środa, 21 marca 2012

Kuferek pełen wierszy (skarbów)

Wieczorem, kiedy moje dzieci są już gotowe do snu (czytaj: wykąpane, w piżamie i z błyszczącymi ząbkami) przychodzi pora na wieczorynkę. Ostatnio "ukochały" sobie bajkę pt. "Jake i piraci z Nibylandii" W bajce tej główni bohaterowie wykonują zadania, za które otrzymują złote dukaty. Te dukaty przechowywane są w wielkiej skrzyni  pełnej skarbów. Kiedy ze Starszą czytałyśmy "Kuferek pełen wierszy" w pewnym momencie moja córka oświadczyła: Mamo wiesz, te wiersze są jak dukaty z kufra w Nibylandii! 
Czy potrzebna większa zachęta?
Moje dzieci lubią wiersze. Basia uwielbia je czytać, bardzo szybko je zapamiętuje. Marek jako trzylatek docenia raczej rytmiczność i powtarzalność, ale też ma już swoje ulubione. "Kuferek" idealnie wpasował się w nasze potrzeby. Znajdziemy w nim zarówno poezję dla trzylatka jak i dla ośmiolatki. Znajdziemy wiersze nowe i takie, które czytała nasza babcia, kiedy była mała. Znajdziemy proste rymowanki i skomplikowane wiersze ze słownictwem, które należy naszym milusińskim przybliżyć i wytłumaczyć znaczenie. Znajdziemy poezję prostą, która po trzech czytaniach zapada w umysł malucha i nijak nie można się od niej uwolnić. Od Fredry (niestety żadne z moich dzieci nie zapałało miłością do "Małpy w kąpieli) aż do "Pana Trąbalskiego", powszechnie znanego i lubianego. 
Książka powoduje w moim domu konflikty. Dlaczego? Ano dlatego, że każde z moich dzieci ukochało inny wiersz. Basia w kółko czyta "Rupaki", a Marek do znudzenia każe sobie powtarzać wiersz pt. "Mój samochód". Dla mnie jednak najważniejsze jest to, że moje "dzieciołki" z otwartymi ustami przesłuchały wszystkie wiersze po kolei i po każdym wydawały swoją opinię. Trzylatek może niezbyt skomplikowaną (ten nie! Ten citaj mama!), natomiast z Basią można już było podyskutować. 
Wydawnictwo "Drzewko szczęścia" ma dobrą rękę do zbiorów. Zupełnie niedawno królował u nas "Zapach czekolady", teraz na pierwszym miejscu jest "Kuferek". Mam wrażenie, że sukces obu zbiorów polega na dobraniu różnorodnych utworów, które ze sobą współgrają, a jednocześnie każdy z nich jest jedyny w swoim rodzaju.
Książka jest świetnie wydana. Pomijając kwestię twardej okładki (mam wrażenie, że to staje się normą) należy podkreślić, że "Kuferek" zawiera  świetne ilustracje. Nie są to krzyczące obrazki, a lekko figlarne rysunki które pozwalają działać dziecięcej wyobraźni.. Wbrew pozorom wcale nie jest ich mało. Każdy wierszyk jest zilustrowany, a ilustrator Pan Bartek Drejewicz idealnie wpasował się w klimat książki. Każdy obrazek jest inny, powiem więcej - patrząc na różnorodność rysunków miałam wrażenie, że ilustrowaniem "Kuferka" zajmowało się kila osób. Kotek ilustrujący wierszyk pt. "Kotek" jest zupełnie inny od pieska z wiersza "Obchodź się łagodnie ze zwierzętami". Moje uznanie dla umiejętności Pana Bartka!
Kuferek polecam wszystkim, którym nie jest obojętna tzw klasyka wierszyka. Zapewniam, że przy lekturze "Kuferka" każdy będzie się świetnie bawił.  


sobota, 17 marca 2012

Ktoś bardzo podejrzany

"Ktoś bardzo podejrzany", to książka, która cofnęła mnie do czasów mojego dzieciństwa. Książeczka niewielkich rozmiarów z czarno - białymi obrazkami (a właściwie grafikami) przypomina mi "Babcię na jabłoni czy też nieśmiertelnych "Gucia i Cezara". Zachwyciła mnie i rozczuliła swoją prostotą, a jednocześnie starannością wydania. 
Książeczka przedstawia kolejną przygodę przesympatycznych dzieciaków, którzy stanowią "Piątkę z Bukowej Górki". W miasteczku pojawia się tajemniczy nieznajomy, o którym wiadomo tylko tyle że interesuje się starą kuźnią. Okazuje się, że wcale nie jest tym za kogo uważają go wszyscy dookoła. Jest też wątek romantyczny związany z bursztynowym serduszkiem i zazdrosną Baśką...
Książeczka przeznaczona jest dla starszych dzieci, które nie potrzebują już wspomagać swojej wyobraźni obrazkami. Moja córka z otwartą buzią słuchała przygód dzieciaków. Szybka akcja przedstawiona "świetnym piórem" nie pozwala ani przez chwilę nudzić się małemu czytelnikowi. 
Książka na tyle przypadła do gustu mojej Starszej, że liczyłam na próby samodzielnego czytania z jej strony. Jednak nie. Ilość tekstu w książeczce - pomimo dużego druku i wielu dialogów - przerosła ją i zniechęciła. Zupełnie inaczej sprawa wygląda wtedy, kiedy książkę czyta Mama... 

