poniedziałek, 19 września 2011

Wygrywajka z Wydawnictwem Forma

O Wydawnictwach na naszych blogach jest głośno. Bardzo głośno. Powtarzają się te same nazwy, tytuły, zapowiedzi. Wydawnictwa też się powtarzają - najczęściej te większe, popularne, które mogą sobie pozwolić na promocję na dużą skalę. 
Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, ile wkoło mnie jest Wydawnictw małych, lokalnych, dla których walka np. z Empikiem to przedsięwzięcie na wielką skalę. Takie właśnie Wydawnictwo znalazło mnie. 


Podstawowym celem Wydawnictwa "Forma" jest promowanie ambitnej polskiej prozy współczesnej. Takiej, która nie ma i nie chce mieć nic wspólnego z tym, co uchodzi za literaturę w świecie rynku i reklamy. W tym celu Wydawnictwo Forma stworzyło serię "Kwadrat", która stała się wizytówką oficyny. Ukazujące się w niej książki są nadzwyczaj istotną propozycją dla kompetentnego czytelnika, wymagającego od literatury czegoś więcej niż tylko przyjemnego spędzenia czasu podczas lektury. Pozycje z serii "Kwadrat" dowodzą bowiem, iż istnieje wciąż jeszcze literatura, która jest wyzwaniem, atakuje stereotypy, rewiduje poglądy, wstrząsa przyzwyczajeniami, budzi i zaspokaja głód intelektualny oraz wzmaga chęć działania. 


Aby zachęcić Was do lektury książek tego Wydawnictwa mam dla Was egzemplarz książki autorstwa Tomasza Majzela pt. "Opowiadania w liczbie pojedynczej" Wystarczy w komentarzu zgłosić chęć zaopiekowania się książką. 
Na zgłoszenia czekam do piątku (23 września) do północy. 

sobota, 17 września 2011

Misja Wallenberga

"Wallenberg utrzymywał dyplomatyczne stosunki z każdym, z kim można było targować się o kolejne uratowane życie – z Eichmannem, z węgierskim rządem Horthyego, Strzałokrzyżowcami. Te kontakty stały się jedną z przyczyn tragedii szwedzkiego dyplomaty, który został aresztowany przez patrol sowiecki 13 stycznia 1945 roku w Budapeszcie."

Jestem osobą urodzoną w pokoleniu ludzi szczęśliwych. Nie mówię tu o zgorzkniałych jednostkach, ale ogólnie. Komunizm jest dla mnie wspomnieniem z dzieciństwa - gumy balonowe z historyjkami, oranżada w woreczkach i piosenka w szkole na apelu "My jesteśmy mali przodownicy..." A już wojna jest tylko i wyłącznie lekcją historii. Czy to dobrze? Na pewno tak. Natomiast zupełnie inną sprawą jest pamięć o tamtych czasach. W dzisiejszym kolorowym świecie młodzi ludzie nie bardzo mają ochotę mówić o okrucieństwach tamtych czasów. Właśnie dlatego książki o tematyce wojennej mają podwójną wartość. Po pierwsze pokazują kawał historii często od zupełnie innej strony niż powszechnie znana, a po drugie krzyczą: Pamiętajmy!
"Misja Wallenberga" to niesamowita książka. W swojej treści przeplata historyczne fakty przedstawione z zegarmistrzowską dokładnością z losami poszczególnych osób, które zawdzięczają Wallenbergowi życie. I tak czytelnik z roziskrzonymi oczami machą głową to tu to tam, próbując ogarnąć wszystkie fakty i historie mistrzowsko przeplatane ze sobą.
Węgry, rok 1944. Budapeszt - ostatnie miasto  w Europie, gdzie Żydzi jeszcze żyją i w miarę funkcjonują. Niestety kiedy do Budapesztu przybywa SS-Obersturmbannfurer Adolf Eichmann wszystko diametralnie się zmienia. Eichmann jest zwyrodnialcem, którego największym marzeniem jest zakończenie kwestii żydowskiej i odebranie od samego "Hitlera" gratulacji za dobrze wykonane zadanie. Musiał się bardzo śpieszyć bo klęska Niemiec była nieuchronna. Więc śpieszył się. Pociągami wysyłał ludność pochodzenia żydowskiego do obozów śmierci. Kiedy zabrakło pociągów wysyłał ich pieszo. Nie miało znaczenia to, że większość z nich umierała po drodze z zimna i wycieńczenia. Gdyby Eichmann nie napotkał na swojej drodze przeszkód bez wątpienia osiągnąłby zamierzony cel. Na szczęście naprzeciw niego stanął Raoul Wallenberg - szwedzki dyplomata, który za cel swojego życia obrał sobie obronę tej garstki żydów, którzy dotrwali do końcówki wojny. Jego przeciwnik to nie tylko Eichmann ale i ugrupowanie Strzałokrzyżowców, ludzi bez sumienia, którzy nie zawracali sobie głowy transportami i egzekucjami. Kiedy ziemia zaczęła palić im się pod nogami po prostu urządzali polowania. 
Wallenberg przybył do Budapesztu i z miejsca zorganizował grupę ludzi oddanych sprawie. Swoją działalność rozpoczął od drukowania na ogromną skalę dokumentów potwierdzających, że okaziciel jest obywatelem Szwecji i jako taki nie może być w żaden sposób nękany przez Niemców. Kiedy siła shutzpassów osłabła zaczął wykupywać całe kamienice, i ogłaszać że należą do Szwecji, a jako takie nie mogą być przedmiotem przeszukiwań. Niestety oprawcy byli coraz bardziej bezczelni. Wyłapywali ludzi prowadzili ich nad Dunaj i tam rozstrzeliwali wrzucając od razu ciała do rzeki. Wallenberg posunął się do tego, że w dole rzeki wyławiał ciała i ratował tych, którzy jeszcze żyli. 
Rzadko w recenzjach streszczam książki, ale ta książka zrobiła na mnie na tyle ogromne wrażenie, że musiałam przytoczyć z niej kilka zdarzeń. Książka jest obrazem walk dobra ze złem. Może to brzmi górnolotnie, ale tak właśnie jest. Ludzie upatrywali w Wallenbergu anioła, który pojawiając się zwiastował ocalenie. A on sam? On ratował tylu Żydów ilu w danej sytuacji mógł, a potem wracając z nimi płakał nad losem pozostałych, idących na niechybną śmierć. Opisy w książce robią niesamowite wrażenie, a odwaga Wallenberga po prostu poraża. Odwaga, która często zakrawała na bezczelność, zadziwiała nawet Niemców. Wallenberg potrafił żydów wręcz "wydrzeć" śmierci wchodząc pomiędzy ludzi ustawionych już pod ścianą, a karabiny i zabierając ich jako obywateli Szwecji. Każda strona wiedziała, że Wallenberg naciąga, wręcz kłamie, przymyka oko na nieprawdziwe dane podawane przez Żydów. Jednak szacunek do Jego osoby był tak wielki... Uwierzcie, książka budzi takie emocje, że można o jej treści pisać w nieskończoność.
Największą zaletą książki jest to, że nie pokazuje ona suchych historycznych faktów. Pomiędzy nimi można poznać losy dziewczynki, która wraz z rodzicami walczy o życie, młodej pary uciekającej śmierci spod kosy, i wielu innych osób. Autor pokusił się o przedstawienie losów ocalonych Żydów aż do czasów współczesnych. Szkoda tylko że Wallenberg nie dożył tych dni. On sam został wywieziony przez Sowietów do Moskwy by tam umrzeć w niejasnych okolicznościach. Wiele osób walczyło o prawdę co do okoliczności Jego śmierci. Nikomu nie udało się dotrzeć do prawdy. Co więcej - poszukiwania  prowadzone przez rodzinę i przyjaciół były politycznie bardzo niewygodne. Rząd szwedzki bał się upomnieć o Raoula, a szwedzki sekretarz Generalny ONZ stwierdził "Nie chcę wywoływać trzeciej wojny światowej z powodu jednej zagonionej osoby" 
Porażające. 
Książka została wydana  w serii "Gry Wojenne". Mam jak dotąd dwie książki wydane w tej serii i na tym nie poprzestanę. Obie pokazują jak pasjonująca może być historia. A co najważniejsze - obie nie pozwalają zapomnieć.


