poniedziałek, 11 listopada 2013

Jak zakochałem Kaśkę Kwiatek

Kaśka Kwiatek to nowa uczennica w klasie Jacka Karasia. Jest mądra, dowcipna, zna się na piłce nożnej i nie brzydzi się robali. Jak tu się nie zakochać! Niestety wraz z Jackiem do klasy uczęszcza kilku innych chłopaków, którzy na widok Kasi robią równie maślane oczy co nasz bohater. Jacek dochodzi do wniosku, że jedynym wyjściem jest zakochać Kaśkę Kwiatek. W tym celu obmyśla plany, których realizacja graniczy z cudem. Oczekiwanie na pożar w budynku, w którym mieszka Kasia nie rokuje powodzenia w akcji zakochiwania Kasi. Jackowi pomaga przypadek i złośliwy kolega, który mu dokucza - efekt jest porażający...
Książka napisana z humorem, lekko, łatwo i przyjemnie. Dla dziewięciolatki lektura była specyficzna o tyle, że nie ma w niej zbyt wielu dialogów. Autor raczej opisuje zdarzenia są więc w książce strony, na których nagromadzenie czarnych znaczków literkami zwanymi jest dość duża. Takie stronniczki budziły stanowczy sprzeciw Starszej, a sytuację ratowały ilustracje, stanowczo zmniejszające natężenie literek. Na szczęście przedstawiona przez Pawła Beręsewicza historia jest na tyle dowcipna i ciekawa, że Starsza po kilku sekundach utyskiwania milkła nagle pogrążając się w lekturze.  
Książka na pewno spodoba się młodzieży - tej młodszej młodzieży. Autor świetnie ukazuje podział między dziewczynami a chłopakami w okresie szczenięcym. Chłopcy interesują się już płcią przeciwną jednak absolutnie w żadnym wypadku się do tego nie przyznają. Wypowiedzenie słowa "miłość" jest ponad ich siły...
"Dalszy opór nie miał sensu. Trzeba to było z siebie wydusić. 
- Młść - mówiłem, jakbym wypluwał jakieś paskudztwo, a pani chwaliła:
- Taj Jacku bardzo dobrze! Powiedz to głośno i wyraźnie, chyba się nie wstydzisz.
- Miiiiiłość - powtarzałem aż nadto wyraźnie i żeby zachować twarz, przewracałem oczami na znak najwyższej pogardy dla tych spraw.
I jak tu nie zakochać się w tej książce!  

niedziela, 10 listopada 2013

Pokój straceń

Bardzo lubię kryminały więc sięgając po "Pokój straceń" po cichu liczyłam na dobrą rozrywkę. Autor znany, lubiany, ceniony choćby za "Kolekcjonera kości", ojciec wielu thrillerów psychologicznych - jednym słowem zawieść się nie mogłam. Cóż, nie tylko nie zawiodłam się, ale z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że "Pokój straceń" to cadillac wśród znanych mi powieści tego gatunku.
Powieść zadziwiła mnie swoją wielowątkowością, przy jednoczesnych szybkich zwrotach akcji. Przy takim połączeniu substancji wybuchowych zdarza się często, że autora można przyłapać na niekonsekwencji. Nic z tych rzeczy. Każde wydarzenie i akcja jest przemyślana i zaplanowana, nie ma w nich nic przypadkowego. 
Robert Moreno znany ze swoich antyamerykańskich poglądów zostaje zastrzelony w pokoju hotelowym na Bahamach. Wraz z nim ginie jego ochroniarz oraz dziennikarz. Egzekucja została zlecona przez amerykański rząd. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się proste. Wiadomo kto zginął, motywy jasne i proste, wiadomo kto zlecił... należy jedynie wybadać kto bezpośrednio dokonał egzekucji. Para detektywów Lincoln i Amelia zostają zmuszeni do współpracy z zimną i małomówną panią Prokurator. Nie są zachwyceni tą współpracą, co więcej - Amelia ma nieodparte wrażenie, że Prokurator głównie im przeszkadza. Pomimo tego krok po kroku detektywi odkrywają, że nic nie jest takie jak się na początku wydawało. Co więcej obraz śledztwa i tego "kto zabił" zmienia się w tej powieści kilkakrotnie.  I to jest właśnie niesamowite. Książka jest tak skonstruowana, że od początku znamy czarny charakter. Niby wszystko wiadomo, wszystkie klocki są już na swoim miejscu i nagle trach! jakiś mało istotny szczegół sprawia, że cała dotychczasowa dedukcja wali się, a detektywi mozolnie wznoszą nową. Co ważne - nie szukamy sprawcy, a jedynie (albo aż) motywów. W trakcie czytania obraz tego co zaszło zmienia się kilkakrotnie. Czytelnik ma zamęt w głowie a jednocześnie poczucie niesamowitego talentu autora, który z maleńkiego szczegółu potrafi uczynić powód do całkowitej zmiany teorii dotyczącej tego co się wydarzyło. 
Oprócz świetnie skonstruowanej zagadki mamy również bardzo smakowity wątek kulinarny. Otóż snajper ma dość niespotykane hobby. Uwielbia swoje noże i z namaszczeniem dba o ich jakość i stan. Jednego z nich używa do torturowania swoich ofiar, pozostałych do wyczarowywania kulinarnych arcydzieł. Opisy jego działań w kuchni są bardzo obrazowe i dają poczucie, że gotowanie jest naprawdę sztuką. 
Dużą zaletą jest też konstrukcja książki. Krótkie rozdziały są bardzo treściwe. Każdy z nich jest jak pigułka. Analiza dowodów dokonywana przez detektywów, krótki opis zdarzeń, szybki opis kulinarnych działań - czytelnik ma wrażenie pakowania w jego umysł ogromnej ilości faktów, które kilka rozdziałów dalej zostają przemielone przez detektywów i układają się w zupełnie inny obraz. Niesamowicie wciągające. 