czwartek, 15 marca 2012

Naga cytra

Świat jest ogromny i ogromna jest różnorodność kultur. Chiny, Japonia, czy też kraje afrykańskie porywają mnie i zadziwiają zachowaniami, które w naszej kulturze nikomu nie przyszłyby do głowy. Z jednej strony przeraża mnie to, a z drugiej niezmiernie fascynuje. Książki o Chinach, Japonii, Kenii czy Iranie pochłaniam od razu. Nie znaczy to jednak, że wszystkie jednakowo mi się podobają... o nie...
Akcja książki toczy się na przełomie trzech stuleci (IV w.- VI w.) Poznajemy Młodą Matkę, która w młodości została porwana przez dość gburowatego wojownika o imieniu Liu. Kobieta początkowo jest bardzo nieszczęśliwa, jednak z czasem staje się wierną towarzyszką życia, i matką wspólnych dzieci. Długi czas poddaje się losowi, jednak tragedia jej dzieci doprowadza kobietę do załamania ,wskutek czego postanawia schronić się w klasztorze. Równolegle z historią Młodej Matki poznajemy losy młodego lutnika Shen Feng. Chłopak jest bardzo zdesperowany i na gwałt potrzebuje pieniędzy. Postanawia wraz z przyjacielem splądrować grobowiec leżący na terenach klasztoru. Bogactw w potocznym tego słowa znaczeniu nie znajdują, jednak dla lutnika skarbem jest wieko trumny, które jest idealnym materiałem na cytrę. 
Obie historie łączą się w zaskakujący sposób i prowadzą czytelnika do ... zakończenia, które jak dla mnie jest świetne, choć nieco przekombinowane. 
Urzekła mnie część opisująca losy Młodej Matki. Chiny jako cesarstwo bogate w tradycje i opływające w dostatki zawsze mnie urzekały. Zakazane miasto, setki konkubin, rytuały, wśród których prawdziwe życie nie miało żadnego znaczenia - to wszystko jest sercem Chin a jednocześnie ich przekleństwem. Czytałam tę część jak bajkę chłonąc każdą literkę. 
Gorzej było z losami Fenga. Miałam poczucie, że autorka poświęciła mu swój czas tylko z konieczności. Jego postać potrzebna była do mistycznego zakończenia, ale jego losy przedstawione są bez większych emocji. Niby chłopak przeżywa tragedię, życie mu nieźle dało w kość, jednak mimo wszystko nie urzekło mnie. 
A zakończenie? Zakończenie czytałam dwa razy. W momencie, kiedy dwa wątki w przedziwny sposób splatają się ze sobą, czytelnik zostaje porwany przez rwącą rzekę, nad którą trudno zapanować. Nie chcąc psuć wrażenia nie będę się wdawać w szczegóły, dodam tylko, że urok książki to właśnie jej zakończenie. To właśnie zakończenie pozostawia w czytelniku niedosyt. Miałam wrażenie, że otarłam się o magię, jednak nie będąc rodowitym Chińczykiem nigdy nie pojmę do końca o co w tym wszystkim chodzi....
Książka mnie urzekła jednak nie zachwyciła. Wrażenie braku spójności pomiędzy losami dwóch bohaterów towarzyszyło mi przez całą powieść. Zakończenie wynagrodziło wszystkie niedoróbki.  
Na zakończenie dodam, że książka idealnie się wpasowała w charakter moich ostatnich lektur. Mogę z całą stanowczością napisać, że ostatnio prześladują mnie książki, których magią jest muzyka. W nagiej cytrze muzyka dodaje smaczku, jest czymś zmysłowym i niewypowiedzianym, towarzyszy bohaterom w smutkach i cierpieniach. Cytra jest tu przedstawiona jako instrument, który ma własną duszę, a muzyk grając może jedynie zobrazować nastrój cytry. Urzekło mnie stwierdzenie, że cytra to najbardziej samotny instrument na świecie, ponieważ nie znosi duetów, tercetów i innych utworów, w których musiałaby dzielić się swoim brzmieniem...