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Znak 

niedziela, 11 września 2011

Stosik, wygrana i skrzat

Kilka dni temu na poczcie odebrałam paczkę od Montgomerry. Starsza i Młodszy byli ze mną i oczywiście zaczęła się licytacja dla kogo to przesyłka. Zupełnie nie wiedziałam do jakiej grupy wiekowej książeczki są skierowane, więc po prostu stanęłam na środku ulicy, rozdarłam kopertę i pokazałam pociechom zawartość. Okazało się że ... zarówno dwulatek jak i siedmiolatka byli zachwyceni. 

Starsza po dotarciu do domu rozłożyła książkę "1, 2, 3" i zaczęła z tatą czytać. Historyjka o piesku Tytusku był stanowczo skierowana do Młodszych dzieci. Liczenie łapek i bananów w zakresie do dziesięciu też. Ale... częścią składową książki są kartoniki z cyframi od 0 do 9 i znakiem + czy też =.  Dodawanie 19 do 27 było już dla Starszej ogromnym wyzwaniem. A Młodszy w tym czasie siedział na tarasie z drugą książką i z zachwytem wysuwał kartoniki dzięki czemu ukazywały się coraz to nowe obrazki.... 


Po zamianie książkami dzieciaki nadal były zachwycone. Starsza składała słówka i czytała opowiadanie, a Młodszy nadal manualnie dręczył wyciągane elementy.
Od odebrania paczki minęło kilka dni a dzieciaki nadal mają frajdę. Montgomerry - dziękuję :-)))

Dzieciaki w ogóle miały bardzo książkowy tydzień, bowiem kolejna paczka przybyła do nas od Wydawnictwa Skrzat. Nie można milczeniem pominąć książki pt. "Tajemniczy ogród". Książka znana mi z dzieciństwa i przeczytana kilkanaście razy. Mój egzemplarz - stary z pozaginanymi rogami - nadal stoi w mojej biblioteczce. Kiedy zobaczyłam to wydanie mój zachwyt był ogromny. No popatrzcie sami.   



Do książek z Wydawnictwa "Skrzat" jeszcze wrócę, ale nie mogłam się powstrzymać i musiałam rozprzestrzenić piękno obrazków! Uroda "Tajemniczego ogrodu" ujęła mnie niesamowicie. Jak tylko skończymy "Małą Księżniczkę"...
Dobrze, że Wydawnictwo "Otwarte" pomyślało o Mamie i na otarcie łez przysłało "Klub Matek Swatek". Mama też sobie poczyta - a co! 

sobota, 10 września 2011

Spójrz na mnie

Kryminał jakiego dawno nie czytałam. Mistrzostwo sensacyjnego pióra. Chwyta i nie puszcza czytelnika do ostatniej literki. To tylko niektóre myśli cisnące się do mojej głowy w chwili zasiadania do pisania tej recenzji. Pod ich wpływem pomyślałam sobie, że rzadko obraz właśnie skończonej książki jest tak pozytywny jak w przypadku "Spójrz na mnie" Dlaczego tak mnie tak zachwyciła? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Jest dobra. I już.
Książka ma w sobie magię godną Agaty Christie. Fabuła jej jest na pierwszy rzut oka prosta i nieskomplikowana. Oto kobieta parająca się zawodem prawnika zostaje wynajęta do rewizji sprawy, w której młody mężczyzna z zespołem Downa rzekomo spowodował pożar ośrodka dla osób niepełnosprawnych. W pożarze zginęło pięć osób. Misternie - jak na szydełku - autorka dzierga "serwetkę" ukazując coraz to nowe fakty, które co i rusz zmieniają sposób myślenia czytelnika. Historia toczy się wartko - właściwie jednoplanowo. Na pierwszym planie jest pożar; początkowo tylko pożar, im dalej tym więcej szczegółów wychodzi na jaw i pożar zamienia się w ... Dodatkowo co kilkadziesiąt stron zdarza się  zgrzyt w postaci historii wtrąconej. Rok wcześniej bowiem w wypadku samochodowym ginie dziewczyna, która była opiekunką kilkuletniego chłopca. Sprawa o tyle dziwna, że od jej śmierci chłopczyk bezustannie twierdzi, że duch dziewczyny znajduje się blisko niego i cały czas się nim opiekuje. I jak tu czytać spokojnie? Wątek "ducha" poruszany niezmiernie rzadko przez cały czas siedział w mojej głowie potęgując mroczność powieści. Bo nikt nie zaprzeczy, że powieść jest mroczna. Autorka nie ukrywa drastycznych szczegółów tragedii. Czytelnik dowiaduje się że jedna z pensjonariuszek (całkowicie sparaliżowana) była w ciąży, że osobnik, który zlecił rewizję jest odrażającym pedofilem, że metody leczenia niepełnosprawności psychicznej często są brutalne i niewiele mają wspólnego z nowoczesną medycyną. Kiedy dodamy do tego islandzką pluchę, zimno i brak słońca... brrr. Ale nikogo to nie powinno zniechęcić. Wręcz przeciwnie -  klimat tej książki jest jedyny w swoim rodzaju i naprawdę warto się w niego zanurzyć. 
Poraziło mnie spojrzenie na świat osób upośledzonych. Wyraźnie widać jak niewiele wiemy o ludziach, którzy zmagają się z chorobą psychiczną. Żyją w swoim świecie, do którego nie zawsze dopuszczają innych - nawet jeżeli Ci inni chcą się tam dostać po to aby pomóc. Większość z nas przechodzi obojętnie nie zważając na sygnał,y które są do nas wysyłane. Książka krzyczy: Spójrzcie! My też jesteśmy, żyjemy i chcemy czuć się pełnoprawnymi istotami! Tylko jak tu czuć się zwykłym człowiekiem skoro jedyny organ który działa to oczy i całe porozumiewanie się z otoczeniem polega na mruganiu powiekami? Tym bardziej uderzyła mnie groza problemu ukazanego przez autorkę. Jakim potworem trzeba być, żeby zgwałcić całkowicie sparaliżowaną dziewczynę? 
Na zakończenie dodam że urzekła mnie okładka. Prosta, biało - czarna, bez zbędnych szczegółów. Wiele opinii krąży na temat okładki. Ja uważam że jest strzałem w dziesiątkę. 
I nazwisko autorki... Czy ktoś potrafi je wymówić?

Właśnie przeczytałam że "Spójrz na mnie" jest piątym tomem przygód prawniczki. PIĄTYM! Czemuż to ja - fanka kryminałów nie znam wcześniejszych części. Karygodnie niedopatrzenie... :-)

sobota, 3 września 2011

"Rymobranie" i półeczka ulubionych

Bardzo, ale to bardzo lubię zabawę słowami. Moja Starsza (za dwa dni pierwszoklasistka) jest zafascynowana możliwościami słowotwórstwa. W cowieczornych kąpielach aż roi się od mydła powidła, baniek mydlaniek i kaczek pękaczek (cokolwiek miałoby to znaczyć :-)). Książka "Rymobranie" idealnie wprost wpasowała się w panujący nastrój. Starsza pokochała ją za humor i niezmiennie wspaniałe ilustracje Pana Maćka, a ja za to, że Starsza absolutnie nie ma możliwości zgadywania jakie słowo ma przeczytać. Często jest tak, że po rozszyfrowaniu pierwszej sylaby nie czyta dalej, a zgaduje jakie to słowo. W "Rymobraniu " takie strzały nie przechodzą. Tytuł drugiego wierszyka brzmi "Michomory". (pierwszy to "Bykini" co dla siedmiolatki jest zbyt trudne)  Kiedy Starsza przeczytała "Muchomory" i usłyszała "źle", była niezmiernie zdziwiona. Prawidłowy tytuł wzbudził spazmy śmiechu i chęć dalszego czytania. Co więcej - czynnie uczestniczyła w czytaniu słów wskazanych przeze mnie w poszczególnych wierszykach licząc na słowną zabawę.
Bo jak tu się nie bawić? Wielobłąd, Rysiopis czy też Poszczekalnia budziły w mojej córce niesamowite emocje. Każdy tytuł był przyczynkiem do wymyślania kolejnych słownych wymyślanek. Poszczekalnia wytworzyła krótkołapa (to jamnik) i kościobletki (tabletki dla psa na złe samopoczucie). Pod wpływem Grubelka powstał Dziecianek (bocianek przynoszący dzieci). 
Każdy wierszyk jest bardzo starannie dopracowany. Nie ma tu miejsca na niedoróbki, a rymy na prawdę budzą szacunek. Po za tym obrazki... hmmm ... po prostu miodzio. To, że książeczka została wydana w  "Platynowej serii" jest gwarantem wysokiej jakości zarówno pod względem wizji jak i foni. Obrazki i dźwięki komponują się wspaniale. 
Na zakończenie dodam, że szacunek mojej córci do książeczek wydawanych w Platynowej serii został wyraźnie podkreślony podczas kompletowania przez Nią książek na ulubioną półeczkę. Zbiory prezntują się tak:


A pozostałe? Te bardziej ukochane wylądowały na półce ogólnej, a reszta w biblioteczce u mamy...

Poproszę półki podwieszane do sufitu, ewentualnie przeszła mi przez myśl jakaś malutka dobudówka na ogrodzie... 

