Książki to fetysze, rzecz wiadoma, a ich czytanie, a jeszcze bardziej kolekcjonowanie, to sprawa wielce intymna i podniecająca. Krzysztof Varga
piątek, 25 września 2020
Mój balet
piątek, 18 września 2020
Na dzielenie sposób nowy, samo wchodzi do głowy.
Ile mała mrówka może listków nieść?
Siedem razy osiem to pięćdziesiąt sześć.
czwartek, 17 września 2020
Franka. W obcym domu.
Zanim zamkniemy drzwi
Wilczyca. W pogoni za wolnością
Do boju! Jak w skrajnych sytuacjach pozostać w jednym kawałku, zachować zmysły i nie złapać infekcji
piątek, 11 września 2020
Dom sekretów
Przy ul. Piotrkowskiej stoi kamienica. Piękna, stara, pamiętająca czasy międzywojenne. To właśnie w tym okresie, na podwórku tej kamienicy spotykają się cztery tak odmienne rodziny: żydowska, polska, niemiecka i rosyjska. Poznajemy rodzinę Goldmanów, córkę fabrykanta Annę Wilhelminę wraz z córką Różą, kolorową Królową, szwaczkę Andzię, stolarza i jego syna i wielu innych. Każda z tych osób wyjątkowa, każda bardzo charakterystyczna. Autorka postarała się jak najwierniej oddać realia tamtej epoki, dzięki czemu uczyniła z tego wątku małe historyczne cacko. Czyta się wyśmienicie, a wyobraźnia działa na wysokich obrotach. Naprawdę wysokich. Cała ówczesna Łódź była tyglem narodowościowym, w którym przeplatały się różne języki i kultury. Cudowna była ta tolerancja i życie obok siebie, ramię w ramię, przedstawicieli tak różnych kultur.
W czasach współczesnych też dzieje się ciekawie. Młoda doktorantka historii postanawia wynająć pokój w tej właśnie kamienicy. Trafia do mieszkania pani Sabiny, która przez ścianę sąsiaduje z młodym, chłopakiem - Filipem. Odziedziczył on mieszkanie po swojej ciotce. Co łączy Dorotę i Filipa? Otóż zwłoki znalezione w schowku, w ścianie mieszkania Filipa oraz tajemnicza szkatułka. Aby rozwiązać zagadkę znaleziska, muszą odszukać dawnych mieszkańców kamienicy i poznać ich losy.
Po lekturze książki wniosek nasuwa się jeden: Nasz świat jest bardzo malutki....
Fabuła książki prowadzona jest dwutorowo, jednak jest jeden bohater, który przewija się i tu, i tu. To Łódź. Specyficzny klimat i cudowny nastrój tego miasta płynie z każdej literki i pochłania czytelnika. To miasto musi być wspaniałe. Zresztą potwierdza to moja córka, która chwilkę tylko była w Łodzi (dwa tygodnie ferii) a wróciła zakochana po uszy.
Ale wróćmy do powieści. Ujął mnie wątek międzywojenny, który w bardzo urokliwy sposób ukazuje to, jak ludzie wtedy żyli, w co się ubierali i jakie problemy ich męczyły. Oczywiście losy głównych bohaterów plotą się nieustannie, ale autorka nie omieszkała wrzucić między nie kilku historycznych ciekawostek i niuansów.
Piękna to powieść – pełna emocji, radości i smutków. Wojennych rozpaczy i powojennych tajemnic. Miłość przeplata się z tragedią rozłąki a nienawiść z uczuciem przyjaźni i wierności. Czyta się jak wspaniałą bajkę dla dorosłych i tylko gdzieś w tyle głowy kłuje myśl, że to taka nie do końca bajka… Polecam.
czwartek, 10 września 2020
Książka kucharska dla miłośników serialu "Przyjaciele". Ten, w którym są wszystkie przepisy.
Kolejny przykład? Proszę bardzo! Awaryjne grzanki. Grzanki jak grzanki, ale wystarczy dopisek o nieudanej potrawie z indyka z okazji Święta Dziękczynienia i już "miłośnicy” widzą Joey’a, z wielkim indykiem na głowie. Zapewniam Was - tak jest z każdym przepisem. Żałuję tylko, że w ramach dodatku nie ma kulinarnych wpadek bohaterów. Na przykład deser Rachel - angielski warstwowy trifle. Na skutek sklejenia się dwóch stron książki kucharskiej powstaje przekładaniec, na który składają się biszkopty, maliny, krem i... wołowina z groszkiem. Oczywiście Joey nawet taką hybrydą nie pogardził stwierdzając, że jeżeli wszystkie składniki osobno są dobre, to wymieszane też muszą być dobre. No i oczywiście Dżem! Był odcinek pt. "Ten z dżemem" i w książce również jest przepis na pyszny dżem.
środa, 9 września 2020
Pałac w Moczarowiskach
Pałac w Moczarowiskach jest miejscem wyjątkowym. Właściciel pałacu, hrabia Ignacy Sęp – Moczarowski, zorganizował tam swoistego rodzaju elitarny pensjonat, w którym goście mogą przenieść się do XIX wieku. Każdy z pensjonariuszy ma do wyboru całą gamę strojów, nie ma możliwości korzystania z telefonów, a o dostępie do Internetu czy telewizora można tylko pomarzyć. Każdy gość, za pociągnięciem odpowiedniej szarfy może wezwać służbę lub kucharza. Sam zamek również jest pełen tajemnic, tajnych przejść i mrocznych zagadek z przeszłości. Goście pałacu to przede wszystkim bardzo bogaci ludzie, do których hrabia nie pała zbytnią sympatią. Na szczęście przypadkowo trafiają do niego zwykli śmiertelnicy, których w normalnych okolicznościach w życiu nie byłoby stać na pobyt w pałacu. Przyjeżdża Magda, dla której życie skończyło się w chwili, gdy została oskarżona o plagiat. Tak przynajmniej myśli. Przyjeżdża Julian, który chwilowo musi ukryć się przed światem. Poznajemy również Leokadię, będącą charyzmatyczną Panią marzącą o chwili wytchnienia. W zupełnie odmienny sposób (a mianowicie przez parkan) przybywa również do Pałacu w Moczarowiskach Huck Finn..., a właściwe to Nikodem..., przepraszam Weronika..., długo tłumaczyć. Pomysłowość i talent autorów do snucia fabuły przekracza wszelkie granice. Powieść czyta się fenomenalnie, szałowo i cudownie. Losy naszych bohaterów plotą się i zazębiają, a czytelnik zaciska pięści, trzymając kciuki za powodzenie snutych planów. Wisienką na torcie jest kamerdyner Onufry, który swoją kwiecistą mową dodaje uroku całej powieści. Pokładałam się ze śmiechu czytając takie oto perełki:
Pan hrabia Ignacy Sęp-Moczarowski herbu Topór poruczył niegodnym mym strunom głosowym wyartykułowanie zaproszenia dla panicza Nikodema na podniosłą uroczystość podniebienną w jego prywatnej sali jadalnej na Zameczku.
albo:
Zdarzali się li goście, co nie chcieli tu dolnych członków postawić, a kiedy życzeniem jakiego było w swej cielesności noc tuże spędzić, na hazard wystawiwszy życie swoje, ten nigdy więcej widziany nie był.
Wspaniałe, nieprawdaż?
Każdy bohater powieści - a jest ich naprawdę sporo – ma wyjątkowo wyrazistą i barwną duszę. Każdy budzi w czytelniku sympatię i zmusza do gorącego kibicowania jego zamierzeniom. Nawet dzik o trzech nogach, o imieniu Piotruś, budzi ogromną sympatię.
Czytałam jak oszalała, rankami i wieczorami. Kiedy dotarłam do końca bardzo żałowałam, że powieść się skończyła i moja podróż do Pałacu w Moczarowiskach dobiegła końca. Tu nawet nie chodzi o to, że chciałam poznać, jak potoczą się losy bohaterów. Samo czytanie tej powieści sprawiało mi dziką przyjemność. Mam wrażenie, że gdyby duet Ulatowska - Skowroński mieli za zadanie ułożyć instrukcję obsługi sokowirówki, byłaby ona naprawdę poruszającym i ciekawym utworem.
Podróż do Pałacu na długo pozostanie w moim sercu i w mojej pamięci. Pokochałam Nikę i Pawełka, szczerze kibicowałam Magdzie i Leo, nawet drobny oszust Julian zamieszkał w kąciku mojej duszy. Po cichutku mam nadzieję, że ukaże się II tom, jako że na to wskazuje zakończenie powieści. Byleby szybko.
poniedziałek, 7 września 2020
Księża na księżyc! Tylko co dalej?
Książka „Księża na księżyc” (a właściwie jej tytuł) w części odpowiada moim poglądom w tej sprawie. Dlatego właśnie, na przekór samej sobie, postanowiłam sięgnąć po nią i sprawdzić, czy autor przekona mnie do siebie, czy też nie. Nie liczyłam na to, że mój szacunek do kleru (w ujęciu ogólnym) w jakikolwiek sposób się zwiększy, ale może choć troszeczkę… ociupinkę…Nic z tego.
