Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gandalf. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gandalf. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 8 kwietnia 2019

Sowie zwierciadło

Andrzej Pilipiuk jest jednym z moich ulubionych pisarzy. Pomijając "Dziennik norweski", w którym dał poznać się jako narzekający na wszystko podróżnik, (co też ma swoją literacką wartość) - całą pozostałą twórczość przeczytałam właściwie jednym tchem. Uwielbiam opowiadania, Kuba Wędrowycz jest moim idolem, a perypetie Kuzynek polecam każdemu. Pierwsze sześć tomów cyklu "Oko jelenia" też wciągnęłam szybko, choć miałam wrażenie, że z każdym kolejnym tomem autor obniża loty. Losy bohaterów i Hanzy były jednak na tyle wciągające, że - gnana poprzednimi tomami - przemknęłam przez całość lotem błyskawicy. 
I nadszedł czas ostatniego tomu pt. "Sowie Zwierciadło" (tutaj). I co? I nic. W ogóle mnie nie zachwycił. Powiem więcej - czytałam, bo chciałam mieć zaliczoną całą serię. Ale nie był to finał z fanfarami i przytupem. Może jedna trąbka zagrała, ale raczej cichutko... 
Dwóch bohaterów całego cyklu - Staszek i Marek - w końcówce poprzedniego tomu, mogą wybrać, dokąd chcą się udać. Marek wybiera współczesność i wraca do domu, ale niespodziewanie spotyka tam Pana Grążela, który zrobi wszystko, aby jego syn (tak, tak Staszek właśnie!) wrócił do domu. Początkowo nie chce uwierzyć w opowieści Marka o podróżach w czasie, ale kiedy dociera do niego, że to prawda, robi wszystko, aby umożliwić synowi powrót do domu. A że jest bogaty i ma na usługach całą masę podejrzanych typków, Markowi nie jest łatwo. 
Staszek natomiast ląduje w domostwie Heli w czasach, które nastąpiły po klęsce powstania styczniowego. Autor świetnie nakreślił społeczeństwo polskie, które szybko podniosło się po powstańczej klęsce. Odrodziła się konspiracja i walka z zaborcami, a nasz Staszek wylądował dokładnie w jej centrum. Zmuszony jest walczyć nie tylko o honor swojej panny, ale też o życie przyjaciół. W pewnym momencie, chory i zrozpaczony, chce już pożegnać się z życiem, ale nie jest to takie proste. Staszek dociera do Visby w to samo miejsce, co Marek z jego ojcem 150 lat później. Jak autor rozwikła tę zawiłość? Ciekawie i zaskakująco, choć taki sposób zakończenia powieści niweczy wszelkie ...i żyli długo i szczęśliwie. 
„Sowie zwierciadło” to najsłabszy tom cyklu. Napisany jakoś tak na siłę. Nie ma tego polotu, co w pozostałych częściach, a problemy i zawiłości fabuły rozwiązywane sią jak za ciachnięciem noża. Czytelnik może tylko obserwować poczynania autora. Tu nie ma miejsca na domysły i wyobraźnię. Jest za to wydarzenie za wydarzeniem niczym w żołnierskim pułku. Jedno za drugim grzecznie i bez polotu. 
Plusem powieści jest rys historyczny, Kiedy czytałam powieść czułam, że autor opisuje wydarzenia, w których brał udział. Rosyjscy żołnierze, skrytki w ścianach, potyczki w lesie i ukryte skarby są opisane z prawdziwym historycznym zacięciem. Pozostałe tomy pozwoliły czytelnikowi przyzwyczaić się do rzetelności autora w tej kwestii, dlatego też zachwyt był trochę mniejszy niż powinien. Byłam pewna, że w kwestii historycznej powieść stanie na wysokości zadania i nie rozczarowałam się. 
Na zakończenie dodam, że zupełnie nie rozumiem tytułu siódmego tomu. Sowie zwierciadło? O co chodzi? Przecież ani jeden akapit, ani jedna literka nawet nie nawiązywała do takiego przedmiotu. Tytuł zupełnie niezrozumiały. 
Fani twórczości Pana Pilipiuka na pewno przeczytają i uznają, że „Sowie zwierciadło” to dobra powieść, godna zakończenia całej serii pt. „Oko jelenia”. Nie wiem czy to ostatni tom, bo właściwie losy tytułowego oka nadal pozostają nieznane. Może kiedyś Pan Pilipiuk przypomni sobie Staszka i Marka i postanowi stworzyć kolejny tom? Mam nadzieję, że tym razem będzie on lepszy od poprzedniego, bo gorszego już nie dam rady przeczytać.