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Jutrzejsza miłość

Lubicie być zaskakiwani? Ja - zależy gdzie i kiedy. Generalnie fanką niespodzianek nie jestem, ale w przypadku literatury zaskoczenie oznacza duży plus. A "Jutrzejsza Miłość" mnie zaskoczyła. Powiem więcej - ogromnie zaskoczyła. Okładka jakich wiele. Żółty liść, szara ulica, w tle profil kobiety - uderza szarość w wielu odcieniach i faktura okładki, którą można głaskać bez końca. Książka jednak tchnie romansidłem, a ja tego typu literatury nie lubię. Tak więc stała sobie pokornie na półeczce i czekała na swoją kolej. Co sprawiło, że zdecydowałam się z nią zmierzyć? Recenzja, która ukazała się na Zakurzonej półce. To nie jest recenzja zachęcająca, natomiast mnie zaintrygowała. Bo cóż może się takiego zdarzyć, że życie ośmiu osób stanie na głowie? No właśnie...
Osiem osób - tak podobnych, a jednak tak innych. Każda z nich jest nieszczęsliwa, każda z nich ma za sobą niespełnioną miłość. Antonia zakochana w mężczyźnie, który nie ma odwagi odejść od swojej żony. Sam będący właśnie tym tchórzem. Editih nienawidząca swojego męża jeszcze bardziej niż domu, który jest dla nie więzieniem. Mark - duży chłopiec bez polotu. Meggie - amerykańska "Matka Polka", smutna i nieszczęśliwa, ratująca swoje małżeństwo kolejnym dzieckiem. Najsympatyczniejsza jest  para homoseksualistów - Arty i Greg - którzy tworzą niesamowity duet.
Książka początkowo jest ... zwykła. A oto kilku ludzi zaplątanych w zawiłe relacje damsko - męskie, męsko - męskie i jakie tam jeszcze można sobie wyobrazić. Trudy dnia codziennego, ciągłe użeranie się z życiem, z brakiem pieniędzy, namiarem pieniędzy powodują, że bohaterowie gubią sens. Nie zauważają że przy odrobinie dobrej woli można wszystko. Dopiero szok i tragedia powodują otwarcie oczu. Szeroko. Dogłębnie. Nagle okazuje się, że kochanka jest mniej ważna niż własna, żona. W innym przypadku ... Ważniejsza kochanka? Żona? Uciec, i nie myśleć. 
Tragedią tą jest atak na bliźniacze wieże w Nowym Jorku. Każdy to przeżył i wie, że ogrom nieszczęścia  jest nie do opisania. Ale ja też dopiero podczas tej lektury szeroko otworzyłam oczy, kiedy uświadomiłam sobie, że tragedia ta dla nas jest taka ogólna. Tymczasem tam... Matka przed skokiem z wieży zadzwoniła do opiekunki swojej córeczki i pożegnała się. Ojciec również zadzwonił i przekazał ostatnie polecenia. Ilu było takich, którzy przez korek, czy niesforne dziecko spóźnili się na spotkanie i dzięki temu przeżyli... Ja podczas tej lektury ponownie przeżyłam szok - teraz już nie z powodu samego ataku, ale z powodu nieszczęścia poszczególnych ludzi. 
Książkę należy przeczytać, a następnie przystanąć, zwolnić i pomyśleć. Co z tego, że dzieciaki włażą ci na głowę, masz marudnego szefa i głupiego sąsiada? Pomyśl jak byłoby źle gdyby nagle tego wszystkiego zabrakło...

piątek, 26 sierpnia 2011

Czytnik kontra czytnik, czyli o kundelkach słów kilka.

Czytnik posiadam. Uwielbiam. Czy korzystam? Mało, ale nie dlatego że nie lubię. Powód jest bardziej prozaiczny. Moja tradycyjna półka pęka w szwach od książek wzbudzających mój "ślinotok", a na dodatek mój mąż utonął w "Powstaniu 44" Normana Davies'a, którą to książkę czyta właśnie na Kundelku. Jako że jest to pozycja obszerna (delikatnie rzecz ujmując) to jeszcze Mu trochę zejdzie. :-)
Nic to. Grunt że czyta. 
Każdy kto choć trochę interesuje się czytnikami wie, że dzielimy je na trzy rodzaje: najlepszy (Wi-Fi), najlepsiejszy (3G+Wi-Fi) i najbardziej najlepsiejszy (DX). Nie mogę napisać "dobry, lepszy i najlepszy bo to właśnie mój jest najlepszy, a posiadam ten pierwszy. Nawet nie przymierzałam się do kupna czytnika z wyższych półek. Proste - ze względu na cenę.
Ostatnio moja przyjaciółka szarpnęła się na ten właśnie najbardziej najlepsiejszy. Wzięłam go do ręki, porównałam z moim i... rozczarowałam się. Duży nieporęczny, ciężki. Tak było, dopóki nie naładowałam baterii i nie załadowałam kilku pozycji. Wtedy iluzja, że mój jest jednak lepszy prysła jak bańka mydlana. Zresztą popatrzcie sami. 
Po pierwsze zastrzeliła mnie różnica w wielkości. Niby wiedziałam, że mój jest najmniejszy ale co innego wiedzieć, a co innego stwierdzić organoleptycznie...


Obsługa obu czytników jest prawie taka sama. Każdy średnio inteligentny Polak jednak wie, że PRAWIE robi wielką różnicę. Drobiazg, maleństwo - a jednak. W Kindle DX (tym większym) z prawej strony jest malutki joystick, który jakoś tak przyciąga kciuka. Dla mnie stanowi to ogromną różnicę. Mój odruch obsługi Kindla poprzez mazanie go po ekranie (pozostałość po dotykowym telefonie) przy joysticku całkowicie zanikł. Rozwiązanie tak proste naprawdę mnie zauroczyło. 

A teraz ta ta tam !!! To co sprawiło, że zrozumiałam potęgę pieniądza i uznałam przewagę Kundelka DX nad Kundelkiem Wi-Fi 


Może zdjęcia nie oddają tego dokładnie, ale zwróćcie uwagę, że tekst po prawej stronie (Wi-Fi) to zaledwie połowa tego po lewej... Niby logiczne, że duży może więcej, ale szok nadchodzi po kilku przeczytanych stronach. Mniej klikania, lepsza praca oczu... ogólnie ekstra. 
Na zakończenie dodam, że XD ma funkcję dostosowywania tekstu do położenia czytnika. W Wi-Fi można to przestawić, jednak XD robi to po prostu sam. Obróć go i już masz.