sobota, 10 marca 2012

Droga do kobiety prowadzi przez Różany



Kiedy zaczynałam przygodę z blogiem i recenzowaniem książek obiecałam sobie, że nie będę nadużywać słów typu "bajkowy", "fenomenalny", "śliczny" i wielu innych które może i są emocjonalnym obrazem mojej duszy podczas lektury, ale z profesjonalizmem mają niewiele wspólnego. Przy tej książce nie mogę się powstrzymać - wybaczcie. Książka jest bajkowo niesamowita, śliczna, ciepła jak rogalik z powidłami - taki plaster na serce każdej zabieganej kobietki. 
Główna bohaterka Zosia jest panienką z dobrego domu wychowywaną przez ojca i nianię. Mieszka w dworku w Różanach gdzie uprawia swój ukochany przydomowy ogródek. Jest marzycielką z głową w chmurach, ot Ania z Zielonego Wzgórza tylko że ciut starsza i w polskich realiach. Jak to w romansach bywa jest też mężczyzna, który kocha ją oraz mężczyzna, którego kocha Ona. I bynajmniej  nie jest to jedna i ta sama osoba. Malarz Eryk nieba by jej przychylił, spełnia każde zosine marzenie i jest na każde zawołanie. A Krzysztof? Cóż - to jedyna postać nie budząca mojej sympatii, ale może to i dobrze. Ach - jest też moja ulubienica Marianna, przyjaciółka Zosi, która stanowi głos rozsądku w jej rozmarzonej główce. Marianna twardo stoi na ziemi, uwielbia alkohole produkowane przez ojca Zosi i nie lubi Krzysztofa, co moim zdaniem nie jest trudne. 
Obok sielankowych problemów Zosi gdzieś w tle poznajemy losy niani Zosi, Zuzanny. Wojenna zawierucha komplikuje życie panienki z dobrego domu i zaskakująco łączy się z losami Zosi...
Książka jest... po prostu bajkowa. Zareagowałam na nią tak, jak moja ośmioletnia Starsza na opowieści o księżniczkach. Zatopiłam się w lekturze, czując się niesamowicie dobrze wśród bohaterów powieści. 
Podkreślić trzeba jedno. Książka jest taka jak jej okładka. Lekka wręcz do przesady, mocno przewidywalna i słodka do przesytu. Ale przecież w bajkach o to chodzi, prawda? Jest księżniczka, jest zła czarownica, jest też książę, który na pewno pokona wszystkie przeciwności losu i wszyscy będą żyć długo i szczęśliwie. Każdy, kto potraktuje historię Różan właśnie tak będzie zachwycony. 
Opowieść snuje się lekko i leniwie co wcale nie znaczy że nudno. Wcale nie. Perypetie bohaterów są ciekawe, a dodatkowo autorka ma rękę (czy też pióro) do świetnych dialogów. W powieści wdzięcznie zamieszcza kilka dowcipów, okrasza dialogi nutką szyderstwa, bohaterzy nie są milczkami, a ich rozmowy kilka razy wprowadziły mnie w szampański nastrój. 
Minus książka ma jeden. Straszliwe "kółeczko" z ceną na przepięknej okładce. Ukatrupiłabym tego, kto to wymyślił. Jak można tak piękne zdjęcie tak oszpecić!
Wiosna moje miłe Panie! Czas wyciągnąć klapeczki, zwiewne sukieneczki i schować wielgachne swetry i buciory. Czas sięgnąć po lekką lekturę, która pozwoli naszym główkom przewietrzyć swoje szufladki. Książka "Droga do Różan" jest przepustką do romantycznej wiosny i bajkowej literackiej przygody...

Wydawnictwo Otwarte szykuje dla żeńskiej części czytelniczek kolejne literackie niespodzianki. 


środa, 7 marca 2012

Dziedzictwo Adama

Kiedy siadam do książki oczekuję przygody, spotkania z nieznanym, szybszego bicia serca, nieraz łamigłówki zaprzątającej moja głowę. Nie lubię, kiedy książka jest nijaka i bez polotu. Po zakończeniu lektury najczęściej nie mam problemu z określeniem, do której z grup należy. Właśnie. Z książką pt. "Dziedzictwo Adama" nie było łatwo ani w trakcie  lektury, ani taż po jej zakończeniu.
Edward i Adam to mężczyźni będący głównymi postaciami powieści. Każdy z nich ma do przekazania swoją historię - lekko absurdalną, niezmiernie ciekawą (to dotyczy głównie Adama)  jednak przedstawioną w sposób niezbyt porywający. Edward będący owocem przygody matki z bliżej nieznanym mężczyzną jest osobą żyjącą w zupełnie niepoukładanym  świecie. Taki współczesny Piotruś Pan. Nie chodzi do szkoły, nie potrafi trzeźwo ocenić sytuacji. Żyje z dnia na dzień. Dorasta i jakimś cudem udaje mu się "wejść" w trybiki współczesnego świata. Historia Edwarda nie porwała mnie i z przerażeniem zerkałam na dalsze strony powieści oczekując męczarni. Nic bardziej mylnego, bo o ile historia Edwarda jest mało porywająca, o tyle Adam mnie zachwycił. Jego historia jest niezmiernie ... odmienna od ogólnie znanego obrazu wojennej zawieruchy. Oto Żyd niemieckiego pochodzenia w poszukiwaniu swojej wielkiej miłości trafia w sam środek elity Esesmanów i to w okupowanej Polsce (a dokładnie w Krakowie). Robi wszystko, aby odnaleźć się w tym dziwnym świecie jednak jego poglądy są dużo bliższe poglądów pracujących tam Polaków niż Jego rodaków. 
Pierwszy raz spotkałam się z książką, która temat wojny pokazuje w tak spokojny sposób - bez emocji. Czytelnik doskonale wie, że za plecami bohaterów dzieje się źle, umierają ludzie, a jednak ten głos jest jakby przytłumiony, to nie on jest najważniejszy. Najważniejsze jest poszukiwanie kobiety życia a wojna? Wojna jest, ale dużo mniej ważna.
Autorka spośród wielu postaci wybrała kilka, które wykreowała z mistrzowską dokładnością.  Nawet jeżeli postać ukazała się dosłownie na kilku stronach to często zapadała w moją pamięć dużo bardziej niż postacie "ciągnące się" przez całą powieść. Ulubieńców miałam dwóch. Pierwszy to pracownik w fabryce niemieckiego potentata, który ze skrawków materiału potrafił wyczarować zwierzątka. Tworzył je zarówno dla bogatej niemieckiej dziewczynki jak i dla obdartego żydowskiego dziecka. Ta postać bardzo mnie wzruszyła. 
Drugim zdobywcą mojego serca jest żydowski chłopiec żyjący w getcie, któremu nadano imię "Herakles". Niesamowite dziecko, które nie ma pojęcia o prawdziwym życiu (dla niego kwiaty są tylko  papierowe, a park oznacza cmentarz, bo tylko tam jest zieleń i można spacerować). Z drugiej strony dzieciak świetnie radzi sobie w trudnej rzeczywistości warszawskiego getta. Potrafi wyjść z domu, przeżyć i jeszcze przynieść co nieco do zjedzenia. 
Szkoda, że autorka pokusiła się o połączenie historii Adama i Edwarda w jedną powieść. Jak dla mnie pierwsza część w ogóle mogłaby nie istnieć, natomiast wojenne losy Adama należało rozbudować i wzbogacić. Taka książka porwałaby mnie i stałaby na mojej półce na honorowym miejscu,. Niestety lekko groteskowa i nic niewnosząca część o losach Edwarda popsuła mi przyjemność lektury. 
Mimo wszystko serdecznie polecam. Kiedy już pokonamy początek, naszym oczom ukaże się świat wojennej Europy ukazany przez pryzmat hodowli róż, bogatych i rozkapryszonych Niemek i getta, które jest nieco inaczej pokazane niż do tego przywykliśmy. 
Czy warto? Na pewno. 

