że przeszukanie dotyczyło działalności w ruchu oporu, szybko doszło do aresztowania zarówno Louisa Grosa jak i jego ojca. 
Już opis podróży do Buchenwaldu sprawia, że serce zamiera. Ludzie stłoczeni po 500 osób w jednym wagonie, w upale, bez picia i jedzenia... Gros opisuje czytelnikowi drobiazgi, które przybliżają tragedię w wyjątkowo emocjonujący sposób. Opisanych sytuacji jest kilka - wszystkie przedstawione pobieżnie i szybko tak, jakby autor chciał przemknąć przez ten moment życia i szybko zapomnieć. Jeden z podróżnych znalazł w plecaku kawałek czerstwego chleba, jednak był zbyt wycieńczony i odwodniony, aby ten skarb pogryźć i połknąć. Zaczął dławić się i krztusić. Współwięźniowie patrzyli jak powoli umiera. W końcu jeden wstał, złapał wiadro pełne moczu i wlał krztuszącemu się biedakowi zawartość wiadra do gardła. W ten sposób uratował mu życie. 
Cała książka jest naszpikowana takimi "anegdotkami" (jeżeli można to tak nazwać). Opowieści o latrynach na świeżym powietrzu, czy o "gównianym komando" są może i śmieszne, ale w tej swojej śmieszności żałosne i przerażające. Trudno zrozumieć, że ludzie w takich rzeczach i zdarzeniach dopatrywali się radości życia. Trudno w to po prostu uwierzyć. 
Obóz w Buchenwaldzie to był przede wszystkim obóz pracy. Więźniowie wstawali o 4:30 i szli do pracy w kamieniołomach lub w fabryce. Wracali o 18, a już o 18:30 musieli stawić się na apelu. Dwanaście godzin ciężkiej, katorżniczej pracy przez siedem dni w tygodniu właściwie bez ani jednego solidnego posiłku. Nawet najsilniejszego faceta taki tryb życia doprowadziłby do wycieńczenia, a Oni żyli, pracowali, jedli co im w ręce wpadło i starali się przetrwać. 
Autor szczegółowo opisuje nam organizację życia w obozie. Każdy więzień miał numer - na szczęście nie wytatuowany, ale wypisany na szmatce, która musiała zostać umieszczona w widocznym miejscu. Każdy miał też obowiązek nosić w widocznym miejscu literkę oznaczającą narodowość, oraz plakietkę, której kolor oznaczał przynależność do pewnej grupy. Inny kolor mieli kryminaliści, inny więźniowie polityczni, jeszcze inny znienawidzeni przez Niemców Żydzi i Cyganie. Poznajemy ich codzienne życie, niekończące się apele i trudy zwykłego dnia. Najważniejsza zasada brzmiała: "Nie dać się zauważyć". Wydaje się, że w takiej masie ludzi, to nie jest trudne - zniknąć i rozpłynąć się wśród identycznie wyglądających setkach mężczyzn. Problem w tym, że jak już się człowiek napatoczył pod łapy esesmana, to trudno było wyjść z tej sytuacji żywym. Wstrząsnęła mną historia pewnego Żyda, który podczas powrotu do obozu niechcący strącił swoje okulary do pobliskiego bajora, Niemiecki oprawca zgodził się na to, aby nieszczęśnik wszedł do wody i ich poszukał. Kiedy jednak poszukiwania nie dawały rezultatu Niemiec nie pozwalał swojej ofierze zaprzestać poszukiwań. W końcu tak długo przytrzymał go pod wodą, że ten po prostu utonął. 
Książka jest przerażająca przez prostotę przekazu. Nie wiem jak to działa, ale opowieść Louisa Grosa jest taka trochę jak relacja dziecka z odbytej wycieczki. Nie ma złości czy nienawiści do narodu niemieckiego, nie ma przeklinania, obietnic zemsty i chęci zabijania wszystkich po kolei. Ta historia jest oddana bez złych emocji, tak charakterystycznych dla wojennych wspomnień. Miałam wrażenie, że stoję za szybą, która oddziela mnie od bohaterów powieści. Właśnie - nawet Ci, którzy stanowią kanwę historii są tacy... bezimienni. Owszem padają imiona, nazwiska, kraj, pochodzenie, ale wszystkie te dane szybko umykają z pamięci czytelnika pod naporem kolejnych zdarzeń i opisów. Zapamiętałam tylko imię przyjaciela Luisa - Delattre. Taką formę przekazu relacji wojennych spotkałam po raz pierwszy. Nie spodziewałam się, że tak mnie emocjonalnie mocno kopnie. Dodatkowo na wyobraźnię działają zdjęcia, których w książce jest dość sporo. Jedne drastyczne, inne zwykłe (przedstawiające jedynie miejsca i budynki) jeszcze inne sielankowe i dające nadzieję. Te ostatnie to zwłaszcza zdjęcia Luisa Grosa już po wyzwoleniu. Na jednym z nich widzimy Luisa w szpitalu, w którym walczył z gruźlicą, kolejne przedstawia żonę i synka. Dobrze, że udało mu się ułożyć sobie życie. 
Ostatnie dni obozu to dla naszego bohatera wspomnienie chleba i masła, które wraz z przyjacielem ukradł z wagonu pełnego żywności od Czerwonego Krzyża. Oczywiście Niemcy nie pozwolili skorzystać więźniom z tych wspaniałości, ale i tak koniec końców żywność trafiła do tych najbardziej potrzebujących.
Porażająca książka. Mam nadzieję, że nigdy, przenigdy nie będę musiała patrzeć na takie zło. Ani ja, ani nikt inny. Przekaz Luisa Grosa wynikający z tej książki jest jeden i to bardzo wyraźny: Życie jest cenne i nauczmy się je szanować.