wtorek, 16 czerwca 2020

Operator 112

Numer 112 zna w naszym kraju chyba każdy. Od pierwszej chwili, kiedy tylko nasze pociechy zaczynają mówić, wpajamy im, aby w razie niebezpieczeństwa dzwoniły pod numer 1…1…2. Numer ten kojarzy się z ratunkiem w każdej niebezpiecznej sytuacji, od omdlenia poczynając, a na pożarze kończąc. Ale czy zastanawialiście się kiedykolwiek, jak wygląda praca po drugiej stronie słuchawki? Jaki silnym trzeba być, aby opanować nie tylko swoje emocje, ale i tej roztrzęsionej osoby, która nierzadko oczekuje od ratownika cudów? Ta książka powinna mieć swoje stałe miejsce na liście bestsellerów tak aby każdy miał szanse ja przeczytać. 
Autor książki "Operator 112", Roman Klasa, przez 6 lat pracował w gdańskim Centrum Powiadamiania Ratunkowego i był właśnie po drugiej stronie. Opowiada o specyfice pracy operatora, o życiu w ciągłym napięciu oraz o swoich wrażeniach i doświadczeniu. 
Aby w pełni zrozumieć predyspozycje autora do tej pracy Pan Klasa przeprowadza nas również przez swoje dzieciństwo i lata szkolne. Początkowo drażniło mnie takie pamiętnikarskie zacięcie, ale po pewnym czasie zrozumiałam, że dzięki temu widzę w autorze nie tylko operatora, ale przede wszystkim człowieka, który wiele przeżył, a te właśnie przeżycia mocno go ukształtowały. Potem już rzeka płynie wartko. Dowiadujemy się, że dziennie operator odbiera nie dziesiątki a setki zgłoszeń. Musi zmierzyć się z gniewem, strachem, opryskliwością i wyzwiskami. Często po prostu nie może pomóc i jedyne co pozostaje mu to modlić się, aby pomoc dojechała na czas. Często też jest świadkiem, (choć tylko telefonicznym) tragedii rozgrywającej się po drugiej stronie słuchawki. Czytałam i skóra na mnie cierpła. Nie dość, że operatorzy mają naprawdę ciężki kawałek chleba, to jeszcze musza zmagać się z brakiem wsparcia, niskimi płacami i brakami kadrowymi. Gdzie się nie obrócą – zawsze cztery litery na wierzchu. 
Na zakończenie autor postanowił pomóc i dzwoniącym i operatorom zamieszczając instrukcje, którą można podsumować dwoma słowami „Jak dzwonić?”. Pokazuje czytelnikowi, które informacje są najważniejsze dla operatora, a które zbędne. Uświadamia nam, że często to, co nam wydaje się ważne, tylko przedłuża całą procedurę wysłania do nas pomocy. 
Przeczytać należy, aby uświadomić sobie, że pod numerem 112 nie ma maszyny tylko człowiek, który też boryka się z życiem i – co najważniejsze – też ma uczucia i emocje.

Gwiazdka w Lovely Lane

Gwiazdka w Lovely Lane” to ostatnia część czterotomowej serii, traktującej o losach pielęgniarek, pracujących w angielskim szpitalu St. Angelus. Właściwie to każdy tom skupia się na innym zagadnieniu związanym z tym szpitalem, ale całość tworzy przepiękną sagę o miłości, poświęceniu i wspieraniu się wzajemnie. Pierwszy tom to „Anioły z Lovely Lane”. Opowiada o losach czterech dziewcząt, które dopiero rozpoczynają naukę w szkole pielęgniarstwa. Ich perypetie, wzloty i upadki wplecione w nastrój deszczowej Anglii i liverpoolskich doków to coś, co urzekło mnie niesamowicie. Zresztą drugi tom był jeszcze bardziej klimatyczny. „Dzieci z Lovely Lane” chwyciły mnie za serce i długo nie opuszczały jego zakątka. Wzruszająca historia i wspaniałe zakończenie… i znowu ten magiczny nastrój rodem z Harrego Pottera. Nad trzecim tomem nawet się nie zastanawiałam. Połknęłam go w dwa dni, chłonąc opowieści o kobietach, które z jednej strony muszą sobie radzić z biedą i chorobami, a z drugiej robić wszystko, aby ich dzieci nie zeszły na złą drogę. Ostatni tom, czyli „Gwiazdka w Lovely Lane” to taka wisienka na torcie. Wspaniała historia, okraszona bożonarodzeniowym nastrojem, jest niesamowicie ciepłą i cudowną powieścią, która ogrzeje niejedno serce. Wśród czerwcowych nowości wydawniczych to jest dla mnie prawdziwy numer jeden. 
Każdy tom można czytać oddzielnie, choć oczywiście dopiero lektura całości pozwala wsiąknąć w ten angielski klimat. Wyobraźcie sobie ulicę w Anglii. Z dwóch stron domy, pośrodku brukowana ulica, świecąca się od deszczu. Gdzieś z boku latarnia daje żółte światło i nagle słyszycie tupot stóp. W kadr wbiegają zaaferowane dziewczęta - każda w wykrochmalonym czepku, śnieżnobiałym fartuszku, każda oddana swojej pracy. Taki obrazek towarzyszył mi przez całą lekturę tej powieści. Byłam zachwycona. 
Czwarty tom to przede wszystkim konkurs na najpiękniej przystrojony oddział szpitalny. Właściwie wszyscy pracują przy produkcji ozdób, co umożliwia ploteczki i planowanie drobnych działań, które pomogą losowi. A jest w czym pomagać! Siostra Tapps potrzebuje zrozumienia i pomocy w pojęciu tego, co w życiu jest najważniejsze. Przełożona oddziału dziecięcego Aillen również wydaje się być w rozpaczliwiej sytuacji. Z jednej strony serce wyrywa się do przystojnego policjanta, a z drugiej poczucie obowiązku nie pozwala pozostawić matki. A matula (podła jędza) zrobi wszystko, aby nie pozwolić Aileen być szczęśliwą. Jest jeszcze maleńki chłopczyk znaleziony w starym magazynie, o którego życie walczą niemal wszyscy pracownicy szpitala. Losy zarówno tej trójki jak i bohaterów poznanych w poprzednich tomach urzekły mnie i wzruszyły. Czytałam każda literkę tej powieści z ogromna przyjemnością. 
Bardzo zaciekawiło mnie tło polityczne i zmiany, które zachodziły w powojennej Anglii. Kobiety naprawdę musiały walczyć o swoje prawa. Autorka bardzo sugestywnie ukazała, jak niewłaściwe moralnie w tamtych czasach było odbierane zachowanie kobiet żyjących z partnerami bez ślubu. Niesamowite również jest zakaz zakładania rodzin przez pielęgniarki, dzięki czemu (zdaniem rządzących) oddawały się one pracy bez reszty, nie mając rodziny ani innych bliskich. Są też ukazane zabawne sytuacje, które dla nas są aż śmieszne, np. reakcja na wynalezienie kalki kreślarskiej, albo pierwsze próby reanimacji. 
Podsumowując, – jeżeli tylko z półki księgarskiej lub bibliotecznej będą się do Was z okładki uśmiechać śliczne pielęgniarki z Lovely Lane, chwytajcie i biegnijcie do domu. Aż zazdroszczę tym, którzy przyjemność czytania tej serii mają jeszcze przed sobą.