Książkę w korzystnej cenie można nabyć w księgarni Gandalf.

poniedziałek, 18 marca 2019

Dziewczyna w niebieskim płaszczu

Trochę wstyd się przyznać do tego, co mnie do tej powieści przyciągnęło, bo do niedawna byłam gorącą zwolenniczką poglądu, że nie można oceniać książek po okładce. Jednak trzeba złożyć samokrytykę - do przeczytania "Dziewczyny w niebieskim płaszczu" (tutaj) skłoniła mnie... okładka. A nawet nie sama okładka, a piękny, niebieski kolor, jakim zostały obdarowane skrzydełka tejże książki. Nie mogłam się napatrzeć na czarujący, głęboki odcień - letnie niebo, to przy tym pryszcz. Należy jednak uczciwie przyznać, że książka godna tego niebieskiego odcienia. II Wojna Światowa widziana oczami holenderskiej nastolatki to trochę inna wojna niż ta, którą znamy z rodzimych wspomnień, ale nadal warta poznania. 
Amsterdam, rok 1943. Dziewiętnastoletnia Hanneke pracuje jako recepcjonistka w zakładzie pogrzebowym. Wojna wymusiła na niej również inną działalność, która pozwala dziewczynie i jej rodzinie w miarę godnie żyć w czasach wojennej zawieruchy. Hanneke kupuje różne towary na czarnym rynku i zaopatruje w nie znajomych Holendrów. Pewnego dnia jedna z jej klientek z rozpaczą informuje Hanneke, że zaginęła dziewczyna żydowskiego pochodzenia, którą do niedawna ukrywała w swoim domu. Znakiem rozpoznawczym Żydówki o imieniu Miriam jest niebieski płaszcz. Miriam właściwie rozpłynęła się w powietrzu. Wydaje się, że nie było sposobu, aby opuściła dom niezauważona, a jednak zniknęła… rozpłynęła się w powietrzu. 
Hanneke, idąc tropem zaginionej dziewczyny, poznaje zupełnie inną stronę wojny. Musi zrozumieć, że dookoła ludzie walczą nie tylko o przetrwanie swoje i swoich bliskich, ale również starają się uratować innych, którzy sami są skazani na śmierć. Poznaje ludzi, którzy ratują żydowskie dzieci od zagłady wywożąc je i oddając do adopcji Holenderskim rodzinom. Pomimo tego, że sama doznała okrucieństwa wojny, tracąc w pierwszych dniach narzeczonego, do tej pory starała się nie zauważać zła, które się wokół niej dzieje. Nagle dziewczyna przeżywa szok widząc, jak długo pozostawała ślepa na to, co działo się wokół niej. 
Podczas lektury trochę drażniła mnie jednowątkowość powieści. Fabuła prowadzi czytelnika jak po sznurku. Tu nie ma miejsca na niedopowiedzenia i niejasności, a trochę szkoda, bo przy takiej, prawie kryminalnej powieści, fajnie nieraz trochę pogłówkować. Język książki jest trochę spiczasty i kanciasty, ale nie przeszkadza to zbytnio. Przecież to powieść o czasach wojny, a to tłumaczy wiele. Należy jednak pamiętać, że wojna w Holandii to zupełnie inna wojna niż ta, z którą przyszło zmierzyć się naszym rodakom. Nie wyobrażam sobie, aby niektóre sytuacje opisane w powieści mogły zaistnieć na ulicach okupowanej Warszawy. Kulka w łeb pewna na sto procent. Dlatego warto, aby nastolatek, który sięga po „Dziewczynę w niebieskim płaszczu” był świadomy tego, że wojna w Polsce była zupełnie inna. Nie mając podstawowej wiedzy historycznej czytelnik ma wrażenie, że to jakaś inna wojna - łagodniejsza, bardziej ludzka. Jedynym akcentem ukazującym okrucieństwo wojny, które znany z naszej rodzimej historii są opisy teatru, który został zamieniony na punkt zborny Żydów z okolic... tak - to było straszne. 
Oczywiście na końcu powieści zagadka zostaje rozwiązana, choć nie obyło się bez zaskoczenia. Przyznam się, że nie takiego zakończenia oczekiwałam, ale warto podkreślić, że to, które dostałam od autorki, wynagrodziło mi wszystkie niedostatki lektury. Dobrze przemyślana fabuła pozwoliła na zakończenie z przytupem. Gdzieś, zmierzając do zakończenia powieści, przyszedł taki moment, że zasłona opadła i wszystko zaczęło układać się w całość. Nagle to, co do tej pory było niewiadome stało się jasne i przejrzyste. To była naprawdę literacka przygoda!