Podsumowując - chciałabym mieć oba. Jeden dla mojego męża, drugi dla mnie....

środa, 24 sierpnia 2011

Świadectwo prawdy

Będzie krótko i treściwie. Książka podobała mi się bardzo. Jest to trzecia powieść Jodi Picoult przeczytana przeze mnie i chyba z nich wszystkich najlepsza. Porusza trudny temat niechcianego dziecka, dzieciobójstwa i systemu, który nie zawsze się sprawdza. Prawo które z zasady ma ludziom pomagać, sądownictwo niezbędne wśród cywilizowanych społeczności - w przypadku opisanym przez Picoult zawodzi na całej linii. 
We wiosce Amiszów Policja odnajduje zwłoki noworodka. Podejrzenia podają na młodą dziewczynę będącą Amiszką - członkinią społeczności, dla której zatrzymał się czas. Amisze nie akceptują nowoczesnej techniki, dla nich telewizja, pralka, czy też samochód są czymś nienaturalnym, złym. Co ważne - swoje zasady uporządkowane w tzw. Ordnung stawiają ponad ogólnie panującym prawem. I tu pojawia się klops. Bo jak postawić przed Sądem dziewczynę, która jako podstawową zasadę uznaje nadstawianie drugiego policzka? Nie chce się bronić, wszystko pokłada w rękach Boga. Po prostu nóż się w kieszeni otwiera na myśl o takiej bierności. Na szczęście znajduje się adwokatka, która postanawia bronić młodej Amiszki za wszelką cenę. 
Bolało mnie kiedy czytałam o uduszonym maleństwie. Zresztą cała książka porusza ogromne pokłady emocji. Kto czytał książki Picoult ten najlepiej wie, że jest Ona mistrzynią emocji. A że lubię takie książki, to już na półce kolejna pozycja pt. "Dziewiętnaście minut" czeka na swoją kolej. 

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Maleńkie królestwo...

Ostatnio wraz ze Starszą znalazłyśmy nową przyjaciółkę. Ma na imię Aurelka. Starsza polubiła ją, bo to przecież królewna, a właściwie to KRÓLEWNA... A ja? Ja zaufałam nazwisku autorki. Pani Roksana Jędrzejewska Wróbel stworzyła "Florkę", którą z córką bardzo pokochałyśmy. Wyszłam więc z założenia, że Aurelka również przypadnie mi do gustu. Nie pomyliłam się. Aurelkę polubiłam za mądrość i rozsądek. Brzmi może nudno, ale wcale tak nie jest. 
Książka porwała moją córkę już od pierwszych słów. "Królestwo przyszło pocztą zupełnie niespodziewanie. Do starannie zapakowanej paczki dołączony był list w pachnącej landrynkami kopercie. "Droga Aurelko, uprzejmie informujemy, że od dziś jesteś królewną., Rozpakuj swoje królestwo i rządź nim mądrze"
Znacie siedmiolatkę której na takie słowa nie zaświecą się oczy? Ja nie. Znam natomiast książki, które po kilku stronach ten blask wygaszają. Aurelka jest książką, która blask dziecięcych oczu skutecznie podsyca. Nie oszukujmy się - nie jest to książka skierowana do chłopców, natomiast dziewczynki niewątpliwie zachwyci. 
Aurelka dostaje królestwo i musi nauczyć się nim rządzić. Już na samym początku napotyka trudności z wydawaniem rozkazów. Kiedy pozwala wszystkim robić to na co mają ochotę - jest źle. Damy dworu skaczą na skakance, kucharka żuje gumę, nie ma kolacji - dramat. Kiedy zmienia rozkaz i we wszystkim wymaga udzielenia swojej zgody jest jeszcze gorzej. Cóż, rządzenie to naprawdę niełatwa sprawa. Do tego dochodzą problemy - "pod wieżą zjawia się zarozumiały królewicz o imieniu dłuższym niż szyja żyrafy, a z krzaków wyłazi pomarańczowy smok obżerający się krówkami".  Każda mała dama będzie zachwycona!
Tyle z treści, a teraz moje wrażenia jako mamy. Książka pokazuje małej dziewczynce, że nie wszystko złoto co się świeci. Należy brać odpowiedzialność za swoje czyny i dbać o tych wszystkich, których wzięło się pod swoją opiekę. Ale najważniejsze jest to, że Aurelka pomimo korony, i dworskiej etykiety - zawsze jest sobą. Nie poddaje się stereotypom. Korona na głowie nie przeszkadza czuć się małą dziewczynką, która lubi skakać na skakance i szanuje swoich przyjaciół. Kiedy królewicz Emeryk gubi swoją koronę Aurelka też wyrzuca swoją, aby mu nie było przykro. 
Najlepszy jest jednak różowy czajnik. Czajnik, z którego herbata pozwala rozwiązać wszystkie problemy. 
Moja córcia po lekturze Aurelki wpadła na genialny pomysł. Któregoś dnia wróciłam z pracy dość przygnębiona, (cóż, babsztyle potrafią zepsuć nawet najlepszy humor) a moja Mała widząc mój nastrój stwierdziła "Szkoda że nie mam różowego czajnika. Napiłybyśmy się herbaty" Nawet bez różowego czajnika też było to możliwe. Usiadłam z nią i wypiłam herbatę. I wiecie co? Pomogło. 
Książka jest pięknie wydana. Duży kwadratowy format, grube kartki, śliczna różowa zakładka - niby szczegóły, a jednak tworzą naprawdę dopracowaną całość. Do tego ilustracje Jony Jung - po prostu bajka.
Aurelka została wydana w serii Lubię bajki. Bardzo mało znana seria - niestety. jeżeli pozostałe książki są równie wartościowe jak "Maleńkie królestwo..." to ja zaczynam poszukiwania pozostałych. 
Na zakończenie pokażę wisienkę na torcie. 
Taka "Przypominajka" występowała już w kilku czytanych przez Starszą książkach. "Hania Humorek", czy też "Szkoła tańca" - wszędzie tam przypominajki robiły furorę. Lektura "Maleńkiego królestwa" co wieczór zaczynała się od przedstawienia głównych bohaterów. Ja miałam dość, ale Starsza była zachwycona!

