Maj to wyjątkowo aktywny okres, jednak niekoniecznie pod względem literackim. Ogarnęłam Komunię mojej córki, wczorajszy Dzień Dziecka, choróbsko Młodszego i niniejszym mogę ogłosić, że wracam do blogowego świata żywych! Bardzo mi tego brakowało...
Dzień Dziecka - z racji brzydkiej pogody - spędziliśmy w kinie. Miało być Zoo w Uckermunde, ale pokonał nas deszcz i samopoczucie Młodszego. Plus był taki, że obejrzeliśmy naprawdę ładną bajkę pt. "Tajemnica zielonego królestwa". Ładna to dobre określenie. Takie bez emocji.
Fabuła jakich wiele. Nastolatka Mary przyjeżdża do domu swego ekscentrycznego ojca, który wierzy w istnienie małych ludzików żyjących w lesie. Dziewczyna przypadkiem trafia do Zielonego Królestwa, gdzie musi stawić czoło złym siłom, chcącym zniszczyć piękną krainę. Zostaje strażniczką pąka, walczy z Bagnistymi, zdobywa wśród Liścian nowych przyjaciół... jednym słowem nietrudno domyślić się co będzie dalej i jakie będzie zakończenie. Fabuła nieco banalna nie powinna nikogo zrazić, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie, że adresatem są dzieci. Bardziej odstręczała mnie iście cukierkowa atmosfera całej produkcji. Jest różowo, słodko i tak jakość "dziewczyńsko", jak to określił Młodszy. Jeżeli dołożymy do tego migawki rodem z Avatara, których jest całkiem sporo - mamy obraz całości. Na szczęście grupa wiekowa, do której film jest skierowany (w postaci rozanielonych dziewczynek do lat 10) siedziała w kinie z otwartymi ustami i wychodziła z sali uszczęśliwiona. A przecież właśnie o to chodziło prawda?
Dodam jeszcze, że do kina DŁUGO NIE PÓJDĘ. Młodszy był w kinie pierwszy raz. Usiadł w fotelu z nieodłącznymi atrybutami widza w postaci coli i kukurydzy i zaczął oglądanie ... REKLAM. Blok reklam trwał pół godziny, po których Młody miał pusty kubek i stwierdził, że właściwie to On może już iść do domu. Bajka właściwie już go nie zainteresowała. Uważam za grubą przesadę to, że po zapłaceniu prawie 100 zł za bilety, widz zmuszony jest jeszcze oglądać pół godziny reklam. Nie dziwię się, że w tym kraju piractwo kwitnie. Ja też wolę obejrzeć film w domu bez półgodzinnego wstępu w postaci wyginających się panienek i samochodów mogących latać w kosmosie. Coś się komuś pomieszało...
Oj tak. Zgadzam się z Tobą w 200%! Mnie dorosłą osobę tak ten stanowczo za długi blok reklam jest w stanie sponiewierać, a co dopiero mniejszego człowieka. Tyle bodźców naraz, taka nuda. Do tego te reklamy są strasznie głośno i naprawdę można oczadzieć. Ja zanim się film rozpocznie jestem już mocno zmęczona i mam ochotę iść do domu. O cenię biletów już nie wspomnę.
OdpowiedzUsuńDlatego piratuje (to znaczy korzystam z portali typu Kinomaniak) i staram się bywać w kinach studyjnych (w moim mieście dwóch) tak tam są prawdziwe seanse z duszą. Dobrze, że jest jeszcze jakaś alternatywa.
Ha, a my mamy na to sposób - zawsze wpadamy do kina 20 minut spóźnieni :) To odpowiedni moment, by zająć miejsca i nie przeoczyć początku :)
OdpowiedzUsuńDokładnie tak! My też byliśmy tego dnia w kinie - na tym samym filmie, z tego samego powodu, ale przezornie wprowadziłam dziatwę do środka dopiero 20 minut po formalnym rozpoczęciu seansu. I tak załapaliśmy się na sporo reklam, ale daliśmy radę!
UsuńA cena takiego rodzinnego wyjścia do kina (u nas tata został w domu, więc było "tylko" 70 złotych, ale z popcornem i tak pękła stówka) to jakiś koszmar!