Każdy mol książkowy ma pewne zasady, którymi kieruje się przy wyborze książek. Ja również mam ich kilka. Pierwsza to maniakalne unikanie opisów zawartych na obwolutach i okładkach. Druga to czytanie wszystkiego do końca, nawet jeżeli jest to gniot nieprzeciętny. Kolejna dotyczy nieoceniania książek po okładkach. Trzecia zasada jest dość nagminnie łamana ale tylko w sytuacji, kiedy moja dusza rwie się do okładki i mózg nie może na to nic poradzić. Nieczęsto się to zdarza, ale jednak. Kiedy zobaczyłam okładkę "Ostatniej woli" zasada numer trzy schowała się gdzieś głęboko i cichutko przeczekała swoja porażkę. No popatrzcie - czyż okładka nie jest cudna? Te twarze bohaterów, stroje genialnie dobrane do sytuacji, ten kolor przypominający stare fotografie... no nie mogłam się oprzeć!
Baronowa Wirydianna Korzycka jest krzepką kobietką o dość wyrafinowanym i nieprzyjemnym poczuciu humoru. Kiedy okazuje się że jest śmiertelnie chora uznaje, że przeżyte lata (92) w zupełności wystarczą. Postanawia umrzeć na własnych warunkach jednak przed śmiercią zaprasza wybranych członków swojej rodziny na odczytanie testamentu. Zaproszone osoby spotykają się w pociągu i zachodzą w głowę jaką to niespodziankę szykuje dla nich bogata ciotka. Jeden z pasażerów umiera jednak na tym etapie powieści nie budzi to podejrzeń - ot słabe serce, które nie wytrzymało stresu. Niestety w domu baronowej okazuje się że wśród zaproszonych gości jest morderca. Goście przerażeni są nie tylko faktem mordercy w swoim gronie, ale też tym, że zawieja śnieżna odcięła dworek baronowej od reszty świata, a co za tym idzie, poinformowanie Policji o śmierci baronowej jest po prostu niemożliwe. Wszyscy patrzą na siebie wilkiem, każdy usiłuje dowieść winy drugiego jednocześnie dbając o własne alibi. Zagadka znajduje rozwiązanie w najmniej oczekiwanym momencie, a mordercą jest....
Powieść jest wyjątkowo klimatyczna. Dwudziestolecie międzywojenne to epoka wyjątkowa. Dużo się działo, a klimat ówczesnej Polski był naprawdę wyjątkowy. Akcja powieści dzieje się w sylwestrową noc 1938 r. tak więc w przeddzień wybuchu wojny. W rozmowach bohaterów, w opisach różnych sytuacji, pomieszczeń i osób wyraźnie widać, że autorka starannie przygotowała się do odtworzenia klimatu ówczesnej epoki. I to właśnie przygotowanie sprawiło, że książka jest świetnym kryminałem w stylu retro. To po prostu perełka. Niczym wehikuł czasu przenosi czytelnika 100 lat wstecz i zanim ów się obejrzy już kocha tamtą epokę całym swoim współczesnym serduchem.
Wielkim plusem powieści jest też sama zagadka. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że autorka Joanna Szwechłowicz to Agata Christie polskiego kryminału. Tak jak mistrzyni przedstawia bohaterów, następnie owija czytelnika zagadkami, wskazówkami i aluzjami, aby sam mógł bawić się w detektywa. Na końcu zaskakuje rozwiązaniem zagadki - rozwiązaniem tak oczywistym jak i niespodziewanym. Bawiłam się świetnie analizując, zgadując i smakując. Naprawdę polecam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz