Jestem chyba ostatnią osobą, która przeczytała "Służące". Był taki moment, że na znajomych blogach o innej książce nie było mowy. Niebieska okładka była po prostu wszędzie. Opinie od bardzo entuzjastycznych (aż za bardzo) po umiarkowanie ciepłe, nie schodziły poniżej stwierdzenia: "Świetne czytadło!". Dobra - pomyślałam i zaczęłam szukać. Nie ukrywam, że kupna książki raczej nie brałam pod uwagę uznając, że pewnie przeczytam raz i nie przywiążę się zbytnio. Jakże się myliłam!
Pewnego dnia moja nieoceniona "koleżanka zza biurka" oświadczyła, że w Jej rodzinie "Służące" istnieją i jeżeli chcę, to może mi pożyczyć. Chciałam. W pierwszej kolejności książkę pochłonęła moja przyjaciółka, potem sąsiadka; opinie oczywiście pochlebne. Wreszcie przyszła kolej na mnie. I powiem Wam - warto było.
Książka - jak sam tytuł wskazuje - opowiada o służących, a dokładnie rzecz biorąc o czarnoskórej służbie żyjącej w latach sześćdziesiątych XX wieku w amerykańskim miasteczku Jackson w stanie Missisipi. Stosunki społeczne tam panujące są dowodem na to, że w połowie ubiegłego stulecia były na tym świecie miejsca gdzie niewolnictwo trwało w najlepsze. Świat biały i czarny bardzo mocno pilnował granic, a dokładniej rzecz biorąc biały świat pilnował, a czarny biernie się godził. Służbie nie wolno było mieć własnego zdania, korzystać z tych samych toalet co białym, chodzić do tych samych bibliotek - o uczeniu się przez dzieci w tych samych szkołach mowy nie było. Białe paniusie rozpowiadały, że służba roznosi choroby i należy chronić przed nimi białe dzieci. Na szczęście wśród białych byli też normalni ludzie, którzy zauważali dziejącą się krzywdę. Biała Panienka Skeeter aż się trzęsie ze złości kiedy słucha tych bzdur. Własnie ukończyła studia i pragnie być pisarką; pragnie napisać coś wielkiego. Postanawia zebrać historię służby mówiące o ich życiu wśród białych. Skeeter bardzo długo walczy o zaufanie służących. W końcu Aibileen i Minny (moja ulubiona bohaterka) postanawiają opowiedzieć jej jak to jest być czarną służącą w białym domu. Od tego momentu zdarzenia mkną jak błyskawica.


Po przeczytaniu książki obejrzałam film nakręcony na jej podstawie. Jak zwykle okazało się, że książka jest dużo lepsza - przynajmniej w moim odczuciu. W filmie brak szczegółów, które nadały tej historii smaczku - ironicznych dykteryjek i śmiesznych zdarzeń. W wyniku tego postał film bardzo wzruszający i mówiący o poważnych sprawach tyle, że bez tego charakterystycznego dla książki poczucia humoru. Niemniej jednak warto go obejrzeć. Klimat amerykańskiego miasteczka urzeka, a świetnie dobrani aktorzy oddali się postaciom całym sercem. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić że w porównaniu z książką film jednak wypada blado.
Książkę długo będę pamiętać jako powieść, która w trudnych chwilach poprawiała mi humor.