czwartek, 28 maja 2020

Kotolotki

„Kotolotki” to cudowna, ciepła książka przeznaczona dla dzieci. W pierwszej chwili chciałam napisać książeczka, ale nie. Dzięki połączeniu czterech tomików w jeden, powstała wspaniała książka, która na pewno ozdobi niejedną dziecięcą półkę. Autorka, Ursula K. Le Guin, znana jest z twórczości charakterystycznej dla kręgów fantastyki. Jej fantastyczne światy, skomplikowane fabuły i niesamowite postacie podbiły serca niejednego czytelnika. W życiu bym nie podejrzewała Jej o taką twórczość. A tymczasem dostałam do ręki ciepłą powieść o kotach, które natura wyposażyła w skrzydła. 
Wznowienia „Kotolotków” podjęło się wydawnictwo Prószyński i spółka. Przyznam, że uczyniło to z klasą. W jednym tomie zebrane są cztery części, które wcześniej funkcjonowały samodzielnie. Teraz mamy całkiem sporą - bo aż 192 stronnicową – powieść o wspaniałych kociakach. Dzięki temu jest to już naprawdę kawał dobrej literatury. 
Czy arcydzieło? To chyba jednak ciut przesadne określenie. Niestety nadużywanie takich słów powoduje, że czytelnik często rozczarowany jest tym, co dostaje do ręki. Na szczęście w literaturze dziecięcej trudno o arcydzieło, to i rozczarowania zbytnio nie było. Nie ulega jednak wątpliwości, że „Kotolotki” to wyjątkowa perełka. Nie dość, że piękna fabuła, to jeszcze ilustracje takie, że aż dech zapiera. Pierwsze, co przyciąga uwagę - nawet w czytniku - to właśnie ilustracje. Powiem więcej – w czytniku wszystko jest czarno białe, ilustracje nabierają więc klasy, a cała książka szlifu, godnego profesjonalnego albumu z grafikami. A to przecież tylko ilustracje do dziecięcej książeczki! Naprawdę robią wrażenie. 
„Kotolotki” przedstawiają losy czwórki kociaków, które z nieznanego powodu rodzą się ze skrzydłami. Matka bardzo szybko pojmuje, że skrzydła dają możliwości, więc każe kociakom wyruszyć w świat. Jak
to w książce dla najmłodszych bywa, kocie rodzeństwo spotyka wiele przygód zanim znajdą swoje dobre ręce i opiekę dwójki dzieci na farmie. Urocze ilustracje dodają historyjce powabu i ciepła. Uśmiałam się z dzieciakami widząc rysunek, na którym kociaki wydostają się przez okrągłe otwory w dachu i niczym jaskółki lecą do dzieci na śniadanie. Odwiedziny u mamy, losy malej Jane, wizyta Aleksandra... jak to w książkach dla dzieci wszystkie przygody kończą się szczęśliwie, a kotolotki pozostają w głowie czytelnika, jako przesympatyczna ciepła książka, której długo nie zapomni. 
Bardzo podoba mi się szacunek do zwierząt, jaki płynie z tej książki. To taki trochę morał, który przecież musi być – jakżeby inaczej!. Na każdym kroku autorka podkreśla też siłę braterskich uczuć, przyjaźni oraz wolności. Dzieli ludzi na dobre i złe ręce oraz przekazuje dzieciom odwieczną prawdę o tym, że zwierzaki należy szanować. I co najważniejsze – pokazuje, że inne wcale nie znaczy gorsze. Trzeba tylko otworzyć serce i spróbować zaakceptować odmienność. 
Książka ta to niewątpliwie unikat na wydawniczym rynku. Piękna baśń napisana niezwykle dbałym piórem i okraszona przepięknymi ilustracjami. To książka, która idealnie nadaje się na prezent dla każdego dziecka. A jeżeli znacie jakiegoś dorosłego fana kotów, to na pewno również go zachwyci.