Czy nie jest przypadkiem tak, że często <<kazania nie na poziomie>> są jedynie pretekstem do tego, by ze spokojnym sumieniem uwolnić się od obowiązku spełniania praktyk religijnych”?
Czyli co? Wierny musi się starać zrozumieć i tolerować, ale ksiądz nie musi pracować nad swoim zachowaniem i może wygłaszać marne i krzywdzące innych kazania bo jest biedny i kiedyś był poniżany?
Autor porusza dużo trudnych tematów. Takich, które bolą nie tylko stronę świecką, ale i duchowną. Bo przecież nie każdy ksiądz jest z gruntu zły i nie każdy z ambony potępia ateistów, homoseksualistów i rozwodników. Problem w tym, że nawet ksiądz Pawlukiewicz wszystkie te osoby stawia w jednej kaście ludzi złych, bezbożnych i oddalających się od kościoła Tu nie ma zmiłuj się. Z drugiej strony pokazuje, jacy to księża są biedni i prześladowani i tu prosi czytelnika o zrozumienie. I znowu zrozumienie ma działać tylko w jedną stronę.
„Nie mogę zrozumieć stopnia takich niebezpieczeństw jak zabijanie poczętego życia, eutanazja, rozwody, rozkład rodziny i wiele wiele innych”.
Zosia z Wołynia. Prawdziwa historia dziewczynki, która ocaliła żydowskie dziecko
Autor książki pt. „Zosia z Wołynia…” miał tę okazję, czego zazdroszczę. Mateusz Madejski to wnuk tytułowej Zosi, a że jest z zawodu dziennikarzem, bez trudu przeniósł wspomnienia swojej babci na karty książki, tworząc powieść, która powinna być czytana na głos i to kilka razy.
„Zosia z Wołynia. Prawdziwa historia dziewczynki, która ocaliła żydowskie dziecko” to swoistego rodzaju wywiad wnuka z własną babcią. Bez wątpienia należy ją zaliczyć do literatury faktu. Zofia Hołub do szesnastego roku życia wiodła szczęśliwe życie na Wołyniu. Ramię w ramię, z osobami innych narodowości, żyła spokojnie i dostatnio. Aż przyszła II Wojna Światowa, a wraz z nią nienawiść każdego do każdego. Żyjący do tej pory za płotem przyjacielski sąsiad – Ukrainiec, nagle stawał się wrogiem. Z drugiej strony płotu, sąsiad żydowskiego pochodzenia nagle zostawał zwierzyną. W tym narodowościowym tyglu nie wiadomo było, kto przyjaciel a kto wróg. Wyjaśnienie przyniosły lata 1943-1944, kiedy to ukraińscy nacjonaliści zamordowali ponad 60 tysięcy Polaków. Zosia wraz z rodziną w ostatniej chwili uciekła z rodzinnej wsi Biała Krynica do miasteczka, o nazwie Radziwiłłów. Szybko z ofiary stała się wybawicielem, gdyż w niedługim czasie los postawił na jej drodze kilkuletnią żydowską dziewczynkę. To właśnie Inka (dzisiaj Sabina Heller) zawdzięcza naszej Zosi swoje życie.
Powieść jest wyjątkowo poruszająca. Pamiętnik z okresu wojny, który Zofia Hołub tworzy przy niewielkiej pomocy swojego wnuka. Tyle tu emocji i zdarzeń, tyle radości i tragedii, że wystarczyłoby do obdarowania niejednego ludzkiego życia. Bohaterki bardzo cierpiały i często na szali wydarzeń kładły swoje życie. Trudno tu mówić o heroizmie – po prostu wiedziały, że tak należy postąpić i już.
Ta książka to kolejna powieść, która powinna być lekturą szkolną. Niestety świadkowie tamtych wydarzeń pomału odchodzą od nas. Pozostają po nich właśnie pamiętniki i wywiady, które trzeba czytać i ujawniać. Ciągle powtarzany zwrot „ku przestrodze” staje się trochę wyświechtany, ale szczerze mówiąc, nie znajduję lepszego. Bo właśnie dlatego należy takie książki wydawać i kolportować. Ku przestrodze.
czwartek, 3 września 2020
Młokos i Diabeł i Cierpienia złamanego serca
Pan Akunin naprawdę nazywa się Grigorij Szałwowicz Czchartiszwili i szczyci się pochodzeniem gruzińskim. Akunin to słowo pochodzenia japońskiego, które oznacza łotra. Znaczenie pseudonimu pokazuje, że postać autora jest nietuzinkowa i zaskakująca, a jego książki to nie byle co. Rzeczywiście Akunin tworzy literaturę, którą często określa się mianem powieść – film. Trudno powiedzieć czym się charakteryzuje, ale rzeczywiście to określenie dobrze oddaje nastrój tych powieści. Zarówno „Młokos i diabeł” jak i „Cierpienia złamanego serca” mają w sobie coś z czarno – białego, niemego filmu. Ta atmosfera wynika ze specyficznego pióra autora, który tworzy w powieści obrazy pozornie niezwiązane ze sobą, jednak w miarę lektury wszystkie one tworzą całość, a poszczególne elementy układanki prędzej czy później wskakują na swoje miejsce.
