poniedziałek, 14 czerwca 2021

Bieszczady. Dla tych, którzy lubią chodzić własnymi drogami.

Bieszczady jak co roku, witają raz deszczem raz słońcem...
Kocham Bieszczady całym sercem. Ja, mój mąż i moje dzieci uwielbiamy te góry miłością wielką... harcerską. Znamy je od małego. Mój mąż pamięta jeszcze harcerską operację Bieszczady 40, kiedy to harcerze pomagali mieszkańcom w polu, a harcerski organizowały dla miejscowych dzieci przedszkola, aby dzieciaki były bezpieczne podczas prac polowych. Ja się nie załapałam - znam Bieszczady jako harcerka, ale czysto rekreacyjnie. Kiedy założyliśmy rodzinę nie było innego wyjścia jak zabrać nasze dzieci w Bieszczady. Żeby było jasne - dla nas to wyprawa ponieważ mieszkamy w najbardziej oddalonym punkcie na mapie, czyli w Szczecinie. Dalej jest tylko Świnoujście... Dzieciaki pojechały i pokochały - jakżeby inaczej!
Lektura książki "Bieszczady” Adriana Markowskiego wzruszyła mnie i oszołomiła. To wielka sztuka ubrać w słowa emocje i uczucia towarzyszące tym górom. Autor ma rację - Bieszczady się albo kocha, albo nienawidzi. Ten kto kocha przeczyta tę książkę z wielką estymą i wzruszeniem. Komu są obojętne lub niemiłe - też powinien sięgnąć. Książka bowiem zagląda w takie zakątki tych gór, które nie są znane nawet największym miłośnikom.
„Bieszczady” to zbiór kilkunastu... nie wiem... opowiadań, reportaży... form literackich ukazujących historię i tajemnicę tych gór. Bieszczady są górami duchów, które ukazują się tylko tym, którzy WIEDZĄ. Jest tu wiele miejscowości istniejących tylko w pamięci najstarszych mieszkańców. Idąc szlakami, turysta często nie wie, że właśnie znajduje się na czyimś podwórku, albo w kuchni. Akcje wysiedleńcze spowodowały pustkę w tych górach, a nienawiść doprowadziła do zniszczeń wielu miejscowości.
Autor prowadzi nas przez Bieszczady zupełnie niespotykanym szlakiem. Opowiada o pomniku Karola Świerczewskiego (szkaradnym cokole będącym świadkiem niejednej awantury), pięknie opowiada o miłości mieszkańców do tych gór, o ich tragedii, kiedy musieli zostawić wszystko i uciekać w tym, co mieli na grzbiecie. Wspomina o wsi Brzegi Górne która dziś składa się z jednej wiaty i pola namiotowego. Kiedyś to była wieś ciągnąca się kilometrami. Podobnie miejscowość Wołosate, która obecnie jest końcem świata (tak ważnym dla harcerzy, bo stąd korzenie swe wywodzi harcerski zespół Wołosatki) Dziś to kilka domów i jeden sklep, kiedyś wielka wieś ciągnąca się wzdłuż drogi. Zresztą ten sklepik jest ważny bo to ostatni sklep na szlaku…
Autor prowadzi nas też w góry – takie prawdziwe, jedyne w swoim rodzaju. Opowiada o ich pięknie i majestacie. W tych górach trzeba być uważnym w dwójnasób. Połoniny wypełnione rudą metalu działają na pioruny jak magnes. Przeżyłam kiedyś na polu namiotowym nocną burzę, podczas której było częściej jasno niż ciemno. Na niebie odbywał się prawdziwy spektakl tańczących piorunów, a obserwator czuł się taki malutki… Autor pięknie opowiada o tych bieszczadzkich dziwach przyrody, o płynących obłoczkach, za którymi suną wielkie czarne chmurzyska. O tym że rano, wychodząc na wędrówkę, pierwsze kroki stawiasz w słoneczny ciepły poranek, a wracasz w jesienny, mroźny wieczór. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie i naprawdę czuć to w tej książce. Tę samodzielność tych gór i upór, aby nie poddać się człowiekowi. To chyba najbardziej dzikie miejsce jakie znam; tam rządzi właśnie przyroda.
No i wisienka na torcie - opowiadanie o Chatce Puchatka i Lutku Pińczuku. W chatce nieraz odpoczywałam i żałość mnie podczas lektury ogarnęła, że Pana Lutka nie poznałam. Dzisiaj nie ma już na połoninie Lutka, a i chatkę postanowiono rozebrać... zmodernizować...szkoda.
W tej niepozornej książeczce jest wszystko. Poznamy trochę historii – trudnej, naznaczonej nienawiścią, akcją Wisła, mordami i zniszczeniem. Dotkniemy przyrody - niesamowitej i jedynej w swoim rodzaju. Zobaczymy to czego nie widać - ślady wygnanych ludzi, nieistniejących wsi i cerkwi. Posłuchamy poezji śpiewanej o Teresie Zajęczycy i bieszczadzkich aniołach...
Przyznam się, że czytałam tę książkę przed monitorem. Na biurku leżał czytnik z wyświetloną książką, a na monitorze Google maps, na którym śledziłam trasę, którą prowadził mnie autor. Co i rusz "upuszczałam ludzika", aby zobaczyć znajome miejsca i trasy. Ależ się wzruszyłam.
Autor sam przyznaje, że wielu tematów tylko dotknął, a o wielu nawet nie wspomniał. Liczyłam, że wspomni o harcerzach w Bieszczadach, bo wiele im zawdzięczają. Nie udało się, ale nie szkodzi. I tak jestem wdzięczna za tę książkę.
Panie Adrianie – DZIĘKUJĘ.
A wszystko zaczyna się od drogi....

1 komentarz:

  1. Kocham góry nade wszystko, ale Bieszczady to dla mnie wciąż nieodkryty ląd. Muszę koniecznie zajrzeć do tej książki.

    OdpowiedzUsuń