poniedziałek, 25 maja 2020

Białe kłamstwa

Noooo… naprawdę szacun. Godne zakończenie całej serii, które pięknie scaliło wszystkie trzy tomy w jedną całość. Perypetie Agaty Stec bardzo mi się podobały i choć początkowo miałam obawy, co do kontynuacji serii, to teraz głośno mówię: Panie Borlik, to co Pan napisał, to kawał dobrej literatury! Dodam, że - co nieczęsto się zdarza - każdy kolejny tom jest lepszy od poprzedniego. Szkoda, że są tylko trzy… 
Tym razem Agata Stec – narwana policjantka z Gdańska – musi uporać się sama ze sobą. Po zakończeniu śledztwa związanego z wydarzeniami w małym nadmorskim miasteczku Agata zostaje oskarżona o zabicie Jacka Biernata. Dla aresztujących ją policjantów nie ma znaczenia to, że wszystkie dowody wskazują, iż nie mogła popełnić tej zbrodni. Nie można być przecież w dwóch miejscach na raz Agata trafia do aresztu, z którego niespodziewanie wyciąga ją… no jakżeby inaczej! Artur Kamiński wzięty psycholog, u którego widać nieodpartą chęć do prowadzenia chorej gry i wodzenia Agaty za nos… Na ile Agata da się porwać działalności psychicznie chorego braciszka? Dokąd ją to doprowadzi i jakie straszne prawdy o sobie odkryje? 
Ta część trylogii jest nieco inna niż poprzednie. Nie jest to mroczny kryminał pełen krwi, przekleństw i takiego grubo ciosanego świata. Tu jest mniej kryminalnie, a bardziej psychologicznie, choć nadal mamy do czynienia z przestępstwem i wyrafinowaną zagadką. Trzecia część jest bardziej wysublimowana; więcej tu zerkania w przeszłość i analizowania jej niż szukania odpowiedzi na kryminalne zagadki. Autor przeniósł środek ciężkości z poszukiwań przestępców na podróż Agaty w głąb siebie i walkę z psychicznie chorym braciszkiem. 
Bardzo, ale to bardzo podobał mi się sposób, w jaki autor wyjaśnił wszystkie zagadki i niedopowiedzenia, które mnożyły się na kartach poprzednich dwóch tomów. Nie zostawił żadnych niedopowiedzeń, (co niestety oznacza koniec przygód Pani Stec), a sposób, w jaki rozprawił się z niektórymi spowodował, że chylę głowę przed pomysłowością. Początkowo wydawało mi się, że powrót do dzieciństwa i działania psycholożki Hani mnie tylko rozdrażnią i są jedynie narzędziem do zakrycia braku pomysłu na fabułę trzeciego tomu. Z czasem jednak, kiedy ześwirowany Artur odkrywa przed Agatą kolejne karty docierało do mnie, że autor od pierwszej literki pierwszego tomu miał wszystko dokładnie przemyślane. 
Trochę drażniła mnie postać wszechwiedzącego Artura. Potrafił przewidzieć każdy krok, zarówno Agaty, jak i innych bohaterów powieści i to do tego stopnia, że graniczyło to z jasnowidztwem. Przewidzieć to jedno, ale żeby jeszcze wszystko przygotować tak, aby się wszystko razem zgrało? To jedyny mankament powieści – wrażenie, że jeżeli nie wiadomo jak postąpić, to należy zadanie zlecić Arturowi. On – niczym MacGyver ze swoim scyzorykiem – na pewno zaradzi. 
Panie i Panowie! Chapeau ba dla autora, za całą serię i każdy tom oddzielnie! Dobra robota.

piątek, 22 maja 2020

Materiał ludzki

„Materiał ludzki” to świetna kontynuacja historii o Agacie Stec. Niewątpliwie trzeba się przyzwyczaić do pewnego mroku i niepokoju panującego w powieści, ale jeżeli czytelnik pamięta ten nastrój z pierwszego tomu, to szybko da się porwać wszechobecnej sepii. W moim odczuciu pierwszy tom, pomimo swojej klasy, był jedynie rozbiegówką. Drugi natomiast to już pełny bieg. Czyta się świetnie, a fabuła - pomimo kilku malutkich mankamentów - porwała mnie. Autor swoja pomysłowością zaskoczył mnie i oczarował. Agatę Stec polubiłam niesamowicie, a o jej perypetiach czytałam z dużą przyjemnością. A już Słodziak całkowicie podbił moje serce :-) 
Kiedy spotykamy Agatę znajduje się ona w niezłych tarapatach. Wieziona jest na pace ciężarówki nie wiadomo dokąd. Nietrudno się domyślić że kierowca nie ma wobec niej dobrych zamiarów. Agata w akcie desperacji wykorzystuje nadarzającą się okazje i kiedy tylko kierowca podchodzi do tylnej części samochodu atakuje go ile sił. Odzyskawszy wolność Agata bardzo szybko wpada w kolejne tarapaty. Na polach, na których stoi ciężarówka, znajduje bowiem rozciągnięte na palach ludzkie ciała. Niestety jedna osoba nie żyje, a druga znajduje się w stanie skrajnego wycieńczenia. Z obu postaci wyrastają kwiaty. Agata postanawia odnaleźć sprawcę. Zanim jednak do tego dojdzie dokonuje kolejnego makabrycznego odkrycia... 
Powieść czyta się szybko łatwo i przyjemnie, choć przyznam że pierwszy tom literacko bardziej mnie urzekł. Te opisy potraw, czy wspólnych kolacyjek dodawały niesamowitego kolorytu. Tu też jest bardzo nastrojowo, ale już nie tak, jak w pierwszym tomie. Nie ulega jednak wątpliwości, że brat Agaty, Artur, nadal jest tajemniczy, a jego postać stanowi jeden wielki znak zapytania. 
Żeby nie było za różowo to dodam, że jedna rzecz mnie rozdrażniła, choć nie przeszkodziło to w pozytywnym odbiorze całości. Wrobienie w czyny karygodne prawie całej wioski było ze strony autora trochę niezręczne. Nie ma możliwości, aby taka ilość mieszkańców popełniała przestępstwa (mniejsze lub większe) i nikt nie puścił pary z ust. Autor tylu osobom włożył przysłowiowy nóż do rąk, że w każdej kolejnej osobie pojawiającej się na horyzoncie widziałam potencjalnego przestępcę. A przecież wcale tak nie musiało być. 
Bardzo dobra powieść, którą polecam każdemu.

Chyłka w kolejnych odsłonach, czyli trzy ostatnie tomy, choć to na pewno nie koniec historii...

Ja wiem, że Remigiusz Mróz ma tylu zwolenników, co i przeciwników. Wiem, że Jego literatura, pod względem wartości artystycznej (cokolwiek by to znaczyło), nie jest wysokich lotów. Wiem też, że Joanna Chyłka - bezczelna, wulgarna i nadużywająca alkoholu prawniczka z Warszawy - nie jest przez wszystkich lubiana i nawet Magdalena Cielecka, która się w tę postać wcieliła, nic tu nie pomoże.

Ja to wszystko wiem.

I cóż z tego? Kocham Joannę i Zordona miłością dozgonną. Uwielbiam czytać kolejne tomy powieści i nic tego nie zmieni. Ojca i twórcę tych dwóch postaci natomiast zapewniam: Panie Remigiuszu, ostatnia strona każdego tomu jest dla mnie tragedią, która wiąże się z kolejnym oczekiwaniem na następne części. Wiem, że pisze Pan dużo, ale czy można by jednak nieco szybciej? :-))) 
Trzy ostatnie tomy, czyli Wyrok Umorzenie i Ekstradycja – pochłonęłam nawet nie wiem kiedy. Poprzednie tomy czytał mi do ucha Pan Gosztyła i wydawało mi się, że trudno mi będzie przejść ze słowa mówionego na samodzielne czytanie. Nic bardziej mylnego. Jak tylko poczułam ten specyficzny klimat charakterystyczny dla Chyłki – przepadłam. To jest po prostu niesamowite, jak bardzo mnie wciągają te książki. Normalnie po kilku stronach zasypiam tu – niczym zombie – jestem z tych, co to mruczą: jeszcze tylko jeden rozdział…. 
Nie będę przytaczała fabuły, bo od recenzji w necie aż się roi. Powiem jedno – czytajcie moi drodzy i ciągnijcie tę przyjemność. Tylko pamiętajcie – zacznijcie od pierwszego tomu!