Powieść w korzystnej cenie można kupić w księgarni Gandalf. Polecam. 

czwartek, 14 marca 2019

Tatuażysta z Auschwitz

Był taki czas, kiedy "Tatuażysta z Auschwitz" (tutaj) zerkał na mnie z każdego miejsca na ziemi. Tak mi się przynajmniej wydawało. Z jednej strony grzmiały fanfary, że to powieść roku, nagrody sypały się jak z rękawa i nie było księgarni, w której powieść ta nie stałaby na wyeksponowanej półce. Z drugiej strony bombardowały mnie opinie wskazujące, że ta książka nie powinna powstać, ponieważ zakłamuje obraz obozów piekła, które naziści zafundowali ludzkości podczas II wojny światowej. Podawane przykłady rzeczywiście kłóciły się z tym, co znamy z podręczników historii. W powieści jest trochę łagodniej, jaśniej... tak z nadzieją. Cóż było robić - musiałam przekonać się sama. 
Autorka powieści, Heather Morris, opowiada historię Lale Sokolova i miłości, która spotkała go w najmroczniejszym miejscu na ziemi - obozie koncentracyjnym Auschwitz - Birkenau. Lale Sokolov ma to szczęście, że jest oprawcom potrzebny - jest tatuażystą, który wykonuje numery na przedramionach więźniów przybyłych do obozu. Codziennie wykonuje setki tatuaży i to właśnie jest jego przepustka do życia. Pewnego dnia tatuuje numer nowoprzybyłej dziewczynie. Kiedy ich wzrok spotyka się Lale wie, że to ta jedna jedyna i zrobi wszystko, aby ją uratować. Dziewczyna o imieniu Gita odwzajemnia uczucia tatuażysty. Miłość rodzi się i rozkwita pomimo przeciwności losu.  
Powiem tak. Z jednej strony piękna historia, choć skalana miejscem, w którym się dzieje. Myślę, że Lale Sokolov (którego postać wzorowana jest na Ludwiku Eisenbergu), wspominając po latach tamte wydarzenia, trochę je "odbrutalnił". Nie chciał psuć miłosnej historii potwornościami, o których przecież i tak każdy wie. Dlatego powieść wyszła jaka wyszła. Czytelnik znający choć trochę historie tego niemieckiego obozu koncentracyjnego z niedowierzaniem czyta o blokowej, która daje się przekupić czekoladą, o uprawianym w barkach seksie, czy też o esesmanie przekazującym miłosną korespondencję pomiędzy więźniami.
Ale z drugiej strony...
To przecież powieść o miłości. O pięknym, rodzącym się uczuciu, które miało to nieszczęście, że zrodziło się w nieodpowiednim czasie i nieodpowiednim miejscu. Potraktujmy tę powieść jako książkę, której przesłaniem jest właśnie miłość, a nie pokazanie historycznej prawdy o Auschwitz. Uważam, że wiele złego zrobiły osoby odpowiedzialne za promocję, bowiem złe i niewłaściwie jest porównanie jej np. z „Listą Schindlera”. To jest zupełnie inna pólka. Ale jeżeli podejdziemy do tej powieści jako do książki o miłości - jakże inny będzie nasz odbiór!
Za tym, aby nie traktować „Tatuażysty…” jako książki faktograficznej przemawia również to, że - poddając ją ocenie historycznej - roi się w niej od nieścisłości. Wanda Witek-Malicka z ramienia Centrum Badań Muzeum Auschwitz, w 14. numerze wydawanego przez instytucję internetowym periodyku „Memoria” pisze:
Lektura powieści weryfikuje zapewnienia o jej faktograficznym i dokumentalnym charakterze. Choć opowieść zbudowana jest na kanwie losów autentycznego więźnia KL Auschwitz, którego pobyt w obozie, a częściowo także obozowe losy można potwierdzić na podstawie zachowanej dokumentacji archiwalnej, to jednak książka zawiera bardzo liczne błędy i informacje niezgodne z faktami a także nadinterpretacje, przeinaczenia i niedopowiedzenia, na których zbudowany jest całościowy nieautentyczny obraz rzeczywistości lagrowej.
Dalej Wanda Witek Mailcka punktuje nieścisłości z iście aptekarską dokładnością. A co na to autorka? Heather Morris stwierdziła, że „Tatuażysta z Auschwitz” to historia Lalego Sokolowa a nie Holokaustu i nigdy nie miała zamiaru stworzyć akademickiego podręcznika. Nigdy nie mówiła też, że powieść ta to literatura faktu. 
Wszystkim zainteresowanym proponuję odrzucić zarówno uprzedzenia jak i zachwyty nad tą książką i spróbować po prostu delektować się dobrą powieścią o miłości, jaka wykiełkowała w okrutnych czasach i w strasznym miejscu. Jeżeli tak podejdziecie do sprawy zapewniam, że powieść przyniesie sporą dawkę dobrej lektury. Powieść napisana jest gładko, lekkim piórem, bez zbędnego roztrząsania codzienności obozowej. Tu na pierwszym miejscu jest wola przetrwania, walka o każdy dzień i o to, aby najbliższa sercu osoba również miała szansę dożyć do kolejnego świtu. Moim zdaniem piękna książka warta tego, aby się nad nią pochylić.  