niedziela, 4 marca 2012

Czarodziejka Dobrochna




Wyczaruję, zaczaruję:
Teraz ja tu rozkazuję.
Niechaj jutro z samego rana
wyrosną cztery drzewa kasztana.




Są takie książki, które przenoszą czytelnika do tajemniczej krainy. Z własnego dzieciństwa pamiętam "Czarodziejski młyn" - książkę pochłaniającą mnie całkowicie ilekroć po nią sięgnęłam. Ze starszego dzieciństwa pamiętam "Braci Lwie Serce". Tej powieści trochę się bałam ale pomimo to czytałam kilkakrotnie. Dobrochna jest książką porywającą maluchy do krainy... ludzi. Ciekawe jest to, że nie ma tam smoków, pałaców, rycerzy i księżniczek. Jest za to zwykłe życie i ludzie, którzy bardziej lub mniej potrzebują pomocy. 
Dobrochna jest czarodziejką mieszkającą w pałacu wraz ze swoimi wiernymi elfami i skrzatami. Pomimo bogactwa czuje się bardzo samotna. Dlatego też postanawia wyruszyć w świat, aby pomagać w potrzebach i kłopotach tym, którzy pomocy tej potrzebują. Kłopoty są zwykłe, codzienne, dalekie od baśniowych smoków i chochlików. To co jednym mogłoby się wydać wadą dla mnie jest ogromnym plusem. Mały czytelnik uczy się bowiem, że książki nie muszą być bajkowo czarodziejskie. Mogą też mówić o zwyczajnym życiu, w którym nie brakuje trosk i nie zawsze wszystkim jest łatwo. Książka pokazuje, że Czarodziejka znajdzie pole do popisu również w naszym świecie, gdzie nie ma gnomów i królów.   
W książce spotykamy wielu bohaterów: małą Marysię zaniedbywaną przez niedobrą ciotkę, czy też  dziewczynę, która nie szanuje własnej mamy. Jest nawet mały piesek trzymany przez gospodynię na zbyt krótkim łańcuchu. Bohaterowie kolejnego opowiadania Ewa i Jan czują się bardzo samotni. Ewa świetnie gotuje jednak nie potrafi radzić sobie w gospodarstwie. Jan ma wzorowe obejście jednak jego kuchnia woła o pomstę do nieba. Dobrochna wpada na pomysł zbliżenia dwóch samotnych dusz i dzięki niej odnajdują siebie nawzajem. 
Kilka historii trafiło do serduszka mojej córci. Pierwsza opowiada o dzieciach, które codziennie muszą zbierać kasztany po to, aby rodzice mogli zrobić z nich klej. Jest to jedynie źródło ich utrzymania. Dzieci pomimo trudnej pracy nie narzekają nawet wówczas, kiedy przy tarciu brązowych kulek ścierają sobie paluszki do krwi. Pomoc Dobrochny polegała na posadzeniu czterech dorodnych kasztanów blisko rodzinnego domu dzieci. Moja córka była oburzona: "Przecież mogła im pomóc bardziej dosadnie!" 
Drugie opowiadanie wycisnęło łzy wzruszenia. Jest to historia pięciorga dzieci spędzających samotnie święta Bożego Narodzenia. Mama w szpitalu, tata w pracy, a dzieci grzecznie czekają w domu. Dobrochna zauważyła, że pomimo świąt maluchy nie mają ani jedzenia ani choinki. Wyczarowała więc i jedzenie i choinkę, a tatę na odchodne obdarowała lekarstwem dla chorej mamy. Starsza była ugotowana ze wzruszenia.
Wszystkie historyjki są śliczne - ciepłe, spokojne, często wzruszające. Każda z nich pokazuje, że niewielkim nakładem pracy można wyczarować uśmiech na twarzy każdego stworzenia. Dobro należy nagradzać, a nikczemność karać. Czytelnik nie znajdzie tu wartkiej akcji, ale przecież nie można tego oczekiwać po książce wydanej w serii "Bajki - zasypiajki". Cały urok tej książki polega właśnie na "łagodnej spokojności". 
Ogromnym atutem książki są ilustracje. Pani Marta Ostrowska stworzyła ciepłe kolorowe obrazki wpływające na wyobraźnię dzieciaków. Dobrochna jest pyzata i poczciwa; pozostali bohaterowie również budzą sympatię. 
Serdecznie polecam każdemu, kto szuka pięknych opowiadań o życiu, pełnych dobroci i przeplatanych czarami.

piątek, 2 marca 2012

Są takie chwile...