czwartek, 21 maja 2020

Twoja wina

Nazwanie Danuty Awolusi drugą Jodi Picoult jest może trochę na wyrost, ale rzeczywiście jakiś pazur Picoult w Jej książkach jest wyraźnie widoczny. I żebym była dobrze zrozumiana - nie chodzi o żaden plagiat, czy coś takiego. Absolutnie nie. To po prostu ta sama pasja i lekkość pióra, które powodują, że nawet najbardziej błaha historia staje się niezłym kryminałem. Jeżeli dodam, że historia Marceliny wcale nie jest błaha, to łatwo pojąć, że czytelnik dostaje do ręki istną petardę.  
Marcelina jest młodą, troszkę nawiną kobietą, która bez pamięci zakochuje się w Adamie. Instruktorka fitnessu, której ojciec jest uznanym w mieście samorządowcem ma problem z wiarą w siebie i pozytywną samooceną. Te cechy powodują, że nowo poznany przystojniak bardzo szybko owija sobie ją wokół paluszka. Początkowo szarmancki i wyjątkowo kulturalny Adam  bardzo szybko odkrywa swoją drugą twarz. Pomalutku, powolutku dziewczyna staje się coraz bardziej zależna od niego, a on coraz mocniej ją wykorzystuje i poniża. Na szczęście w pewnej chwili przychodzi otrzeźwienie, tylko czy aby nie za późno? 
Perypetie Marceliny i Adama to pierwszy plan powieści. Nie ukrywam jednak, że mnie urzekł drugi plan, czyli historia Leny. Początkowo plecie się ona trochę w tle, a czytelnik nie wie do czego w ogóle losy Leny przypiąć. Nagle na horyzoncie pojawia się Adam i wszystko staje się jasne - prawie wszystko, bo nadal trudno połączyć Marcelinę i Lenę. Kiedy jednak losy obu Pań się łączą robi się naprawdę ciekawie. A zakończenie wbija w fotel i już nikt nie zastanawia się nad tym, jak bardzo Marcelina dała się omotać, tylko podziwia Lenę za odwagę i desperację. 
„Twoja wina” to kawał dobrej literatury. Niesamowita historia dwóch kobiet, które walczą o własną godność. Obie ślepo zakochane w przebiegłym socjopacie, który omotał je i wykorzystał.  Niesamowite było to, jak różne drogi obrały te kobiety; jedna z nich, walcząc niczym lwica, postanowiła wyrwać się z kleszczy oprawcy, druga... nie napiszę, bo zdradzę wszystko, ale zapewniam Was że warto sięgnąć po tę książkę choćby po to, aby zobaczyć, co zaplanowała Lena.

piątek, 8 maja 2020

O psie, który wrócił do domu

Kolejna piękna książka o zwierzakach. Kurczaki pieczone, same młodzieżówki ostatnio wpadają w moje ręce i to takie, od których nie mogę się oderwać. Beletrystyka wysokich lotów. Książki o psach uwielbiam, a te autorstwa W. Bruca Camerona darzę szczerym uwielbieniem. Zaczęło się oczywiście od „Był sobie pies”, a potem już poszło. Każda książka tego autora jest piękną, ciepłą powieścią, poruszającą serce czytelnika. „O psie, który wrócił do domu” pochłonęłam w dwa wieczory i nie obyło się bez łez wzruszenia. 
Wyobraźcie sobie stary dom, właściwie ruderę, gdzie pod podłogą mieszka stado kotów. Wśród nich jedna sunia z małymi, walczy o przetrwane swoje i swoich szczeniaków. Niestety działka, na której stoi rudera, znalazła się w centrum zainteresowania dewelopera, który bez obiekcji pozbył się wszystkich zwierzaków. Zniknęła również sunia wraz ze szczeniakami. Na szczęście jeden z maluchów uniknął łapanki i przylgnął do rodziny kociaków. To właśnie nasza główna bohaterka, Bella. Na szczęście dość szybko znalazła sobie swojego człowieka, Lucasa. Chłopak zakochał się w niej bez pamięci, a i Bella odwzajemniała to uczucie. Niestety nic co dobre, nie trwa wiecznie. Lucas naraził się deweloperowi, który zrobił wszystko, aby chłopak poczuł negatywne konsekwencje swoich czynów. Dzięki jego staraniom Bella zostaje uznana za pitbula, a rasa ta jest w Denver zakazana. Skutek tego jest taki, że Lucas i Bella muszą się rozstać. Bella jednak nie poddaje się i postanawia walczyć o swojego człowieka. Podejmuje długą, żmudną wędrówkę, na końcu której czeka kochany Lucas. 
Pierwszy ogromny plus książki to to, że narratorem jest Bella. Pokazanie ludzkiego świata oczami psa w wykonaniu Camerona jest zawsze wyjątkowo udane. Ta bezradność psiaka połączona ze zmysłem obserwacji i bezpośredniością, daje niesamowite efekty. Wiele śmiechu i radości daje obserwowanie świata psimi oczami. 
Drugi, jeszcze większy plus, to ciepło, które bije z każdej strony książki. Nie wiem jak Cameron to robi, ale czytanie jego powieści ogrzewa serce na wiele dni. Trochę drażnią mnie powtórzenia i zdrobnienia, jednak zdaję sobie sprawę, że często to właśnie one dają ten niepowtarzalny klimat. 
Trzeci plus (już taki bardziej subiektywny) przyznaję za poruszenie tematu tzw. ras niebezpiecznych. Widać, że autora boli zaszufladkowanie niektórych psiaków w tak nieuczciwy sposób. Sama miałam w rodzinie taka psinę (amstafa i to przerośniętego) i powiem wam, że psa o większym sercu nigdy nie poznałam. Kochał dzieciaki całym sobą, a moja mama, idąc z nim na spacer, czuła się bezpiecznie jak nigdy i nigdzie w życiu). Bella też została skrzywdzona łatką rasy niebezpiecznej. Efekty? Warto przeczytać. 
Cudowna powieść dla każdego. Nieważne, czy jesteś dzieckiem, czy dorosłym. Nieważne, czy masz psa, czy też nie. Powiem więcej - jeżeli nie macie psa, to tym bardziej należy przeczytać. Po zamknięciu książki zaczniecie się zastanawiać, czy nie warto sprawić sobie takiego towarzysza życia...