środa, 17 sierpnia 2011

"Czekam na Ciebie" z dobrą książką

Premiera książki
24 sierpnia 
Wyobraźcie sobie album. Piękny, duży starannie wykonany. Obok stos zdjęć ukazujących piękne kobiety, przystojnych mężczyzn, fantastyczne widoki. Widać, że zdjęcia ukazują jakąś historię - ciepłą, pełną uczuć, a jednocześnie tragiczną. Obserwator jest ciekawy tej historii, jednak zdaje sobie sprawę, że nie pozna jej jeżeli nie podejmie się trudnego wyzwania chronologicznego ułożenia zdjęć w albumie. Siada, składa i ... staje się właścicielem pięknej historii z niesamowitym zakończeniem.
Emilie jest kobietą jakich wiele. Jest zdrowa, ma wspaniałe córki, kochającego męża i życie bez iskry, które przepełnia rutyna i poczucie niespełnienia. Nie zdając sobie z tego sprawy w głębi serca żyje wspomnieniami o pierwszej gorącej miłości z czasów szkolnych. Dwudziesta piąta rocznica ślubu to niewątpliwie dzień należący do małżonków. Każda szczęśliwa żona spędzi go ze szczęśliwym małżonkiem. A Emilie? Emilie właśnie w ten dzień rusza w podróż swojego życia. Podróż, podczas której upora się ze swoimi lękami, zrozumie, że życie jako żona i matka nie musi oznaczać całkowitej rezygnacji ze swoich marzeń. Odkryje swoje lęki z dzieciństwa, upora się z poczuciem winy powiązanym z chorą psychicznie siostrą. A na zakończenie, kiedy dotrze do celu podróży okaże się, że właściwie to nikt na nią nie czekał. Nie - to nie tak. Owszem była niecierpliwie oczekiwana, ale przez zupełnie inną osobę niż się spodziewała.
Zakończenie zaskakuje poraża i pokazuje jak niesamowite potrafi być życie. Emilie jechała gnana starymi uczuciami, a kiedy dotarła na miejsce okazało się, że jej uczucia są niczym w porównaniu z tym, z czym musiała się uporać.
Książkę czyta się niesamowicie. Krótkie rozdziały są jak zdjęcia, jak zatrzymana w obiektywie chwila. Historia Emilie jest poszarpana chronologicznie, ale  zagłębiając się w losy bohaterki odkrywamy, że wszystko układa się w jedną spójną całość.
Książka jest... hmmm ... smutna to niedobre określenie. Książka jest dostojna, ale tak pozytywnie dostojna. "Pachnie" tytoniem i dobrymi perfumami. Czyta się ją jednym tchem, a czytelnik pochłaniając ją ma wrażenie jakby unosił się nad opisywanym światem i oglądał wszystko z góry bez większych uniesień. Uczucia kłębią się w czytelniku wówczas, kiedy próbuje poukładać przedstawione obrazy w jedną całość. A kiedy już wraz z bohaterką dotrzemy do końca podróży czeka nas zjazd po równi pochyłej. Bo u celu wcale nie jest łatwiej, o nie. Zdarzenia nas zaskakują a zakończenie powala na obie łopatki.
Powiem jedno - każdemu żądnemu dobrej literatury - polecam.
Za książkę serdecznie dziękuję Wydawnictwu Otwarte 

środa, 10 sierpnia 2011

W pogoni za...

Każdy wie, że rodzice w życiu dziecka mają do odegrania ogromną rolę. Jedni z tym zadaniem radzą sobie lepiej, inni gorzej, jeszcze inni dają się porwać fali stwierdzając "jakoś to będzie". A dzieci? Dzieci mogą z otwartym sercem i chłonną główką oczekiwać na te dary i brać je po to, aby chłonąć... Większość ludzi czyni wszystko aby tę rolę - najważniejszą w życiu - odegrać jak najlepiej. Efekt - większość dzieciaków ma uśmiech na twarzy i beztrosko skacze na skakance. Ale jest część dzieci, która ma zranione serce, podartą duszę i doświadczenia na miarę niejednego dorosłego.
"W pogoni za świetlikami" to książka o dzieciństwie, rodzinie, miłości, przebaczeniu, tragedii... To książka trzy w jednym - kryminał, romans i powieść obyczajowa jednocześnie. To pozycja obowiązkowa dla każdego, kto chce zrozumieć, jak ważne w życiu dziecka są drobiazgi. Jak wiele mogą uczynić dobrego i złego. I niewątpliwe - to pozycja obowiązkowa DLA KAŻDEGO TATY.
Początek książki to przejazd kolejowy i samochód, który wjechał pod pędzący pociąg. W samochodzie zginęła kobieta. Osoby, które przyjechały na miejsce tragedii nie zauważają chłopca na drodze - przerażonego  i zagubionego. Chłopie nie mówi, za to pięknie rysuje co stanowi formę komunikacji ze światem. Jego wcześniejsze życie jest tajemnicą. Wiadomo tylko, że w przeszłości był maltretowany zarówno fizycznie jak i psychicznie. Losy chłopca wzbudzają zainteresowanie miejscowej prasy. Do napisania artykułu o nim zostaje oddelegowany dziennikarz, którego losy są równie pokręcone. Wychowany w rodzinie zastępczej poszukuje prawdy zarówno o swoich losach jak i losach wujka, a raczej zastępczego ojca. Wszystko spowija tajemnica sprzed lat, związana z bankiem obligacjami, śmiercią dziecka i huraganem... Zresztą sami przeczytajcie, bo opisać nie sposób.
Książka jest naprawdę niesamowita. Autor posiada niezwykłą umiejętność opisywania burzliwych i rozbudowanych emocjonalnie wydarzeń ze stoickim spokojem. To tylko wznieca uczucia czytelnika niczym liście podczas huraganu. Piękne opisy przyrody, sanktuarium "zbudowane"  z drzew, rwąca rzeka towarzysząca mieszkańcom, a obok tego emocje, kłamstwa, lojalność i wiele wiele innych uczuć tak często spotykanych a jednocześnie tak rzadkich. To wszystko przypomina trochę swoistego rodzaju  baśń dla dorosłych.
Jednak najbardziej zaczarowały mnie dwa elementy książki.
Pierwsza to świetliki  - światełka zbierane do słoików i postawione obok dziecięcego łóżka, aby rozświetlać ciemność nocy. Te małe robaczki są jednak przekaźnikiem ważniejszej informacji. "Jeśli Bóg jest w stanie stworzyć świetliki, których pupa świeci jak gwiazda, to myślę, że wszystko inne też jest możliwe. Wszystko"
Prostota tego rozumowania jest po prostu cudna.  
Druga sprawa to motyw ojca. On tak naprawdę przewija się od początku książki, jednak wyraźnie podkreślony zostaje dopiero na końcowych kartkach. Za to mocno i z przytupem. Nagle czytelnik uświadamia sobie, jak ważny jest tata w życiu każdego dziecka. A jeżeli na dodatek to dziecko to chłopiec...
"...wiem jedno na temat chłopców: wszyscy rodzimy się z pustką w piersiach wielkości taty. Nasi ojcowie albo ją wypełniają, albo w miarę dorastania czujemy tę pustkę coraz bardziej i próbujemy ją czymś zaleczyć."
Nic dodać nic ująć. Po prostu lektura obowiązkowa. 
Za książkę serdecznie dziękuję Wydawnictwu WAM.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Literatura niezbędna na toalecie :-)

