wtorek, 23 lutego 2016

Modliszka

Lubię polską prozę. Właściwie chyba każdą. Zarówno tę trudniejszą, jak i lekką łatwą i przyjemną. Modliszka zalicza się niewątpliwie do tej drugiej kategorii. Nie jest to powieść, przy której mózg pracuje jak szalony; raczej odpoczywa śledząc bez większych trudności losy bohaterów. 
Milena jest kobietą silną i niezależną. Problem w tym, że (jak większość kobiet) nie zdaje sobie z tego sprawy. Żyje ze swym mężem Lucjanem z dnia na dzień udając, że wszystko jest w porządku. Pewnego dnia wszystko się przewraca jak domek z kart. Okazuje się, że wspaniały, nieoceniony mężuś ma kochankę. Co więcej - spodziewa się z nią potomstwa i w poczuciu odpowiedzialności postanawia zostawić Milenę w imię nowej miłości. No cóż. Brzmi dość infantylnie, ale tak jest. Milena musi się podnieść. Została sama i początkowo fakt ten wydaje się jej końcem świata. Na szczęście nie jest sama. Ma syna, lekko rąbniętą sąsiadkę, przyjaciół, a co najważniejsze - jest bardzo rozsądną kobietą. Życie nie rychliwe, ale sprawiedliwe. Milena podnosi się dzielnie i zaczyna od nowa żyć, podczas gdy Lucjan pogrąża się w odmętach życia Irminy, która nijak nie może się pogodzić z codziennością. 
Modliszkę świetnie się czyta. Książka płynie niczym rzeka. Rozdział po rozdziale życie Mileny nabiera kolorów i rozmachu a czytelnikowi miło jest, że się może temu po prostu przyglądać.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Dom z witrażem

Dziwna książka. Napisana jest pięknym językiem, ale taka podarta i bez treści. W kwiecistych słowach, porównaniach i epitetach nie kryje się zupełnie nic. Owszem, zachwyca pięknem słowa; opisy Lwowa, piękno muzyki, jakiś epizod, skomplikowana relacja międzyludzka... problem jest taki, że to wszystko jakoś tak nie współgra. Nie wiem - może specjalnie...
Losy czterech kobiet z różnych pokoleń splecione losami poranionego Lwowa jakoś do mnie niespecjalnie dotarły. Najstarsza prababka której życie owiane jest tajemnicą. Właściwie niewiele o niej wiemy, a jej losy giną gdzieś w wojennej zawierusze. Babka - niespełniona malarka, matka - spełniona śpiewaczka operowa i wreszcie główna bohaterka, której losy niewątpliwie zostały naznaczone nieszczęściami pozostałych kobiet. W tle Lwów - piękny, a jednocześnie zaniedbany. Miasto pokiereszowane koniecznością pogodzenia mieszkańców trzech narodowości. Trudne. Właściwie nie do wykonania. Polacy, Rosjanie, Ukraińcy - kto ma racje, kto ma prawo do miasta i jego zabytków? Trudne pytanie właściwie bez odpowiedzi. I tak jak trudno odpowiedzieć na to pytanie, tak samo trudno powiedzieć coś więcej o tej książce.
Ja niewątpliwie ją analizowałam z trochę innej strony. Sama mieszkam w takim pokiereszowanym mieście. Szczecin też jest miastem bez tożsamości. Niby miasto polskie, ale długo pozostawało bezpańskie, na tyle bezpańskie, że cegły z naszej starówki zostały użyte do odbudowy Warszawy. W wielu parkach pachnie niemiecką tożsamością. Pomniki, nagrobki, murki i krawężniki - część naznaczona literami w stylu gotyckim, albo też słowami napisanymi w jidysz. Teraz polskie, kiedyś niemieckie, duńskie, ba - nawet przez krótki okres czasu francuskie - biedne miasto bez tożsamości. I tak czytałam o tym Lwowie i Polakach, którzy  uciekali za polską granicę na zachód, a przed oczami miałam staruszków pochodzenia niemieckiego, którzy stają przed szczecińskimi kamienicami i mówią ze łzami w oczach - "Tu był mój dom...".
Czy mi się podobało? - nie i gdyby nie emocje związane z moim rodzinnym miastem, chyba bym nie skończyła lektury. A tak - dałam radę.