czwartek, 7 maja 2020

Nasze wszystkie światła

"Nasze wszystkie światła" to książka, która wciska się w świadomość czytelnika i pozostaje w niej na bardzo długo. Pięknie napisana, wyjątkowo emocjonalna i poruszająca bardzo trudne tematy, jest świetną lekturą zarówno dla starszych czytelników jak i dla tych, którzy dopiero wchodzą w ten skomplikowany, dorosły świat. 
Catherine Calhoun jest, jak na piętnastolatkę bardzo dojrzałą dziewczyną. Wnikliwie obserwuje otaczający ją świat i ludzi, świadoma tego, że sama jest ciągle obserwowana i krytykowana. Kiedy poznaje Elliotta, od razu wyczuwa, że między nimi rodzi się coś magicznego. Oboje znajdują się na krawędzi społeczeństwa, które nie do końca ich toleruje. Catherine płaci dług za swoich przodków, którzy byli społecznie potępieni przez mieszkańców miasteczka, a Elliott, jako rdzenny Czirokez, z zasady traktowany jest jako zło konieczne. Oboje znajdują w sobie nawzajem wielkie wsparcie i pomoc w trudnych chwilach. Niestety przyjaźń młodych kończy się, kiedy Eliot zostaje zmuszony do opuszczenia miasta. Jak na złość następuje to w chwili, kiedy Catherine najbardziej potrzebuje jego obecności. Po kilku latach ponownie się spotykają jednak nie są już tymi samymi młodymi, ufnymi ludźmi, a ich relacja jest zupełnie inna. Na szczęście ta magiczna więź nadal istnieje. Tyle tylko, że oboje nie są już niewinnymi nastolatkami. Każdy z nich kryje sekrety, które skutecznie uniemożliwiają budowanie czystych relacji. Do tego w miasteczku dochodzi do tragedii, która mocno pogrąża naszych bohaterów.... 
Powieść jest niesamowita. Początkowo spokojna i wyważona, z biegiem stron zamienia się w rwący potok, który mknie na łeb na szyję. Tajemnica goni tajemnicę, a zdarzeń jest tyle, że trudno w pewnym momencie się w tym wszystkim połapać. Świetnie pióro i mistrzowskie pociągnięcie tajemniczych wątków sprawiało, że powieść czyta się jak dobrą sensację. Autorka porusza wiele tematów, które są jak najbardziej aktualne w dzisiejszym świecie. Nietolerancja, dyskryminacja, odrzucenie psychiczne, depresja, brak akceptacji... to wszystko złożyło się u mnie na wrażenie szybkiego biegu po ciemnym mrocznym lesie. Z drugiej strony autorka udowadnia, że najważniejsze w życiu są miłość, przyjaźń i wzajemne zaufanie. Zawsze po burzy zaświeci słońce, trzeba tylko cierpliwie poczekać i nie dać się pochłonąć mrocznej rzeczywistości. 
Piękna powieść, która porwała moje serce. I jeszcze ta okładka... Jako nowość na księgarskich półkach na pewno stanowi ich niesamowitą ozdobę.  

środa, 6 maja 2020

Zrozum swoją skórę

Zupełnie niedawno miałam przyjemność czytać książkę pt. "Obrzydliwa anatomia". Rewelacyjne tomiszcze pokazujące, że należy podchodzić do swojego ciała z dystansem, i że nie każdy może wyglądać jak młoda Sophia Loren. Mnóstwo wiadomości, wiele dykteryjek i rewelacyjne pióro autorki powodowało, że czytanie tej książki, to była prawdziwa jazda rollercoasterem i świetnie spędzony czas. „Zrozum swoją skórę” przyciągnęło moją uwagę, ponieważ zostało identycznie wydane. Ten sam format, bardzo podobna, twarda okładka... byłam pewna, że znowu czeka mnie niezła zabawa. Po lekturze stwierdzam, że moja opinia była nieco na wyrost, ale na pewno nie rozczarowałam się. 
„Zrozum swoją skórę” to bardziej praktyczny poradnik, bez zbędnych dykteryjek i ciekawostek. Inaczej - ciekawostki są, ale takie bardziej poważne i niosące za sobą spore pokłady wiedzy. Książka zawiera wskazówki jak dbać i pielęgnować swoją skórę, aby zapewnić jej młody wygląd. Brzmi to trochę jak slogan reklamowy, ale tak właśnie jest. Pokazuje też czytelnikom, że zdrowa skóra ma ogromny wpływ na jakość naszego życia i nasze zdrowie. Autorka, dr Johanna Gillbro, jest znaną i doświadczoną lekarką w zakresie dermatologii i myślę, że z Jej rozległego wykształcenia wynika bardziej profesjonalne podejście do tematu. 
Podróż po naszej skórze rozpoczynamy od podstaw, czyli od medycznej wiedzy o tym, czym jest skóra, jak jest zbudowana i jakie są jej pozytywne i negatywne strony. Autorka bombarduje nas wiedzą popartą wykresami i tabelkami, jednak zapewniam Was, że czyta się to wyśmienicie. Może panowie nie będą zachwyceni, ale wszystkie kobitki na pewno chętnie wgłębią się w meandry swojej twarzy. Po lekturze tej książki sami łatwo ocenimy, czy nasza buźka pokryta jest skórą suchą, tłustą czy też mieszaną. Powiem więcej – każde zerknięcie do lusterka będzie powodowało gonitwę myśli o tej książce, bo naprawdę wiele informacji łatwo sprawdzić w praktyce. 
Kolejnym krokiem jest ocena wszelkiego rodzaju mazideł, które wsmarowujemy, wklepujemy i wtłaczamy w nasze twarzyczki. Autorka rozbiera na części pierwsze najbardziej popularne składniki kosmetyków i pokazuje nam, jaki mają wpływ na naszą skórę. Pokazuje czytelnikowi, na co zwracać uwagę stojąc przed półką w drogerii, a czego unikać jak ognia. Dowiemy się wielu ciekawych rzeczy o silikonach glicerynie, kwasach i witaminach. Jest też sporo o zdrowym trybie życia, złym wpływie palenia tytoniu czy też stresu. Wydaje się to wszystko kolejny raz powtarzaną papką, żywcem wyjętą z podręczników związanych z kosmetologią, ale tak nie jest. Autorka bardzo ciekawie podchodzi do tematu, a w swojej książce przekazuje tyle ciekawostek, że ta prawdziwa wiedza przekazywana jest czytelnikowi trochę tak mimochodem. Oczywiście, jeżeli chcecie konkretnej wiedzy, to też ją łatwo znajdziecie. Nie trzeba czytać książki do deski do deski. Wystarczy sięgnąć do spisu treści i już każdy ma to, czego poszukuje. Dzięki bardzo przejrzystemu układowi książki, każdy znajdzie konkretne informacje w jedną chwilkę. Znajdziemy tu informacje o trądziku młodzieńczym i jego odmianie (różowatym), melanodermii, bielactwie, łuszczycy i wiele innych. 
Żeby nie było za różowo napiszę, że było kilka momentów, w których oniemiałam ze zgrozy. Nie jestem w tej dziedzinie specem, ale informacja, że środkiem myjącym należy myć tylko pachy jakoś do mnie nie dociera. ….. Poza tym nie podoba mi się czarno – białe podejście do pielęgnacji cery. Autorka wszystko klasyfikuje jako dobre, albo złe. Tonik jest zły, ale już peeling dobry. A to przecież nie tak. 
Podsumowując – mi, laikowi, książka się bardzo podobała, jednak moja pozytywna ocena przykryta jest ciekawością, co na temat tej książki powiedziałaby kosmetyczka z mojego osiedlowego salonu piękności… Muszę jej zanieść – niech poczyta.  :-)