W opowiadaniu pt. „Młokos i diabeł” czytelnik zostaje postawiony w samym centrum zdarzeń. Oto dzień wybuchu I wojny światowej. Nagle wywiad rosyjski zdaje sobie sprawę, że pozostał daleko w tyle za wywiadem niemieckim. Co więcej – Niemcy próbują sił z Rosjanami chcąc ukraść tajne plany działań wojsk rosyjskich w razie wybuchu wojny. Wojna już wybuchła, a działania wroga mogą doprowadzić do fiaska całej rosyjskiej obrony. Na szczęście Alosza – młody student z St. Petersburga – zostaje całkowicie przypadkiem wplatany w szpiegowską aferę. Chłopak poczuwa się do obowiązku i wraz z wysoko postawionym oficerem rosyjskiego wywiadu, Sztabsrotmistrzem Kozłowskim, robi wszystko, aby wykryć niemieckiego agenta i udaremnić plany wykradzenia tajnych dokumentów.
Drugie opowiadanie opisuje dalsze losy Aloszy, który zostaje wysłany z misją do Szwajcarii. Młodzieniec, chcąc odmienić losy wojny, musi ze starego archiwum wydobyć cenne informacje. Niestety męczą go demony przeszłości więc powodzenie akcji staje pod dużym znakiem zapytania.
Powiem tak: Akunina się kocha albo nienawidzi. Są tacy, którzy uważają, że seria „Bruderszaft…” to marna podróbka przygód Fandorina, z którym Akunin rozpoczął swoją przygodę z kryminałem. Ja jednak jestem zdania, że to całkiem udany cykl, a Fandorin przecież nie może być nieśmiertelny. Urzekł mnie nastrój powieści, która przenosi nas do carskiej Rosji. To słownictwo, opisy i bohaterowie powodują, że podczas lektury czułam się tak, jakbym przeniosła się w czasie. Takie pisanie to naprawdę rzadka umiejętność. Szpiegowskie akcje i nieporozumienia, ciągłe intrygi i niedopowiedzenia, a wszystko to w czasach, kiedy komputer i telefon były niedoścignionymi cudami techniki. Przy pomocy kartki papieru i ołówka nasi bohaterowie działali niczym James Bond tamtych czasów.
Całości dopełniają piękne ilustracje stworzone na podobieństwo oprawy niemego filmu. Elegancka, czarno – biała rycina z podpisem w rameczce tak właśnie, jak to miało miejsce w niemych filmach. Zresztą zobaczcie sami.
117 - piętrowy domek na drzewie

Tym razem Terry ma dosyć bycia tylko ilustratorem. Domaga się szansy dla siebie i żąda, aby pozwolono mu ingerować również w narrację. Jego żądanie zostaje spełnione i Terry zabiera się do tworzenia własnej historii, ale... no cóż, ciężko idzie. Terry, w pocie czoła, wymyśla historię o kropce, która zaczyna się bardzo klasycznie: „Dawno, dawno temu była sobie kropka…” Od słowa do słowa Terry`ego ponosi fantazja, skutkiem czego powstaje najbardziej zakręcona, śmieszna i bezsensowna historia, jaką ostatnio było mi dane przeczytać. Śmiałam się do łez, czytając o podróży na kropce, o wyspie, w której wszystko skatalogowano i schowano do szafek, o Narralicji (to tak Policja, która ściga tych, którzy tworzą mało ciekawą narrację). Było też miejscami trochę strasznie, kiedy to nasi bohaterowie dostali się za wrota skazańców, ale oczywiście trwało to tylko kilka stron i zakończyło się tak, że wraz z Młodszym ryczeliśmy ze śmiechu.
Za ilustracje ta seria powinna dostać nagrodę i to niejedną. Są wykonane bardzo starannie, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że to dość niedbała kreska. Ale przyjrzyjcie się uważnie. Ilość szczegółów naprawdę powala na kolana. Cała ta powieść to właściwie ilustracje. Na jednej stronie można zatrzymać się na dobre kila chwil, analizując, wodząc palcem po liniach i porównując z rysunkami z poprzednich stron. To naprawdę ilustracyjne mistrzostwo świata.