Kontynuując wątek literacko - toaletowy informuję, że Starsza również ma ukochaną książeczkę, która na stałe zagościła w naszej łazience. Post umieszczony być musi ze względu na żale Starszej, które dosadnie wyraziła po obejrzeniu zdjęcia brata. "No tak, a mojego zdjęcia nie ma!" Zapytałam, czy reflektuje na zdjęcie ukazujące ją na toalecie... stanowczo odmówiła udziału sesji. Zażądała jednak, aby wspomnieć o jej "kibelkowej" książce. Panie i Panowie, mam zaszczyt przedstawić Gąskę Balbinkę!
Gąska Balbinka towarzyszy nam od lat. Najpierw zawitała pod naszym dachem w formie słuchowiska, wydanego w serii "Bajki - Grajki". Słuchowisko jest po prostu genialne. Moim ulubieńcem jest Ptyś. Posłuchajcie jak on mówi! Jestem jego fanką od dzieciństwa, bo bajki tej słuchałam na adapterze z igłą. Czarna płyta, specyficzne skrzypienie... wspomnień czar... 

Starsza może słuchać tę bajkę w kółko. Kiedy więc zobaczyłam książeczkę nie wahałam się ani chwili. Byłam niemal pewna, że jej zawartość mnie nie rozczaruje. Cóż - mnie nie rozczarowała, ale Starsza zachwycona nie była. Na szczęście tylko na początku. 
Jestem Gąska Balbinka.Mieszkam z mamą i tatą w małym domku.Mam prawdziwe pióro. Prawdziwe - to znaczy nie gęsie, ale drewniane. Tym piórem będę opisywać moje przygody.
Przygód jest całe mnóstwo. Gąska wrzuca piłkę do garnka z zupą, sadzi w ogródku landrynki z nadzieją na landrynkowe drzewo, podróżuje w koszu i tworzy własny chór z makówek. Historyjki są w większości śmieszne, ale są też takie, które wzbudzają smutek. Wiele z nich rodzic może wykorzystać aby pokazać, że niektóre zachowania są złe. Gąska jest chora z obżarstwa po zjedzeniu zbyt dużej ilości konfitur, pokazuje też małemu czytelnikowi, że nieraz zamiast się kłócić warto ustąpić. Starsza najbardziej lubi historyjkę o zepsutym muchomorku, a ja o sześciu jajkach, które w drodze ze sklepu do domu przemieniają się w kurczątka.
Książka jest bardzo starannie wydana, ale na szczęście daleko jej do stylu "Barbie". Na dwóch sąsiadujących stronach znajdują się cztery rysunki opowiadające przygodę Gąski. Kolorów jest mało - jeden, dwa na historyjkę - ale to naprawdę dodaje uroku i buduje fantastyczny klimat. Historyjki opatrzone są krótkim tekstem, który pomaga dzieciom naprowadzić wyobraźnię na właściwe tory. Ale gdy te tory już się znudzą... Obrazki można z dzieckiem analizować zarówno pod dyktando zamieszczonego tekstu jak i w swój dowolny sposób. Najmniejszy szczegół zauważony dopiero przy ...nastym kartkowaniu może pobudzić lawinę pomysłów i diametralnie zmienić losy Gąski. 
I tak Starsza wykonując niezbędne dla każdego czynności często wydziera się: Mama! Chodź wymyśliłam! A Mama idzie i słucha o Gąsce Balbince... 

czwartek, 4 sierpnia 2011

Bez komentarza :-)))

Literozagadki :-)