poniedziałek, 4 maja 2020

Zdarzyło się wczoraj

Za co lubię młodzieżową literaturę? Nie wiem. Pewne jest jedno - uwielbiam czytać książki z tej półki. Nieważne, że są często jednowątkowe i nieskomplikowane. Ważne jest to, że mówią o sprawach, które w naszym, dorosłym życiu wydają się zwykłym elementem dnia powszedniego. Zdziwiło mnie, że "Zdarzyło się wczoraj" w wielu księgarniach jest przedstawiana jako książka dla kobiet. Tymczasem - moim zdaniem - to piękna powieść dla młodzieży. Nic innego. Dla młodego człowieka, który dopiero wchodzi do świata dorosłych pewne mechanizmy są nowe i często zaskakujące. Dlatego właśnie powieści skierowane do tej grupy często traktują po prostu o życiu, choć ujętym w zaskakujący dla dorosłego czytelnika sposób. Uwielbiam to.  
Sam jest nastolatką, jakich wiele. Ma kochającą rodzinę, chodzi do szkoły uwielbia grać w koszykówkę i często kłóci się z braćmi. Ma też swoją jedyną, ukochaną przyjaciółkę, z którą od przedszkola właściwie się nie rozstaje. Takie papużki nierozłączki. Niestety autorka nie daje nam się zbyt długo pocieszyć tą przyjaźnią. Podczas meczu koszykówki Reagan traci przytomność i umiera. Jej serce, obarczone niewykrytą wadą, po prostu nie zniosło wysiłku i odmówiło posłuszeństwa. Sam jest załamana. Jej życie straciło sens i legło w gruzach. Nie potrafi wrócić do normalnego życia, chodzić do szkoły i dalej żyć. Na szczęście na pomoc przychodzi jej ... sama Reagan. Pojawia się w głowie Sam jako głos, który rozmawia z nią i pomaga uporać się ze stratą. Reagan komentuje zachowania Sam, żartuje z niej, co więcej – uprawia czarny humor dotyczący własnej śmierci. Dzięki niej Sam pomału wstaje z kolan i rusza do przodu. 
Długo myślałam jak opisać swoje wrażenia i lepszych słów nie znajdę. Napiszę tak: jak na literaturę młodzieżową "Zdarzyło się wczoraj" to wyjątkowo dojrzała i przemyślana powieść traktująca o samotności, utraconej przyjaźni, stracie... o wszystkim tym, co tak naprawdę jest częścią życia, tyle że niekoniecznie przeciętnej nastolatki. To powieść, która pokazuje, że w każdej sytuacji trzeba się pozbierać i iść dalej. Nie ma znaczenia, jakich środków użyjemy, aby podnieść głowę i na nowo ujrzeć świat. Ważne jest, aby osiągnąć cel. To powieść, która dla wielu będzie wskazówką i drogowskazem pokazującym światełko w tunelu. Pomimo tego, że porusza naprawdę trudny temat, napisana jest lekko i przyjemnie, dzięki czemu wchłania się ją niczym ciepłą bułeczkę. Czytając czytelnik czuje, jak Sam budzi się do życia, jak podświadomie dociera do niej, że trochę się pogubiła i musi wrócić na wcześniej obraną ścieżkę pomimo tego, że nie ma już na niej Reagan. Musi iść dalej. Sama. Ale da radę. 
Bardzo podobało mi się rozmowy prowadzone z duchem Reagan. Trochę z humorem (nierzadko czarnym) trochę z rozpaczą, że już się nigdy nie zobaczą, ale zawsze z nadzieją, że dadzą radę. Kiedy dziewczynki muszą się już na zawsze pożegnać, czytelnik ze zdziwieniem uświadamia sobie, że właściwie Sam już się podniosła. 
Piękna powieść, która przyniesie radość każdemu.