Moja córka wybiera się na kolonię zuchową, ma swoje pierwsze miłości,
a z dyktanda dostała 3+...
Cóż, chyba się starzejemy...chociaż podobno to nasze dzieci się starzeją, a nie my :-). 

wtorek, 28 lutego 2012

"Tam gdzie ty" i Twoja muzyka


"Czym jest muzyka? Nie wiem.
Może po prostu niebem
z nutami zamiast gwiazd.
Może mostem zaklętym,
po którym instrumenty
przeprowadzają nas."



Muzyka jest moją miłością. Śpiewam dzieciakom od pierwszych dni ich życia, śpiewam na spacerach z psem, śpiewam  w samochodzie i przy każdej innej nadarzającej się okazji. Uwielbiam słuchać jak śpiewają dzieci - na początku nieśmiało, jednak kiedy dołącza do nich głos dorosłego, oplatają się wkoło niego niczym bluszcz, nabierają pewności i ich śpiew staje się głośny i odważny a jednocześnie niewinny - po prostu piękny. 
Mam wrażenie że najnowsza książka Jodie Picoult urzekła wszystkich, którzy po nią sięgnęli. Autorka jak zwykle rozpracowuje mocny temat. Homofobia, brak tolerancji, homoseksualizm, bezpłodność - w książce roi się od trudnych i kontrowersyjnych poglądów na nurtujące nasz świat problemy. Oto kobieta i mężczyzna - na pozór kochają się choć do pełnego szczęścia brakuje im potomka. Kiedy okazuje się, że jest to szczęście nieosiągalne, nagle związek mężczyzny i kobiety przeradza się w dwa inne związki: kobiety z kobietą i mężczyzny z alkoholem i kościołem. Każda z tych konfiguracji rodzi skrajne uczucia i wiele kontrowersyjnych opinii. Walka o dziecko zmienia się w walkę o zarodki, walkę z systemem i samym sobą.
Jodie Picoult znana jest z poruszania trudnych tematów. Jest jednak coś, co w dotychczasowej (znanej mi) twórczości nie występowało. To muzyka. Muzyka, która ratuje bohaterkę najnowszej książki przed utratą zmysłów. 
"Muzyka, której słuchamy, być może nie określa tego, kim jesteśmy. Lecz stanowi piekielnie dobry punkt wyjścia."
Główna bohaterka Zoe jest muzykoterapeutką. Muzyka towarzyszy jej przez całe życie. Jej nieodłączną towarzyszką jest gitara. Razem pomagają ludziom, którzy potrzebują wsparcia. Zoe śpiewa ludziom w domu spokojnej starości, śpiewa pacjentom oddziału ratunkowego, śpiewa też umierającym dzieciom pomagając przejść im na "tamtą" stronę. Zoe i jej gitara to tak niewiele, a zarazem tak dużo. 
Kiedy Zoe poznaje Lucy, ta jest jak dzikie zwierzątko. Nikt nie potrafi do niej dotrzeć, jest klasyczną zbuntowaną nastolatką, której nikt nie rozumie. Do typowych problemów tego wieku dochodzi niepewność co do własnej tożsamości i rodzice, którzy całkowicie nie pojmują, co dzieje się we wnętrzu ich córki. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie ukazanie procesu docierania do "duszy" dziewczyny. Kiedy Zoe puszcza "tę" piosenkę Lucy stwierdza: "Ta piosenka... Tak brzmi moja krew. (...) Słucham tego, gdy jestem wkurzona. Na cały regulator. I postukuję do rytmu." Po tej scenie byłam ugotowana. Wiedziałam już, że to co dla autorki miało być tematem głównym (homoseksualizm i prawo do opieki nad zarodkami) dla mnie będzie tematem ubocznym. Najważniejsza była muzyka. Autorka ukazała jak wielka jest moc piosenki. Kiedy Zoe było źle - śpiewała, kiedy była szczęśliwa - śpiewała. 
"Śpiewam powoli a capella. "Hallelujah", starą piosenkę Leonarda Cohena z czasów przed narodzinami Lucy. Z przymkniętymi oczami, z każdym słowem jak czuły dotyk, modlę się jak ludzie, gdy nie wiedzą czy Ktoś ich wysłucha. Z nadzieją dla Lucy (...) Dla wszystkich niedopasowanych do świata, którzy niekoniecznie chcą pasować. I nie zawsze chcemy żeby nas obwiniano."
Ujęcie muzyki w tej książce jest piękne. Ona po prostu jest. Towarzyszy Zoe w każdej chwili jej życia. Jest jej siłą i sensem życia. 
I to jest w tej książce cudowne.  

piątek, 17 lutego 2012

Sześć tomów to stanowczo za dużo...