środa, 10 lutego 2016

Dotrzymana obietnica

Hmmm ... siadając do pisania tej recenzji mam mętlik w głowie. Książki z serii "Kobiety to czytają" przyzwyczaiły mnie do pewnego poziomu literackiego, określonej dozy humoru i ciekawych, często zagmatwanych opowieści, które czyta się jednym tchem. Kiedy usiadłam do lektury "Dotrzymanej obietnicy" oczom nie wierzyłam. Początkowo książka nie porwała mnie absolutnie. Z trudem brnęłam przez karty powieści zastanawiając się kiedy rozdrażniona odłożę czytnik. Jednak w pewnej chwili naszła mnie myśl, że chyba źle do tej książki podchodzę. Tu nie należy oczekiwać szybkiego zwrotu akcji i nie wiadomo jakich szalonych wydarzeń. To książka zupełnie inna. I kiedy tak pewne klapki w moim mózgu zamknęłam, a inne otworzyłam, nagle książka objawiła mi się jako zupełnie inna proza. 
Paul i Jill Anderson to wspaniałe małżeństwo. Kochają się szanują - czegóż więcej trzeba? Otóż trzeba. Zdrowia. Pewnego dnia Paula zaatakował wirus. Paskudne wirusisko, w którym większość lekarzy  upatrywało przyczyny późniejszej tragedii. Paul właściwie nigdy już nie wyzdrowiał, a jego stan z dnia na dzień się pogarszał. Po wielu badaniach zdiagnozowano u niego jednostkę chorobową o nazwie zespół ustawicznego zmęczenia. Właściwie wszystko i nic. Najgorsze jest to, że lekarze również tak do Paula podchodzili - jako do chorego psychicznie hipochondryka.  W końcu doszło do tego, że każdy kolejny dzień był walką z bólem, słabością i rozpaczą. Nikt nie potrafił pomóc, a przed oczami Paula rysowało się kolejne czterdzieści lat życia w ciągłym bólu... Został sam, rodzina się od niego odwróciła, pozostała przy nim jedynie wierna i kochająca żona. Nie dziwię się, że nie dał rady... Pewniego dnia przedawkował leki; po prostu chciał umrzeć. Pytanie tylko, na ile Jill miała prawo mu na to pozwolić. Ratowała go już kilkakrotnie z prób samobójczych, tym razem postanowiła, że pozwoli mu odejść. Kilka godzin obserwowała jak najmilsza jej sercu osoba umiera. Wydaje się to naganne, że nie próbowała mu pomóc, że nie wezwała pogotowia. Tylko pytanie, czy my - cisi obserwatorzy tej tragedii - mamy prawo oceniać?  
Powieść taka trochę poszarpana jak te emocje, które targają czytelnikiem. Mamy tu wycinki z mowy końcowej oskarżyciela i obrońcy. Kilka zdań na długo zapadających w pamięć. Mamy również zapisy z przesłuchań Jill - szczegółowe, kilkakrotnie powtarzane te same pytania - do znudzenia, do bólu. Trzecia część książki to wspomnienia. Szczegółowe migawki z życia rozebrane na czynniki pierwsze tak, by cieszyć się każdą ich cząstką, każdą minutką spędzoną razem. 
Trudno ocenić tę książkę. Przecież to wszystko wydarzyło się naprawdę, jak więc można napisać, że książka jest nudna, czy też zła? Należy ją potraktować jako swoistego rodzaju pamiętnik, a wtedy przeczytamy ją do końca zagłębiając się w emocjach i odczuciach. 
A na koniec pytanie, które ciśnie się na usta: Czy ja dotrzymałabym takiej obietnicy? 