wtorek, 28 kwietnia 2020

Psychopata

Urzekła mnie okładka. Zimna, bezduszna, trochę jak z horroru. Zachwyciłam się nią i wiedziałam, że powieść przeczytam na pewno, nawet nie zaglądając do Internetu w celu poszukiwania recenzji. Zresztą "Psychopata to nowość, więc recenzji jeszcze nie ma zbyt wielu. Rzadko bowiem jest tak, że dobra okładka kryje literacką szmirę. W przypadku "Psychopaty" moja teoria potwierdziła się. Dobra okładka równa się dobra powieść. 
Maja Lipska jest bardzo zdolnym naukowcem. Pracuje w Krakowie, w ośrodku naukowo – badawczym, zajmującym się leczeniem (a właściwie bliższym poznaniem) nowotworów mózgu. Naukowcy przeprowadzają tam liczne eksperymenty z udziałem zwierząt, które pozwalają ocenić skutki nowatorskich i bardzo odważnych metod stosowanych przez naukowców. Pewnego dnia Maja zostaje zaproszona na konferencję, na której ma przedstawić efekty swojej pracy naukowej. Prezentacja jest jej wielkim sukcesem, a Maja przeżywa pięć minut sławy. Oszołomiona uznaniem, pozwala sobie na zapomnienie w zabawie i... budzi się w parku na ławce zupełnie nie pamiętając, jak się tam znalazła. Jest przerażona jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że z pamięci wypadł jej nie tylko poranek, ale i cały poprzedni dzień. A tymczasem wkoło niej zaczynają dziać się bardzo dziwne rzeczy. Po Krakowie grasuje seryjny morderca, w Mai budzą się niespotykane dotąd instynkty, a narzeczony Mai (który nomen omen prowadzi śledztwo w sprawie mordercy) z przerażeniem obserwuje zachowania kobiety.   
Powieść przeczytałam jednym tchem. Gdzieś od połowy moje oczy wyprzedzały mózg, chcąc jak najprędzej dowiedzieć się, co dalej. Zakończenie zwaliło mnie z nóg. Spodziewałam się takiego rozwoju sytuacji, ale autorka na tyle mistrzowsko poprowadziła intrygę, że właściwie dopiero na kilku ostatnich stronach wszystko się wyjaśniło. Powieść mnie przeraziła, oczarowała i zaskoczyła. Pokazała, jak niewiele wiemy o życiu i nauce i jak łatwo nami manipulować. Wystarczy być odrobinkę bardziej zorientowanym... 
„Psychopata” jest o tyle ciekawą książką, że można z czystym sumieniem nazwać ją thrillerem medycznym. Autorka w sposób jasny i zrozumiały przedstawia czytelnikowi wiedzę konieczną do zrozumienia tego, co dzieje się z główną bohaterką. Bardzo sympatyczny jest wątek ze studentami, których Maja oprowadza po ośrodku badawczym. Pytania, które zadają uczniowie są ciekawe, a odpowiedzi Mai - jeszcze ciekawsze. Na tyle mnie to wszystko wciągnęło, że sama utonęłam w czeluściach Internetu, próbując sprawdzić to i owo. Niestety czeluście te nie są już takie przystępne dla laika. Nie zmienia to jednak faktu, że od strony medycznej książka jest wyjątkowo przyjemna i zrozumiała. 
Powieść mnie porwała jak tornado i zaskoczyła świetnym zakończeniem, które po prostu wbija w fotel. Warto sięgnąć w celu przeżycia niesamowitej przygody. 

piątek, 17 kwietnia 2020

Nigdy nie jest za daleko

Seria książek "Kobiety to czytają" jest zapewne znana wielu czytelnikom i to nie tylko płci żeńskiej. Wystarczy odkleić naklejeczkę (na szczęście łatwą do usunięcia) i już niejeden Pan z chęcią sięgnie po książkę z tej serii. Czytanie powieści wydawanych pod szyldem „Kobiety to czytają” jest jednak obarczone sporą dozą ryzyka. Zdarzyło mi się rozczarować kiepskim piórem albo infantylną fabułą. Dobrze, że taka seria jest, gdyż mam wrażenie, że Wydawnictwo Prószyński i spółka dało dzięki niej możliwość zaistnienia wielu damskim piórom, które w innych wydawnictwach przeszłyby bez echa. A tak wiele talentów zostało odkrytych oraz – na szczęście - kilka piór schowano głęboko do szuflady. 
"Nigdy nie jest za daleko" to książka, którą początkowo zaliczyłam do kategorii niezbyt udanych uczestniczek tej serii. Oto Antonina – piękna i bogata właścicielka kilku salonów kosmetycznych w Krakowie. Niczego do szczęścia jej nie brakuje i to mnie od początku rozdrażniło. Wydawało się, że fabuła będzie nudna i przewidywalna. Ot księżniczka, która czeka na rycerza na białym koniu, a potem żyli długo i szczęśliwie. Otóż nic bardziej mylnego! Powiem Wam, że warto ten słodki początek przetrwać, aby poznać dalszy ciąg fabuły. 
Akcja rozkręca się dzięki wyzwaniu rzuconemu przez przyjaciela domu, Szymona. Otóż proponuje on Antoninie wyzwanie, polegające na wakacjach w Armenii. Nie ma to być jednak bogaty kurort, a dom zaprzyjaźnionych Ormian, którzy pokażą dziewczynie, co znaczy prawdziwe armeńskie życie. 
Od tej chwili przepadłam. Losy Antoniny mnie zauroczyły, a sama bohaterka zyskała wiele w moich oczach. Żeby nie było - nie jest to literatura wysokich lotów, ale na pewno warto poczytać o tym jak wygląda życie w dalekiej Armenii. Do tego wszystkiego autorka zaskoczyła mnie rodzinną tajemnicą i świetnym zakończeniem, czym spowodowała, że powieść w moim osobistym rankingu poszybowała ... no może nie na szczyt, ale na pewno dość wysoko. 
Na zakończenie chciałabym podkreślić jeszcze jeden aspekt powieści. Otóż autorka ma bardzo zgrabne poczucie humoru, które z łatwością przelewa na kartki papieru. Nie jest to taki humor wprost (jak np. w książkach Olgi Rudnickiej, przy lekturze których rechoczę jak żaba w stawie), ale podczas czytania uśmiech nie schodził z mojej twarzy. Uczłowieczanie Jagody i jej bezpośrednie wypowiedzi, rozmowy z Kastorem i wiele dialogów prowadzonych np. z Dawidem czy też innymi mieszkańcami Armenii rodziły uśmiech na mojej twarzy, który jest tak potrzebny w dzisiejszych czasach. 
Polecam „Nigdy nie jest za daleko” każdemu, kto ma ochotę na chwilę oddechu.