Książka do kupienia w korzystnej cenie w księgarni Gandalf.

środa, 6 marca 2019

Gang godziny duchów

Dawid Walliams pisze książki, które mój Młody połyka jak pelikan rybki. Zaczęło się od „Babci Rabuś” i pomimo tego, że Młody skończył lekturę spłakany ze wzruszenia, jego literackie radary wyczuliły się na charakterystyczne rysunki zdobiące okładki książek autorstwa Pana Walliamsa. Po „Babci rabuś” przyszedł czas na „Cwaną ciotuchnę” i „Wielką ucieczkę dziadka”. Każda kolejna powieść zachwycała i przykuwała Młodego do książki na dobrych kilka godzin. Byłam więc pewna, że zakup "Gangu godziny duchów" (tutaj) będzie strzałem w dziesiątkę. 
Dwunastoletni Tom Harper trafia do ponurego, londyńskiego szpitala po tym, jak na meczu krykieta dostaje piłką w głowę. Guz jest tak wielki, że dyrekcja prywatnej szkoły, w której uczy się Tom, nie ma wątpliwości, że hospitalizacja jest konieczna. Chłopiec trafia do sali, gdzie leży już czterech małych pacjentów. Tom już pierwszej nocy dowiaduje się, że w szpitalu działa Gang Godziny Duchów, a jego współtowarzysze są czynnymi członkami tego gangu. Nikt nie pamięta, kto założył Gang, ale ważne jest przesłanie, jakie niesie za sobą. Od wielu, wielu lat zadaniem Gangu jest spełnianie marzeń małych pacjentów szpitala. Dzięki pomocy
pracownika szpitala (zwanego Noszowym), członkowie Gangu mogą zafundować jednej z pacjentek wyprawę na biegun północny, czy też podjąć się zorganizowania lotu balonem. Wprawdzie balonem poleciała staruszka, która lecąc nad Londynem przeżyła przygodę swego życia, ale nie szkodzi. Gang urządził również wyprawę archeologiczną do Egiptu i wyścig na wózkach inwalidzkich. Największym jednak wyzwaniem było spełnienie marzenia ciężko chorej dziewczynki, która pragnie przeżyć swoje życie tak jak każdy zdrowy człowiek. Przyznacie, że przed naszymi bohaterami naprawdę trudne zadanie. 
Książki Walliamsa są wyjątkowe. To nie są zwykłe powieści dla dzieci. To przezabawne historie z przerysowanymi bohaterami, z których każdy ma pewną wadę lub zaletę wybijającą się na pierwszy plan. Jeżeli ktoś jest dobry, to jego dobroć aż cieknie po rękach, niczym wiśniowy sok. Noszowy pomagający dzieciom w spełnianiu marzeń budzi wielką sympatię. Podobnie pani roznosząca jedzenie, która - pomimo braków w zaopatrzeniu - potrafi ze spożycia suchego płatka do mleka stworzyć w wyobraźni dziecka cudowną ucztę. Natomiast, jeżeli ktoś jest już zły - to nie ma szans na to, aby dojrzeć w nim choć cień dobroci. Okrutna siostra przełożona czy tez paskudny dyrektor szkoły są postaciami tak przerysowanymi, że aż śmiesznymi. Oczywiście postępowanie negatywnych
bohaterów budzi w małym czytelniku pytania, ale nie przeszkadza mu to zaśmiewać się później z kary, jaka oczywiście ich spotyka. Ten podział na białe i czarne jest bardzo mocno przerysowany, wręcz abstrakcyjny, co nadaje powieści wyjątkowy charakter. No chociażby zorganizowanie herbatki u królowej. To nie jest oś zwykłego. To jest możliwe tylko wówczas, gdy młody czytelnik uruchomi wyobraźnię i zechce wczuć się w fabułę powieści. 
Omawiając „Gang godziny duchów” nie można zapomnieć o podstawowym przesłaniu: o sile przyjaźni, o radzeniu sobie z chorobą i o tym, że nie należy oceniać ludzi po wyglądzie. Ważne jest również to, że pomimo salw śmiechu podczas lektury, końcówka powieści znowu zaszkliła oczy mojego synka, a w powietrzu pozostało zawieszone pytanie dotyczące śmierci i nieuleczalnej choroby. 
Książki autorstwa Dawida Walliams’a się albo kocha albo są czytelnikowi obojętne. My z Młodym uwielbiamy je. Młody za poczucie humoru i abstrakcyjne wręcz przygody, a ja za możność omówienia z dzieckiem trudnych tematów, które powieść porusza. 
Polecam do wspólnej lektury wszystkim rodzinnym książkomaniakom.

Książkę, w korzystnej cenie, można kupić w księgarni Gandalf.