niedziela, 3 listopada 2013

Ofiara losu

Kolejne spotkanie z Eriką i Patrikiem za mną. Tym razem mój wybór padł na "Ofiarę losu". Sagę Camilii Lackberg poznaję o tyle nietypowo, że zupełnie nie trzymam się chronologii. Związek głównych bohaterów w mojej głowie jest dość skomplikowany. Poznałam ich jako stare dobre małżeństwo, potem kolejny tom pokazał mi jak się poznali, a teraz obserwowałam przygotowania do ślubu... Najlepsze jest jednak to, że brak chronologii zupełnie mi nie przeszkadzał. Myślę, że to kwestia świetnego pióra autorki, która lekko przemyca szczegóły z poprzednich tomów nie dając czytelnikowi poczucia zagubienia. 
Historia kryminalna trochę mnie rozczarowała. Szybko (nawet nie w połowie książki) domyśliłam się kto jest głównym sprawcą zamieszania. Nie zepsuło mi to lektury, a czytanie powieści nadal było przyjemnością. Camilla Lackberg pisze w taki sposób, że równie dobrze mogłaby być autorką książeczek dla dzieci. Łatwo, prosto i przejrzyście przedstawia mocno skomplikowaną historię. Polecam serdecznie. 

sobota, 19 października 2013

Zagadka: Czym jeździ Mama Młodszego?

Niedaleko naszego domu jest warsztat samochodowy, w którym dość często parkują różnej maści auta ze znaczkami typu konik, jaguar i literkami układającymi się w przepiękny napis "Porsche". Młody lubi je oglądać i poznawać nowe marki. Dodam tylko, że droga do przedszkola prowadzi właśnie obok tego warsztatu. 
Pewnego dnia mkniemy właśnie do przedszkola. Młodszy zerkając do wnętrza warsztatu mówi:
M: Mamaaaa...
Ja: Co synku?
M: Wiesz jakie ja najbardziej lubię samochody?
Ja: ????
M: Porsche, Jaguar, Aston Martin i Opla!
Zagadka: Czym podróżuje Mama Młodszego? :-)))))

Pali się!

Każdy chłopiec ma w swoim życiu taki moment, kiedy chce być strażakiem. Dzielni i odważni strażacy są wzorem godnym naśladowania. Ten podziw i szacunek niewątpliwie podsycany jest zabawkowymi wozami strażackimi, puzzlami, figurkami i oczywiście - nie mogłoby być inaczej - książkami. 
Z dzieciństwa pamiętam wiersz Jana Brzechwy pt. "Pali się". Wprawdzie utknął on w mej pamięci jako piosenka, ale właśnie dlatego (jako że byłam dziecięciem wyjątkowo rozśpiewanym) do dzisiaj potrafię go wyrecytować w całości. Młodszy jest zachwycony i również recytuje niektóre fragmenty. Książki jako takiej nigdy w domu nie mieliśmy... aż do teraz. 
Cieniutka niepozorna książeczka zachwyciła całą moją rodzinę. Przedmiotem "ochów" i "achów" nie był wierszyk (czas zachwytu nim dawno minął), a ilustracje. Pan Zbigniew Dobosz stanął na wysokości zadania. Rysunki są sensem i podstawą tej książeczki. Kolorowe, bardzo szczegółowe ilustracje przykuwają uwagę maluchów na długi czas. Każdy strażak jest narysowany z wyjątkową dbałością o szczegóły łącznie z emocjami wypisanymi na zaaferowanych twarzach. Jest też zatroskany sędzia, jest fryzjer, mierniczy, nauczycielka, telegrafista.... każda postać świetnie narysowana i budząca zainteresowanie
małego obserwatora. Książka to właściwie ilustracje; tekst zgrabnie wpleciony pomiędzy postacie strażaków jest niejako dodatkiem i - co ważne - nie przeszkadza. Trzeba też dodać, że nie ma tu nic przypadkowego, każda ilustracja odpowiada temu, o czym właśnie jest mowa w wierszyku. Możecie sobie wyobrazić jaką euforię w moim synku budzi ciągle powtarzany tekst "Pali się!" Jakby mógł to wskoczyłby do książeczki aby gasić pożary z dzielnymi strażakami. I o to właśnie chodzi, co nie?
I ta mucha co to leci do Zgierza.... boska jest po prostu !