Skończyłam szósty tom serii "Oko jelenia" i jest mi z tym dobrze. Książka nie porwała mnie choć przyznaję - była lepsza niż poprzedni tom. Trudno się jednak temu dziwić. Przecież autor musiał zakończyć wszystkie rozpoczęte wątki, których nie było mało.
Nie będę wdawać się w szczegóły fabuły, bo książka zainteresuje jedynie tych, którzy poznali treść pięciu poprzednich tomów. Powiem jedynie, że wszystko kończy się dobrze. Co więcej - przewidywalnie, a to już nie jest zaleta. Mam wrażenie, że autor sam miał dość tej historii i nie wysilił się, aby czytelnika zaskoczyć. Zadanie (polegające na odnalezieniu scalaka) nagle przestaje być ważne, łasica znika, inny wymiar przestaje się interesować naszą cywilizacją... wygląda to tak, jakby pan Pilipiuk dusił się w atmosferze XVI - wiecznego Gdańska i chciał tę przygodę jak najszybciej zakończyć.
Gdybym spotkała Pana Pilipiuka na ulicy poprosiłabym, aby powrócił do opowiadań, bo mam wrażenie, że im dłuższa forma tym mniej w niej treści. A już sześć tomów....

wtorek, 14 lutego 2012

Okruszki

Okruszki  są takimi cudownymi ziarenkami, które składają się na stwierdzenie "Życie jest piękne". Nawet jeżeli dzień jest ponury, okruszki wywołują uśmiech i iskierkę radości. Ostatnio spotkały mnie trzy okruszki. 

OKRUSZEK NR 1
Wprawdzie urodziny miałam dość dawno, ale zapomniałam się pochwalić. Otóż w pracy moja "Współtowarzyszka niedoli" zwana Agnieszką, a siedząca ze mną w pokoju biurko w biurko obdarowała mnie książką "Dzieci Ireny Sendlerowej". Książka była moim marzeniem i sprawiła mi niesamowitą frajdę. Radość moja była tym większa, że od innej współtowarzyszki (dla odmiany Gosi) dostałam śliczną zakładkę. Podkreślę, że Gosia poczyniła ją własnymi rękoma. Dzięki dziewczyny!


OKRUSZEK NR 2
Moja córcia od początku roku szkolnego uczestniczy w życiu zuchowym. Wsiąkła niesamowicie, poczuwa się do bycia zuchem, a co najważniejsze - uważa, że prawo zucha jest bardzo ważne i należy go przestrzegać. Dostała nawet puzzle zuchowe, które dzielnie ułożyła. W ostatnią sobotę stała się pełnoprawnym zuchem, kiedy to złożyła obietnicę zuchową i otrzymała upragniony znaczek. Mój dzielny zuch!
OKRUSZEK NR 3
Dzisiaj są Walentynki. Święto, za którym nie przepadam i szczerze mówiąc nie znam nikogo, kto przyznałby się, że lubi ten dzień i obchodzi to święto świadomie z radością obdarowując ukochane osoby mdłymi serduszkami. Znam natomiast kilka Mam, które obserwując przygotowania swoich pociech do tego święta dostają gęsiej skórki. Należę do tych Mam. Od kilku dni przygotowywałam Starszą na ewentualne rozczarowanie związane z nieotrzymaniem żadnej "Walentynki". A tymczasem... Moja córka otrzymała kilka walentynek, nie to jest jednak najważniejsze. Najbardziej rozczulił mnie fakt, że jeden z chłopców specjalnie dla niej ułożył z koralików księżniczkę i podarował ją jako Walentynkę. Po prostu chłopak stanął na wysokości zadania!

czwartek, 9 lutego 2012

O tym jak Maks zdobył serca całej mojej rodziny

Moje dzieci mają zupełnie różne gusta czytelnicze. Przyczyna jest prosta. Różnica wieku. Starsza zaczyna sięgać po "Dzieci z Bulerbyn" i "Tajemniczy ogród", a Młodszy? Młodszy zaczyna sięgać, po prostu. Po cokolwiek, co można złapać w łapki, wdrapać się na kolana i zawołać z zapałem "Psiecitaj mi". Była już seria o "Kubusiu Puchatku", był "Tupcio Chrupcio", a ostatnio jest Maks. Książeczka o Maksie jest jedną z niewielu pozycji wertowanych jednocześnie przez moje dzieci. Starsza z przyjemnością czyta młodszemu bratu chłonącemu każde Jej słowo... 
Maks jest przesympatycznym hipopotamem, który uczy się życia na własnych błędach. Pewnego dnia zaprzyjaźnił się z myszką Klarą. Dawał jej ciasteczka i naprawdę ją polubił. Niestety Klara - jak na myszkę przystało - gryzła wszystko co napotkała na swojej drodze i Maks musiał zrozumieć, że myszkę należy przeprowadzić na pola. Jako mądry hipopotamek prędko pogodził się z tą koniecznością. Gorzej Maks wyszedł na nauce liczenia. Ponieważ liczył ciasteczka i banany (które następnie zjadał) w krótkim czasie rozbolał go brzuszek i jedyne co mu zostało, to liczenie kropelek na ból brzuszka. A już historia z muchą i miodkiem stosowanym zamiast packi na muchy zdobyła szturmem nasze wieczorne czytanie!
Książeczka jest po prostu śliczna. Każda strona zawiera przepiękne ilustracje stworzone techniką która powoduje, że obrazki są ciepłe jak świeże bułeczki. Hipopotamek ma tak zabawną i poczciwą minkę, że moje dzieciaki pokochały go od razu. Nie tylko obrazki są magiczne. Sama treść jest równie przyjazna maluchom. Autorka ma dar "pióra dziecięcego". Używa słów i układa zdania w taki sposób, że mój dwu i pół letni synek każdą bajkę pochłania niczym lody czekoladowe. Książeczkę czytaliśmy już ... dzieścia razy. 
Oczywiście Maks jest przyjacielem głównie małych skrzatów, ale te większe też znajdą coś dla siebie. Literki i zdania są tak ułożone i urozmaicone, że ośmiolatka walcząca ze składaniem literek w zdania bez problemu radzi sobie z tym zadaniem. Co więcej - kolorowe wstawki oraz zróżnicowanie wielkości czcionek powodują, że Starsza nie nudziła się czytając. Oczywiście woli, żeby w roli czytającego występował Tatuś. Efekt tego jest taki, że mój mąż pełniący rolę audiobooka przy zasypianiu dzieci, zna Maks prawie na pamięć. 
Świetna książeczka głównie dla małych czytelników - "oglądaczy". Nie ulega wątpliwości, że Ci starsi, którzy z oglądaczy zmieniają się pomału w "czytaczy" również pokochają małego Maksa

