Ostatnio przyciąga mnie literatura dość specyficzna. Zaczęło się od "Mischling, czyli kundel" - opowieści o bliźniaczkach, które w Auschwitz dostały się w ręce doktora Mengele. Kolejna lektura wyszukana pod wpływem pierwszej to "Przetrwałam. Życie ofiary Josefa Mengele" - relacja. Dzisiaj skończyłam lekturę książki "Ocalałem z Buchenwaldu". Dwie pierwsze dotyczą dzieci i nazistowskiego obozu w Oświęcimiu; ta ostatnia to relacja młodego Francuza Louisa Grosa z obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Zestawienie dość dziwne, ale dające spore możliwości do porównania życia w tych dwóch jakże różnych, a zarazem podobnych miejscach.
Środkowe Niemcy, przepiękna Turyngia. Tu, pośród zieleni starych, wiekowych drzew powstało jedno z najstraszniejszych miejsc na ziemi. Obóz w Buchenwaldzie został założony w 1937 r. początkowo jako miejsce służące do odizolowania Niemców, którzy buntowali się przeciwko polityce Hitlera. Umieszczano tam również innowierców, kryminalistów i homoseksualistów. Bardzo szybko przekształcił się w miejsce tortur, pseudobadań lekarskich i masowych egzekucji.
Relacja zamieszczona w książce "Ocalałem z Buchenwaldu" jest przerażająca w swojej prostocie. Nasz bohater trafił do Buchenwaldu przez głupotę innego człowieka, działającego w ruchu oporu, który zostawił kartkę z adresem Grosa po prostu na stole. Podczas przeszukania mieszkania kartka wpadła w ręce nazistów, a że przeszukanie dotyczyło działalności w ruchu oporu, szybko doszło do aresztowania zarówno Louisa Grosa jak i jego ojca.
Już opis podróży do Buchenwaldu sprawia, że serce zamiera. Ludzie stłoczeni po 500 osób w jednym wagonie, w upale, bez picia i jedzenia... Gros opisuje czytelnikowi drobiazgi, które przybliżają tragedię w wyjątkowo emocjonujący sposób. Opisanych sytuacji jest kilka - wszystkie przedstawione pobieżnie i szybko tak, jakby autor chciał przemknąć przez ten moment życia i szybko zapomnieć. Jeden z podróżnych znalazł w plecaku kawałek czerstwego chleba, jednak był zbyt wycieńczony i odwodniony, aby ten skarb pogryźć i połknąć. Zaczął dławić się i krztusić. Współwięźniowie patrzyli jak powoli umiera. W końcu jeden wstał, złapał wiadro pełne moczu i wlał krztuszącemu się biedakowi zawartość wiadra do gardła. W ten sposób uratował mu życie.
Cała książka jest naszpikowana takimi "anegdotkami" (jeżeli można to tak nazwać). Opowieści o latrynach na świeżym powietrzu, czy o "gównianym komando" są może i śmieszne, ale w tej swojej śmieszności żałosne i przerażające. Trudno zrozumieć, że ludzie w takich rzeczach i zdarzeniach dopatrywali się radości życia. Trudno w to po prostu uwierzyć.
Obóz w Buchenwaldzie to był przede wszystkim obóz pracy. Więźniowie wstawali o 4:30 i szli do pracy w kamieniołomach lub w fabryce. Wracali o 18, a już o 18:30 musieli stawić się na apelu. Dwanaście godzin ciężkiej, katorżniczej pracy przez siedem dni w tygodniu właściwie bez ani jednego solidnego posiłku. Nawet najsilniejszego faceta taki tryb życia doprowadziłby do wycieńczenia, a Oni żyli, pracowali, jedli co im w ręce wpadło i starali się przetrwać.
Autor szczegółowo opisuje nam organizację życia w obozie. Każdy więzień miał numer - na szczęście nie wytatuowany, ale wypisany na szmatce, która musiała zostać umieszczona w widocznym miejscu. Każdy miał też obowiązek nosić w widocznym miejscu literkę oznaczającą narodowość, oraz plakietkę, której kolor oznaczał przynależność do pewnej grupy. Inny kolor mieli kryminaliści, inny więźniowie polityczni, jeszcze inny znienawidzeni przez Niemców Żydzi i Cyganie. Poznajemy ich codzienne życie, niekończące się apele i trudy zwykłego dnia. Najważniejsza zasada brzmiała: "Nie dać się zauważyć". Wydaje się, że w takiej masie ludzi, to nie jest trudne - zniknąć i rozpłynąć się wśród identycznie wyglądających setkach mężczyzn. Problem w tym, że jak już się człowiek napatoczył pod łapy esesmana, to trudno było wyjść z tej sytuacji żywym. Wstrząsnęła mną historia pewnego Żyda, który podczas powrotu do obozu niechcący strącił swoje okulary do pobliskiego bajora, Niemiecki oprawca zgodził się na to, aby nieszczęśnik wszedł do wody i ich poszukał. Kiedy jednak poszukiwania nie dawały rezultatu Niemiec nie pozwalał swojej ofierze zaprzestać poszukiwań. W końcu tak długo przytrzymał go pod wodą, że ten po prostu utonął.
Książka jest przerażająca przez prostotę przekazu. Nie wiem jak to działa, ale opowieść Louisa Grosa jest taka trochę jak relacja dziecka z odbytej wycieczki. Nie ma złości czy nienawiści do narodu niemieckiego, nie ma przeklinania, obietnic zemsty i chęci zabijania wszystkich po kolei. Ta historia jest oddana bez złych emocji, tak charakterystycznych dla wojennych wspomnień. Miałam wrażenie, że stoję za szybą, która oddziela mnie od bohaterów powieści. Właśnie - nawet Ci, którzy stanowią kanwę historii są tacy... bezimienni. Owszem padają imiona, nazwiska, kraj, pochodzenie, ale wszystkie te dane szybko umykają z pamięci czytelnika pod naporem kolejnych zdarzeń i opisów. Zapamiętałam tylko imię przyjaciela Luisa - Delattre. Taką formę przekazu relacji wojennych spotkałam po raz pierwszy. Nie spodziewałam się, że tak mnie emocjonalnie mocno kopnie. Dodatkowo na wyobraźnię działają zdjęcia, których w książce jest dość sporo. Jedne drastyczne, inne zwykłe (przedstawiające jedynie miejsca i budynki) jeszcze inne sielankowe i dające nadzieję. Te ostatnie to zwłaszcza zdjęcia Luisa Grosa już po wyzwoleniu. Na jednym z nich widzimy Luisa w szpitalu, w którym walczył z gruźlicą, kolejne przedstawia żonę i synka. Dobrze, że udało mu się ułożyć sobie życie.
Ostatnie dni obozu to dla naszego bohatera wspomnienie chleba i masła, które wraz z przyjacielem ukradł z wagonu pełnego żywności od Czerwonego Krzyża. Oczywiście Niemcy nie pozwolili skorzystać więźniom z tych wspaniałości, ale i tak koniec końców żywność trafiła do tych najbardziej potrzebujących.
Porażająca książka. Mam nadzieję, że nigdy, przenigdy nie będę musiała patrzeć na takie zło. Ani ja, ani nikt inny. Przekaz Luisa Grosa wynikający z tej książki jest jeden i to bardzo wyraźny: Życie jest cenne i nauczmy się je szanować.
No to widzę, że nie tylko u mnie obozowo. Wczoraj pisałam o Nocy Eliego Wiesela, jutro napiszę o powieści graficznej Maus, a teraz zaczęłam Annę Frank.
OdpowiedzUsuń