Czynnik diabła

To jest książka, której nie należy czytać w ciemnościach. I żeby nie było - nie chodzi tu o krwawy thriller, czy też przepełniony duchami horror. Ta książka jest po prostu mroczna, pełna cieni, niewyjaśnionych zjawisk i tego, czego człowiek się po prostu lęka. Ten lęk - wszechobecny i ledwie wyczuwalny - towarzyszył mi przez całą lekturę tej powieści. "Czynnik diabła" jest dziełem przemyślanym w każdym calu i skonstruowanym tak, aby czytelnik zdawał sobie przez cały czas sprawę, że są moce, o których ludzkość do dzisiaj nie ma pojęcia. 
Czechosłowacja, rok 1935. Zło, które rodzi się u zachodniego sąsiada pomału podnosi głowę i pada cieniem na codzienne życie, ale nie to zaprząta głowy mieszkańców małego miasteczka. Bardziej martwi ich to, co dzieje się za murami ponurego zamczyska, kładącego się cieniem na miasteczku. To właśnie tam powstał zakład dla obłąkanych Hrad Orlu. Przebywają w nim najgorsi mordercy, którzy ze straszliwym okrucieństwem mordowali przypadkowych ludzi. To tak zwana Szóstka diabła - Klaun, Drwal, Kolekcjoner szkła, Weganka, Skiomanta i Demon - okrutni oprawcy zamknięci w zakładzie psychiatrycznym w celu prowadzenia badań mających dać odpowiedź na pytanie: dlaczego? To właśnie dla nich Viktor Kosárek przybywa do zakładu i podejmuje prace badawcze. Młody psychiatra uważa, że w każdym z osadzonych znajduje się element tego samego jestestwa, tzw. czynnik diabła, który zmusza ich do czynienia zła. W trakcie swoich badań Viktor odkrywa COŚ, co łączy całą szóstkę. Tylko czy aby na pewno? Czy to, co wydaje się czarne, na pewno jest czarne? Otóż zapewniam Was, że w tej powieści nic nie jest takie, jak na pozór by się wydawało, a zakończenie zwala czytelnika z nóg. 
„Czynnik diabła” to powieść jedyna w swoim rodzaju. Zachwyciła mnie, a jednocześnie przeraziła. Czytana w innym okresie pewnie nie zrobiłaby na mnie takiego wrażenia, ale teraz - kiedy wszyscy siedzimy w domach i trudno myśleć o przyszłości - zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Ciemna, mroczna i ponura, daje czytelnikowi poczucie, że gdzieś za rogiem czai się bestia, która tylko czyha na nasze potknięcie. 
Powieść jest wspaniale skonstruowana. Autor rozplata intrygę od samego początku do samiusieńkiego końca, a czytelnik tylko podskórnie czuje, że coś jest nie tak. Dopiero, kiedy autor rozwiązuje zagadkę, wszystkie elementy układanki wskakują na swoje miejsce. „Czynnik diabła” to powieść, którą miałam ochotę od razu przeczytać po raz drugi, aby zobaczyć, czy autor naprawdę nigdzie nic nie zdradził, nigdzie się nie potknął. Jakich słów użył i jakich zwrotów, że przez całą lekturę wiedziałam, że coś jest nie tak, ale absolutnie nie domyślałam się zakończenia? 
Rewelacyjna książka, którą polecam wszystkim. 

czwartek, 16 kwietnia 2020

Oddaj albo giń!

Dawno się tak nie ubawiłam! Biorąc książkę do ręki nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać. Nazwisko autorki na okładce obiecywało dość dobrą komedię pomyłek, ale nie ulega wątpliwości, że tytuł "Oddaj albo giń" brzmi złowieszczo i groźnie. Kiedy jednak uświadomimy sobie, że tytułowe hasło ma zmusić niedobrych czytelników do oddawania w terminie książek wypożyczonych z biblioteki... Uśmiałam się jak norka. Główna bohaterka, która jest autorką tytułowego hasła, ma talent do popadania w tarapaty, a gdy dodamy do tego jej cięty język, powstaje z tego mieszanka wybuchowa podkreślana jeszcze świetnym piórem autorki. Książkę przeczytałam w dwa popołudnia i oświadczam, że chcę jeszcze. 
Matylda Dominiczak to młoda pracownica osiedlowej biblioteki. Ma dość nudną egzystencję, jeszcze nudniejszego męża i wyjątkowo rezolutną córeczkę. Jej życie pewnie toczyłoby się dalej bez wzlotów i upadków, gdyby nie dyrektor biblioteki, który wyraźnie nie lubi naszej bohaterki. Dyrektor Pawlicki uważa, że Matylda tylko czyha, aby wygryźć go ze stanowiska, w związku z czym na każdy m kroku daje jej do zrozumienia, że tylko czeka na jej potknięcie, aby się jej pozbyć z biblioteki. Matylda postanawia jednak pokazać, że się nie poddaje i zrobi wszystko, aby zyskać w oczach dyrektora. Wymyśla więc akcję "zakładkową", która ma wymóc na nierzetelnych czytelnikach terminowe zwracanie wypożyczanych woluminów. Wkłada do książek zakładki z tekstem "Oddaj albo giń". Hasło brzmi groźnie, co wyraźnie oburza dyrektora Pawlickiego. Cała akcja zakładkowa może by i przyschła, gdyby nie to, że Matylda włożyła zakładki z groźnie brzmiącym hasłem do książki czytelnika, który kilka dni później zostaje znaleziony martwy... w bibliotece... oczywiście przez Matyldę. Matylda na swoje nieszczęście odkryła nie tyko zwłoki niesłownego czytelnika, ale również zwłoki (a raczej prawie zwłoki) dyrektora Pawlickiego. Rzutka bibliotekarka, próbując ratować własną skórę, postanawia odzyskać zakładki oraz dojść do tego, co właściwie zdarzyło się w bibliotece. 
Matylda, chcąc rozwikłać zagadkę wpada w takie tarapaty, że ciężko to opisać. Komedia pomyłek to mało powiedziane. Cała ta książka to jedna wielka komedia. Świetnie skonstruowani bohaterowie, rewelacyjne dialogi, nieziemskie pomysły na to, jak rozbawić czytelnika do łez - powiem Wam, że Pani Olga Rudnicka dała radę. Popełniła kryminał, który ubawił mnie i spowodował, że w tych trudnych czasach chichrałam się jak głupia. Opisy Matyldy przebranej na potrzeby swojego dochodzenia, rewelacyjne teksty żony dyrektora Pawlickiego, a do tego przygłucha sąsiadka, która wszystko przekręca. Rewelacja. 
Olga Rudnicka nie obniża swoich pisarskich lotów. Jest w świetnej formie i naprawdę zasługuje na miano następczyni Joanny Chmielewskiej. Stworzyła plejadę bohaterów, z których każdy jest sobą i każdy zachwyca. Nudny mąż, przemądrzała córka, twardo stojący na ziemi komisarz Marecki i wiele innych osób - każda z nich świetnie wykreowana, każda jedyna w swoim rodzaju. To właśnie oni tworzą tę komedię i to właśnie Oni zachwycają. Często fabuła schodzi na dalszy plan, a czytelnik rozkoszuje się jedną sytuacją. Kiedy czytałam o tym jak córka Matyldy potraktowała swojego niezbyt rozgarniętego kuzyna doprowadzając jego rodzinę do palpitacji serca – byłam zachwycona. To właśnie postacie wykreowane przez autorkę, ich relacje, pomyłki i to, co z tego wynika powodują, że „Oddaj albo giń” uważam za jedną z lepszych książek, które ostatnio czytałam. Rewelacja.