Zagadki to coś  (jakby powiedział przyjaciel Kubusia Puchatka), co Tygrysy lubią najbardziej. Moje dzieci też. W każdej postaci. Czy słowne, czy na komputerze, czy spacerowe (na zasadzie: widzę coś zielonego w ciapki. Zgadnij co to jest?) Ale książka pt. "Literozagadki" pobiła moje wszelkie oczekiwania. Co ciekawe - zdobyła serce nie tylko Starszej ale i Młodszego. Starsza jak to Starsza - na wstępie przewertowała, potem zmusiła Mamę do przeczytania wyrywkowych zagadek w zależności od obrazka, następnie nie odpuściła, póki nie "przejechała" książki kartka po kartce odgadując wszystkie zagadki po kolei.  O czym jest książka? Wiadomo - o literkach i zagadkach :-). Zagadki umieszczone na poszczególnych kartkach są literacko dopracowane i przemyślane. Nie ma  tu rymów na siłę i byle jakich wyrażeń. Odpowiedzi na poszczególne zagadki zaczynają się od literki - bohaterki. Oczywiście pomagają obrazki i rysunki literek. Podkreślam, że niektóre zagadki wcale nie są łatwe. Pierwszy raz zagadki zadawałam Starszej na spacerze i niejeden raz wyciągała szyję, żeby podpatrzeć, co to za literka skacze po stronie, żeby ułatwić sobie odpowiedź.   
Książka jest w twardej oprawie i bajecznie kolorowa. Oglądałyśmy ją kilka razy z wielką przyjemnością i właściwie za każdym razem Starsza odkrywała coś nowego. Ostatnio odkryła, że na każdej stronie przy różnych rysunkach są umieszczone pojedyncze słówka - a to z imieniem narysowanej postaci, a to z nazwą przedmiotu. Frajdę Starszej sprawiało samodzielne czytanie poszczególnych wyrazów. Dumna była niesamowicie.  
A Młodszy? Młodszy po wakacyjnej wizycie we wrocławskim Zoo odkrył w książce lwa i zebrę. Od tego odkrycia wertuje książkę we wszystkie strony (najczęściej jak na prawdziwego mężczyznę przystało - na nocniku). 
Książka jest perełką o które w dzisiejszych czasach kiczu i bylejakości na prawdę trudno. Mój szacunek dla twórców. 
Za książeczkę dziękuję Wydawnictwu Wilga.

Na zakończenie anegdotka. W książeczce jest zagadka dotycząca zebry, w której autor pyta, czy zebra jest biała w czarne paski, czy też czarna w białe. Moja Starsza z pełnym przekonaniem stwierdziła, że przecież to oczywiste. Zdziwiłam się i zapytałam skąd ta pewność. "Nie widzisz Mamusiu? Przecież to widać, że czarne są na białym. Białe są takie wklęśnięte, a czarne na wierzchu..." Przysięgam, że gdyby w Szczecinie było Zoo pobiegłabym szukać tych wklęśniętych...
  

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Piękno i ... dziwactwa Zakazanego Miasta

"Cesarzowa Orchidea" to jedna z tych książek, które albo sie kocha albo nienawidzi. Trafiłam na nią w bibliotece i  zanim zaczęłam czytać zajrzałam na kilka blogów, aby zorientować się z czym mam do czynienia. Osłupiałam. Czytelnicy albo ogłaszali szczery zachwyt stwierdzając, że "połknęli ją duszkiem" albo opisywali, jak to męczyli książkę przez miesiąc, aby nieskończoną odłożyć na półkę. Taka reakcja tylko zwiększyła moje zainteresowanie. Po przeczytaniu mogę z całą pewnością stwierdzić,  że zaliczam się do grupy wielbicieli. 
Książka jest swoistego rodzaju pamiętnikiem kobiety Yehonali, która dzięki urodzie, przebiegłości i inteligencji dostała się na sam szczyt chińskiego dworu cesarskiego. Uciekając przed biedą i małżeństwem z uzależnionym od opium kuzynem trafia na konkurs, w trakcie którego wybierane są kobiety dla cesarza. Kandydatek jest tysiące, a miejsce cesarzowej - jedno. Po morderczej konkurencji Yehonala staje się jedną z siedmiu oficjalnych żon cesarza. Jej szczęście zdawało się ogromne jednak szybko życie odarło ją ze złudzeń. Już po kilku miesiącach zrozumiała, że jeżeli nie zacznie brać udziału w dworskich intrygach na śmierć i życie, to Jej rola ograniczy się jedynie do czekania w łożu na przybycie małżonka. Co więcej - prawdopodobnie na czekaniu upłynie jej młodość, a mąż i tak nie przybędzie. Działając przy pomocy oddanego eunucha osiąga sukces. Staje się najważniejszą kobietą w życiu cesarza. Na dodatek daje mu jedynego syna, co stanowczo wzmacnia jej pozycje na dworze. 
Książka mnie oczarowała. Stanowi barwny opis tamtej epoki, ludzi, ubioru, konwenansów i ... dziwactw jakie panowały w Zakazanym Mieście. Wiele opisanych zdarzeń zupełnie normalnych dla ówczesnych Chińczyków mi nie mieściło się w głowie. Ilość ciągłych uroczystości, odwiecznych tradycji, których nie wolno było złamać porażała mnie. A już opis tradycyjnych kąpieli dla nowonarodzonego cesarza, którego moczono w złotej wannie przez trzy godziny pod gołym niebem... nie dziwę się, że cesarskie dzieci były wątłego zdrowia i często w dzieciństwie  umierały. 
Książka fenomenalnie łączy beletrystykę z historią. Trudno wyłapać co jest prawdą a co fikcją. Dlatego przewertowałam internet w poszukiwaniu wiedzy o Cixi. Po kilku artykułach doszłam do wniosku, że autorka książki tak ujęła osobę cesarzowej, aby budziła sympatię czytelnika, podczas gdy w rzeczywistości nie bardzo na nią zasługiwała. 
Książka ma jedną wadę, na szczęście niedużą. W pewnym momencie lektury zaczęłam odczuwać, że coś się z powieścią dzieje niedobrego. Dopiero po chwili doszłam do tego, że przekładu na język polski dokonywały dwie osoby i własnie zakończyłam pierwszą - w moim odczuciu lepszą część. Na szczęście różnica naprawdę nie jest powalająca. 
A teraz czeka na półce "Kwiat śniegu i sekretny wachlarz"...