Książki Marii Ulatowskiej niezmiennie napełniają mnie optymizmem i chęcią do życia. Uskrzydlają, rozśmieszają i sprawiają, że świat staje się bardziej kolorowy. Seria książek o Sosnówce naprawdę mnie urzekła. "Autorka" również miała charakterek (choć troszkę inny niż Sosnówka). "Przypadków Pani Eustaszyny" trochę się bałam. Bo i cóż można napisać ciekawego o życiu osiemdziesięcioletniej staruszki? Tak się zbierałam, zbierałam, krążyłam i krążyłam dookoła ślicznej okładki.... Dobra, raz kozie śmierć!
Tytułowa Eustaszyna jest kobietą delikatnie rzecz ujmując - nietuzinkową. Dziarska staruszka, która ma cały świat u swych stóp i zdaje sobie sprawę ze swoich możliwości. Odwagą, humorem i sprytem pokonuje najtrudniejsze przeszkody, jakie na drodze jej i najbliższych osób kładzie los. Nie przyjmuje do wiadomości kolejek do lekarzy specjalistów i przy pomocy pani minister zdrowia uzdrawia polską służbę zdrowia (szkoda że uzdrowienie dotyczy jedynie kardiologa dla męża bohaterki). Jest opiekunką i duchowym przewodnikiem dla bratanicy Marcelinki. Organizuje jej życie, męża i rodzinę, a czyni to z taką swobodą i wdziękiem, że nawet ja - zagorzała przeciwniczka organizowania komuś życia na siłę - uśmiałam się do łez. Najbardziej jednak ubawiła mnie historyjka o tym, jak to dwie staruszki udały sie do centrum handlowego. Zderzenie dwóch światów i odmiennie różnych systemów wartości rozłożyło mnie całkowicie.
"Przypadki Pani Eustaszyny" są takim lekiem na handrę. Powieść całkowicie niepoważna i zabawna, miejscami wzruszająca, miejscami rozczulająca - naprawdę koi nerwy i przenosi w błogi stan życiowego rozleniwienia. Tylko potem powrót jest dość trudny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz