"Kwiaty na poddaszu", które trafiły w moje ręce, są kolejnym wznowieniem tej powieści. Na portalu "Lubimy czytać" doliczyłam się, że jest to już czwarte wydanie. Pomyślałam, że coś musi być w tej książce, skoro tak szybko znika z księgarskich półek. Wprawdzie jakiś czas temu rozczarowałam się inną sagą tej autorki (Rodzina de Beers) ale uznałam, że dam szansę "Kwiatom na poddaszu". Czy była to trafiona decyzja?
Kiedy zamknęłam powieść, jeden wniosek nasunął mi się natychmiast: autorka wprowadza w swoich powieściach tak specyficzny klimat, że trudno je od siebie rozdzielić. „Kwiaty na poddaszu” czy „Willow”, czy też każda inna – wszystkie wydają się nacechowane strachem, brutalnością i okrucieństwem zawiniętymi w różowy papierek. Czytając powieści Virginii C. Andrews, człowiek ma wrażenie, że zanurza się w smole i nijak nie może się z tego wydostać. I tak, jak przy lekturze „Willow” to uczucie mnie niezmiernie drażniło, tak przy „Kwiatkach…” było to wyjątkowo przejmujące wrażenie.
Kiedy poznajemy rodzeństwo Dalloanganger'ów, będące bohaterami powieści, są oni szczęśliwymi dzieciakami dorastającymi w zamożnej rodzinie. Najstarszy, o imieniu Chris, jest kopią swego ojca, młodsza Cathy to piękna blondyneczka, uwielbiająca tańczyć. Są jeszcze bliźniaki Cory i Carrie, które w chwili tragedii mają cztery lata. Wtedy to właśnie ginie w wypadku ojciec dzieci. Okazuje się, że matka przez cały czas żyła ponad stan, co więcej - samodzielnie nie potrafi zarobić pieniędzy. Postanawia przenieść się do wielkie posiadłości rodziców. Problem jest taki, że jej ojciec nienawidził zięcia co więcej - nie ma pojęcia o istnieniu wnuków. Matka wraz z babcia postanawiają umieścić dzieci na strychu aż do momenty kiedy nestor rodu będzie skłonny przyjąć do wiadomości istnienie wnuków. I tak mijają lata....
"Kwiaty..." to jedna z tych powieści, które chwytają za serce i nie chcą puścić. Czytelnikowi nie pozostaje nic innego jak obserwować męczarnię rodzeństwa. Ich domem staje się mały pokoik i wielki strych. Na szczęście na strychu są okna, które przepuszczają promienie słoneczne, ale to naprawdę niewiele. Dzieci nikną w oczach i marnieją - zwłaszcza bliźnięta, które po prostu przestają rosnąć. Matka przychodzi do nich, ale coraz rzadziej... Starsze dzieci mają coraz mniej nadziei na to że odzyskają wolność.
Zakończenie jest niesamowicie poruszające. Kiedy wyjaśniają się wszystkie wątpliwości, kiedy na światło dzienne wychodzą przyczyny postępowania matki czytelnik z przerażenia zamiera. Miałam ochotę gryźć i kopać z żalu. Trudno było przejść do porządku dziennego nad tą powieścią.
To teraz troszkę minusów. Bardzo męczył mnie styl autorki. Dialogi bohaterów były jakieś takie sztuczne i nienaturalne, co nie pozwalało spokojnie zagłębić się w niuansach powieści. Trudno określić co to było; można zrzucić to na „smolistość”, o której pisałam na początku. Z biegiem stron przyzwyczaiłam się, ale początkowo dość mocno mnie to irytowało. I co ważne, pomimo tej irytacji, brnęłam dalej poruszona losami rodzeństwa. I to właśnie świadczy o wielkości autorki. Pomimo koślawego stylu czytelnik nie może oderwać się od książki. Emocje sięgają zenitu zwłaszcza, że autorka porusza tematykę ciemną i mroczną - wręcz dla niektórych zakazaną.
Wiem, że saga rodziny Dalloanganger’ów liczy aż pięć tomów. Pierwszy mnie wciągnął, na pewno sięgnę po drugi, ale czy skuszę się dalej? Nie wiem - zobaczymy.
"Kwiaty na poddaszu" rozpoczyna serię, którą naprawdę trudno porzucić w trakcie. Sama historia jest poruszająca i wywołuje mnóstwo emocji - przede wszystkim z powodu atmosfery tak gęstej, że momentami niemal czuć ją fizycznie. Warto przekonać się samemu, dlaczego książki Virginii S. Andrews tak szybko znikają z półek. :)
OdpowiedzUsuń