A moja rodzina - podkreślam, że cała  - czeka z niecierpliwością na kolejne tomiki o przygodach Maksa który szturmem zdobył nasze czytelnicze życie.   

środa, 8 lutego 2012

Pan Twardowski na kogucie, w jednym kapciu w drugim bucie :-)

"Pan Twardowski" jest jak wiersz pt. "Chory kotek". Każdy z nas kojarzy, o co w utworze chodzi, ale mało kto tak naprawdę zna całą treść od początku do końca. Przecież każdy z nas wie, że Pan Twardowski sprzedał dusze diabłu, a zawołanie "Ta karczma Rzym się nazywa!" jest popularne niczym telewizyjna reklama. Ja sama w pewną letnią noc (oczywiście z księżycem niczym rogalik) uraczyłam moją Starszą opowieścią o czarnoksiężniku, który siedzi na koniuszku owego księżyca i dyndając nogami spuszcza na ziemię pajączka, aby potem posłuchać jego opowieści. Zapewniam Was, że warto poznać legend Imć Twardowskiego od podszewki. Zwłaszcza w wersji Pana Waldemara Wolańskiego, którego wersja wydarzeń jest urzekająca.
Pan Twardowski w tej książce jest ubogim szlachcicem - ogólnie rzecz biorąc wesołym i skorym do rozrywki, niestety zdarza mu się być również bezmyślnym. Towarzyszy mu przygarnięta przez niego Przybłęda. Kiedy diabeł zastawił na niego sidła za pierwszym razem, to właśnie Ona pomogła mu wymigać się od podpisania cyrografu, za drugim razem niestety nie poszło tak łatwo. Przybłęda - w tej wersji legendy - odegrała ogromną rolę. To dzięki Jej poświęceniu Panu Twardowskiemu udało się uniknąć Sądu Niebieskiego. Za jej włosy urodę i młodość szlachcic otrzymał wolność.
" Spójrz w górę. Widzisz jasny sierp księżyca? A na nim ciemną plamkę? To Pan Twardowski. On jeden, lecąc za róg nowiu się zaczepił i teraz na księżycu siedzi. Sam, ale bezpieczny."
Nie tylko "Przybłęda" jest nowością w znanej legendzie. Autor ubarwił opowieść kilkama innym postaciami dodającymi smaczku. Wielką rolę odgrywają czarownice nagabujące i podjudzające diabła, który w tej wersji opowieści przyjmuje pozę niezbyt rozgarniętego fircyka. Jędze napędzają całą historię zgodnie z przysłowiem "Gdzie diabeł nie może tam babę pośle..."
Ważna postacią (choć stosunkowo mało biorącą udział w wydarzeniach) jest też Anioł. Większość czytelników może uznać to stwierdzenie za przesadę, jednak moja córka zbiera anioły i darzy je ogromnym sentymentem. Dlatego też TEN anioł, który uratował Twardowskiego stał się w naszym domu bohaterem.
Książka ma niesamowity klimat. Autor pokazał, że każdą historię można pokazać w taki sposób, aby była oryginalna i niespotykana. Wrażenie to potęgują ilustracje i sposób wydania książki. Tu nie ma slodkich ckliwych obrazków. Wręcz pozwolę sobie na stwierdzenie, że miejscami jest mrocznie i straszno. Do tego dochodzi papier przypominający kolorem (i ubrudzeniami) starodawny pergamin.
Książka powinna być rozdawana na Krakowskim Rynku. Swoją formą przypomina atmosferę Krakowa i Sukiennice. Na grubych marginesach umieszczono grafiki kojarzące się klimatycznie z Krakowem i polską tradycją. Dzięki temu w trakcie czytania książki rodzi się taki specyficzny klimat obcowania z częścią Polskiej historii... legendy... tradycji... A przecież właśnie o to chodzi nieprawdaż?

