Tsunami, które uderzyło w wybrzeże Sri Lanki w 2004 r. pamięta chyba każdy. Ogrom nieszczęścia i rozpaczy, tragedia tysięcy ludzi obiegła cały świat. Wielka dziewięciometrowa fala zniszczyła wszystko co napotkała na swojej drodze, a następnie cofnęła się porywając do oceanu tysiące ludzi. Kiedy ogląda się relację w telewizji człowiek płacze, rozpacza, współczuje, a przede wszystkim niedowierza. Pomijając uczucia - relacja oglądana w domu, w fotelu, z kubkiem kawy w ręce ma w sobie coś z fantastycznej, strasznej opowieści. Nie dostrzegamy pojedynczych tragedii, widzimy całość nieszczęścia, ogólnie bez zaglądania w życie poranionych żywiołem osób. Ta jednostkowa tragedia z całą siłą i mocą dociera do nas w zupełnie nieoczekiwanych momentach. Na przykład w książkach.
Sonali Deraniyagala wraz z dziećmi, mężem i rodzicami postanawia spędzić święta Bożego narodzenia właśnie na wybrzeżu Sri Lanki. Kiedy kobieta dostrzega za oknem wielką falę jest już za późno. Wprawdzie próbują uciekać, ale samochód, którym Sonali oddala się od wybrzeża po prostu w pewnej chwili napełnił się wodą a następnie wywrócił. Z całej rodziny przeżyła tylko Ona. Została sama. Jak palec.
Właściwie całe "Tsunami" jest opowieścią o powrocie do w miarę normalnego życia. Sonali opisuje jak tragedia przygięła do ziemi, jak pochłonęła ją całą. Przez kolejne kilka lat wyłaniała się z niej niczym z bagna - pomału, po troszku. Ukojenia szukała w alkoholu, w lekach, we śnie i w płaczu. Panicznie bała się wszystkiego, co miało związek z życiem "przed". Ale jest też druga część książki. Sonala przestaje się bać, a zaczyna doceniać to ziarenko, które jeszcze jej zostało. Wspomnienia już nie dręczą, a zaczynają być terapią. Piękne chwile, kiedy Sonali wspomina najbliższych, są w książce swoistego rodzaju epitafium. Odkrywa przed czytelnikiem małe błyszczące okruszki ze swojego szczęśliwego życia. Dwóch synków, wspaniały mąż, dostatnie życie - wszystko to prysnęło niczym bańka mydlana, ale jest, istnieje we wspomnieniach.
Książka jest straszna. W czasie lektury ciągle miałam chęć głaskać moje dzieci, przytulałam je na tyle często, że moja dziesięcioletnia córka zaczynała patrzeć na mnie dziwnym wzrokiem. Cóż - nagle człowiek zaczyna rozumieć jak wiele ma do stracenia.
Niewątpliwie takie książki są potrzebne. Dla autorki był to rodzaj terapii. A dla czytelnika? Dla czytelnika to taka "pięść w brzuch" i napomnienie: "Życie choć piękne, tak kruche jest...."
To właśnie w takich momentach, jak lektura książki opisująca ludzką tragedię, mamy możliwość zatrzymać się w biegu i zastanowić nad kruchością i ulotnością ludzkiego życia. I to sobie cenię w literaturze - na co dzień nie mamy na to czasu i chęci, lektura delikatnie uświadamia nam, po co żyjemy.
OdpowiedzUsuń