wtorek, 9 lutego 2016

Utopce

Słowo "utopce" w pierwszej chwili skojarzyło mi się z topielcem, ewentualnie z miejscem, w którym doszło do tragedii niewiadomego źródła. Tymczasem "Utopce" to po prostu małe, senne, zagubione miasteczko. Głęboko w puszczy, oderwane od rzeczywistości, gdzie czas stanął w miejscu i nie pozwala mieszkańcom tej mieścinki na wyrwanie się z marazmu. Klimatyczna nazwa nie jest tu jednak przypadkowa. W Utopcach bowiem dzieją się dziwne rzeczy, które powodują ciarki na plecach i mrowienie na całym ciele.
Tym razem Katarzyna Puzyńska postawiła na grozę. Pewnego upalnego dnia w Utopcach  giną ojciec i syn. Giną to może dużo powiedziane, bo właściwie do końca nie wiadomo, co się stało. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że stali się oni ofiarą wampira. Wielu mieszkańców szczerze wierzy w "wampirzą" przyczynę śmierci. Bo jak tu nie wierzyć, kiedy w kącie ogrodu odkopano wampirzy grób, a po ofiarach pozostały jedynie zakrwawione ubrania....
Jakiś  czas później doskonale nam znani z poprzednich tomów Daniel Podgórski i Klementyna Kopp zmuszeni są do podjęcia próby rozwikłania tej zagadki. Stawka jest wysoka, jako że walczą o dalsze istnienie komisariatu w Lipowie. Zagadka tym razem jest dość upiorna. Wampir, rozmowy z zaświatami, duchy, maszkary, a wszystko dzieje się w okolicach pierwszego listopada. Do pełnego obrazu sytuacji należy dodać Utopce, którego mieszkańcy są bardzo nieufni i milczący. Nie pomaga to rozwiązać zagadki sprzed lat zwłaszcza, gdy okazuje się, że więkoszść mieszkańców ma coś do ukrycia. Grzeszki sprzed lat utrudniają śledztwo ale i tak nasz dzielny duet doprowadza do rozwikłania zagadki. I tu należą się oklaski brawa, baloniki i confetti dla autorki. Za co? Za pomysł. "Utopce" są kolejnym tomem sagi o Lipowie, który pochłonęłam i o nieprzewidywalności i pomysłowości Pani Puzyńskiej zdążyłam się już przekonać. Ale rozwiązanie TEJ zagadki było po prostu świetne. Nagle okazało się, że ludzie wiele potrafią zobaczyć, wiele sobie dopowiedzieć, ale to co najważniejsze zawsze przeoczą.  
Kryminał jest tak skonstruowany, aby czytelnik co chwila wpadał na nowy trop i nowe niewiadome. Autorka konsekwentnie snuje historię odkrywając tajemnicę po kawałeczku i mocno dozując przyjemność odkrywania sprawcy. Świetnie skonstruowana intryga i niespodziewany splot okoliczności powodują, że czytelnik długo nie domyśla się, o co w tym wszystkim chodzi. Natomiast kiedy już karty zostaną odkryte, wówczas w głowie czytelnika poszczególne kawałki wskakują na swoje miejsce.
"Utopce" to nie tylko kryminał. To bardzo dobre studium małomiasteczkowej psychologii. Mieszkańcy ze swoimi przywarami, ksiądz - a jakże - który boi się wampira i drze się wniebogłosy machając przy tym obficie kropidłem, miejscowa "czarownica" rozmawiająca z duchami - no cud, miód i orzeszki. Nasuwa się od razu powiedzenie: "A to Polska własnie". Świetne studium ludzkich charakterów, które spotęgowane jest licznymi bardzo szczegółowymi dialogami. Czyta się bombowo.  
Na zakończenie dodam, że powieść pachnie gusłami i panuje w niej nastrój mickiewiczowskich "Dziadów" - takich współczesnych oczywiście. Dawno nie czytałam tak klimatycznej książki. Ma ona jednak jedną podstawową wadę: jest niesamowicie wciągająca. Polecam. 

piątek, 5 lutego 2016

Sędzia

Przerażająca. Szokująca i przerażająca. Rzeczywistość opisana przez autora w książce "Sędzia" jest właśnie taka. Jestem zbulwersowana tym bardziej, że wydarzenia opisane w powieści oparte są na autentycznej historii. A najgorsze jest to, że ja, jako szary ludek i członek niższych warstw społeczności, nie mam żadnego wpływu na to co się dzieje. Mogę tylko z boku przyglądać się otaczającej mnie rzeczywistości i próbować wyciągać wnioski. Jednak intuicja i dotychczasowe doświadczenie mówią mi, że pan Zielke niewiele się myli w ocenie sytuacji.
Adam Bonar jest właścicielem firmy Selac. Stworzył ją właściwie sam, od podstaw. Pomysł jego, pieniądze kolegi, jednak kolega szybko usunął się w cień dając Adamowi pełnię władzy i swobodę ruchu. Z małej garażowej firemki powstał giełdowy potentat świetnie oceniany i przynoszący milionowe dochody. Niestety dochody firmy były na tyle duże, że stały się przedmiotem zazdrości nieuczciwego bankiera. A że układ sędzia - bankier - syndyk daje duże możliwości, firma Selac - podobnie jak wiele innych przed nią - skazana jest na zagładę. Sposób jest jasny i prosty; wystarczy nieuczciwa gra bankiera, brak sumienia sędziego i kilku tchórzliwych syndyków i voila!. Bonar traci wszystko - firmę, pieniądze, rodzinę. Nie poddaje się i postanawia jednak walczyć. Z pomocą nadchodzą mu dziennikarze - Kuba Zimny i Kasia Jarosz. Początkowo oceniają Bonara tak samo jak większość nazywając go oszustem i krętaczem. Jednak pytań pojawia się coraz więcej, a dokumenty upadłościowe innych firm pokazują, że Bonar jest raczej ofiarą niż oszustem. Czy Adamowi Bonarowi uda się zachować godność? Jakim kosztem i co będzie musiał poświęcić? Zapraszam do lektury.
Powieść jest bardzo dobra. Napisana z pazurem, "nieukładnie", bez dbałości o konwenanse. Wiele sytuacji i zdarzeń trąci rzeczywistością i mocno przeraża. Po lekturze tej powieści jedno jest pewne. Jeżeli niewielki procent opisanych zdarzeń jest choć trochę prawdziwy to myśl tytułowego sędziego zawarta gdzieś w środku książki jest prorocza "Nie żyjemy w normalnym kraju".
Powieść ma w sobie coś specyficznego i ulotnego, trudnego do określenia, a jednak dającego charakterystyczny "smaczek". Czytelnik śledzi bowiem na kartach książki afery, przekręty i kłamstwa, a nie ma poczucia teorii spiskowej. To tak jakby oglądać wydarzenia z pewnej odległości. Czytelnik przeżywa i dopinguje "dobrych", ale jednocześnie w sercu czuje, że na nic nie ma wpływu, że wszystko dzieje się "obok".  Inny autor zrobiłby z tego tematu trzymający w napięciu kryminał, a tu niespodzianka. Tu mamy czysty opis zdarzeń, zgoła reporterski. Nie czekamy na wybuch bomby, bo cała ta książka jest jedną wielką bombą.
Trudno powiedzieć, że mi się bardzo podobało. Nie ulega jednak wątpliwości że mi się podobało, ponieważ kolejna powieść Mariusza Zielke pt. "Wyrok" już czeka na półce na swoją kolej.
I jeszcze cytat, który urzekł mnie jasnością przekazu:
"Demokracja jest wtedy, gdy dwa wilki i owca głosują, co zjedzą na obiad. A wolność, gdy dobrze uzbrojona owca kwestionuje wynik głosowania" 
Świetne.