niedziela, 5 lutego 2012

Oko Jelenia. Tryumf lisa Reinicke i wpadka Pilipiuka

Cóż, nawet najlepszym zdarzają się wpadki. Twórczość pana Pilipiuka bardzo lubię. Jego opowiadania są świetne, a Kuba Wędrowycz doprowadził mnie do płaczu ze śmiechu... przy kilku pierwszych tomach. Natomiast przy ostatnich już nie. Drażniło mnie opowiadanie w kółko tego samego, ciągle te same odzywki i "truskawkowa pryta", która śmieszyła jedynie do pewnego czasu, a potem była po prostu żenująca.
Identyczne odczucia mam z piątym tomem sagi pt. Oko Jelenia. O ile pierwsze trzy tomy pochłonęłam, to przy czwartym wyhamowałam po to, aby z tomem "Triumf lisa Reinicke" wkopać się po kolana w ziemię. Bo tak naprawdę to na 400 stronach tej książki niewiele się wydarzyło. Z dobrej fantastyki wyłonił się nienajlepszy... kryminał? sensacja? Nie wiem. 
Marek wraz ze Staszkiem i Helą przybywają do Gdańska i przez cały piąty tom tam zostają. Marka zamykają w celi, a Staszek usiłuje bronić Helę przed tajemniczym napastnikiem, który bez żadnych emocji morduje kogo popadnie. Kręcą się wszyscy po tym Gdańsku, a z tego kręcenia niewiele wychodzi. Zresztą autor też jakoś tak nie bardzo wiedział co z bohaterami dalej poczynić. Marka wsadził do loszku właściwie bez przyczyny i miałam wrażenie że ten wątek jakoś tak przeszkadzał. Łasica którą uwielbiam nie pojawia się ani razu, akcja się zamula... Mam nadzieję że szósty tom da czadu bo piąty rozczarował mnie permanentnie... 

sobota, 4 lutego 2012

Czyżyk i spółka

Za oknem zima, śnieg i mali towarzysze naszej codzienności - ptaki. Mieszkam w sporym mieście, jednak z daleka od Centrum. Za oknem mam mały ogródek co pozwala na bliższe obcowanie z przyrodą. Kiedy nadchodzi zima Tatko wychodzi na trawkę i przed oknem salonu wbija karmnik. Karmnik dla dzieciaków zbudował dziadek i jest to taki "mercedes" wśród karmników. Ptaszki przylatują co roku i zawsze znajdujemy wśród nich jakiegoś ulubieńca. Moje dzieci potrafią przez naprawdę długą chwile stać i obserwować. Teraz - po lekturze książki "Czyżyk i spółka" - obserwacje maluchów są dużo bogatsze.
Bohaterami książki są przede wszystkim ptaki, ale nie tylko. Jest też wiewiórka, która zbiera zapasy na zimę, jest jeżyk męczący się z jabłkiem umieszczonym na grzbiecie przez bezmyślnego człowieka i wielu wielu innych małych mieszkańców pól i lasów. Nie ulega jednak wątpliwości, że głównymi bohaterami są ptaszki. Sikorki, czyżyki, dzięcioł wielki, bocian, sowa i wiele wiele innych, których nazwy pierwszy raz wymawiałam nie mówiąc już o tym, że nie miałam pojęcia jak wyglądają. Ilu z Was wie jak wygląda makolągwa? Ja z moją Starszą dzięki książce "Czyżyk i spółka" - wiem!
Książka jest dla maluchów skarbnicą wiedzy o skrzydlatych przyjaciołach. Autor w krótkich opowiadaniach przybliża codzienność ptaków. Pokazuje, że zimą pomimo pustego brzuszka niełatwo zdobyć zaufanie do karmnika, że kot jest dla ptaków ogromnym niebezpieczeństwem i że bociany nie zawsze odlatują do ciepłych krajów. Uczestniczymy w zajęciach szkoły sikorek i w staraniach o uciszenie śpiewającego cały czas słowika. Opowiadania są krótkie i przyjazne dzieciom. Niewątpliwie nie jest to książka przeznaczona dla maluchów, ale już średnio rozgarnięty starszy przedszkolak z wypiekami na twarzy będzie słuchał o dzięciole, który ratuje słoninkę dla sikorek. 
Opowiadania ułożone są zgodnie z porami roku. Rozpoczynamy od siarczystej zimy i walki o ziarenka. Wiosną  obserwujemy walkę o lęgową budkę. Latem z wypiekami na twarzy dzieciaki obserwują papużkę, która odkrywa co to znaczy wolność. Opowiadania z części jesiennej uświadamiają dzieciom że jesienią coś się kończy. A już jeżyk zasypiający na zimę w stercie liści... po prostu pupil mojej Starszej. To opowiadanie czytaliśmy kilkanaście razy i nadal może my do niego wracać. 
Jak zwykle w książkach Wydawnictwa Skrzat kluczem do pełnego sukcesu są ilustracje. Obrazki są po prostu prześliczne. Bardzo realistyczne, a jednocześnie bajecznie kolorowe niesamowicie działają na małych odbiorców opowiadań. Zresztą ja też się nimi zachwycałam. 
Książka godna polecenia. Każdy maluch chętnie posłucha o skrzydlatych przyjaciołach i poogląda prześliczne ilustracje.  Ponadto Wydawnictwo - jak zwykle zresztą - dołożyło wszelkich starań aby książka została naprawdę porządnie wydana co oznacza, że idealnie nadaje się na prezent.


czwartek, 2 lutego 2012

Kot w pustym mieszkaniu

Umrzeć - tego się nie robi kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu. 
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione, 
a jednak pozamieniane. 
Niby nie przesunięte, 
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci. 
Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła. 


Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze. 
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma. 


Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery. 
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.


Niech no on tylko wróci, 
niech no się pokaże. 
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można. 
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.


I żadnych skoków pisków na początek. 

Pani Wisławo, jak można było to zrobić kotu...