poniedziałek, 14 października 2013

Pensjonat Sosnówka

"Pensjonat Sosnówka" poszedł na pierwszą linię frontu niejako z rozpędu. Dobrze się stało, jako że poziom słodkości w moim organizmie nie opadł jeszcze po pierwszej części powieści co oznacza, że nie musiałam się do niego na nowo przyzwyczajać.   
Tym razem spotykamy Annę Towiańską jako właścicielkę i kierowniczkę pensjonatu zorganizowanego w odziedziczonej przez nią posiadłości. Anna pomaga wszystkim dookoła, a wszyscy dookoła pomagają jej. Interes kwitnie, przybysze intensywnie wypoczywają łowiąc rybki w pobliskim stawie... jednym słowem wszyscy są szczęśliwi. Pomiędzy te cukierkowe wątki autorka wplata historie z cyklu "samo życie". Mamy więc żonę Dyzia, która próbuje zabrać coś co do niej nie należy.Podobnie historia ma się z Wiolą, mamą Florka, która nagle przypomniała sobie, że ma synka. Florek jest moim ulubionym bohaterem tej powieści. Przemiły, rezolutny dziewięciolatek został bardzo skrzywdzony przez swoją biologiczną mamę. Serce się krajało kiedy czytałam o jego walce z rzeczywistością. Florek bardzo się starał, jednak nie zawsze mu się życie udawało. 
Pensjonat Sosnówka podobnie jak "Sosnowe dziedzictwo" zdobył moje serce. Pomimo prostoty i płytkości lektury oświadczam, że jeżeli Pani Maria Ulatowska napisze kolejne tomy będę wysoko skakać i machać mocno ręką zgłaszając swoją gotowość do przeczytania dalszych losów Anny Towiańskiej i jej przyjaciół.

niedziela, 13 października 2013

Sosnowe dziedzictwo

Pani Maria Ulatowska specjalizuje się w literaturze lekkiej, łatwej i przyjemnej. Najczęściej w ten sposób mówi się o literaturze trochę kiczowatej, o bardzo prostej fabule - ot, przeczytać i zapomnieć. Otóż powyższe przymiotniki zastosowane do twórczości Pani Ulatowskiej nie  mają owego pejoratywnego wydźwięk. Wręcz przeciwnie - ta lekkość pozwala czytelnikowi na chwilę zapomnieć o otaczającym świecie i dać się porwać powieści.
Anna Towiańska jest przemiłą, młodą osóbką, która po swoich przodkach odziedziczyła dworek znajdujący się w pobliżu miejscowości Towiany. Przyjeżdża tam pewnego pięknego letniego dnia obejrzeć swoją posiadłość. Położony nad jeziorem wśród sosen domek jest piękny, jednak bardzo mocno zniszczony. Anna po pierwszych oględzinach jest jednak tak nim zauroczona, że postanawia w nim latem zamieszkać. I - jak to w bajkach bywa - szybciutko znajduje znajomych i przyjaciół, którzy zrobią wszystko, aby Annie pomóc urządzić się w dworku. Anna jest osóbką trochę przekoloryzowaną przez autorkę, niemal idealną i bez wad, jednak kiedy przypomnimy sobie bajkowy charakter powieści, nie będzie nam to przeszkadzać.  Towiany również nieco odbiegają od małomiasteczkowej rzeczywistości. Annie wszystko układa się jak po przysłowiowym maśle. Poznaje przystojnego pana weterynarza, przemiłego adwokata, wspaniałą właścicielkę restauracji "Rybeńka" i sympatycznego miejscowego dziwaka Dyzia pełniącego przed "Rybeńką" funkcję parkingowego. Wszyscy się lubią, pomagają sobie nawzajem i są dowodem na to, że uśmiechem i miłym słowem można załatwić dosłownie wszystko. 
Obok wątku współczesnego poznajemy losy przodków Ani Towiańskiej. Autorka przenosi nas w czasy powstania warszawskiego. Ten wątek jest naprawdę ciekawy, co więcej - autorka nagradza swoich wiernych czytelników umiejscawiając część zdarzeń bohaterów w Kamienicy przy Kruczej. Kamienica ... bardzo mi się podobała i z przyjemnością czytałam powiązane wątki.
Pani Maria Ulatowska ma dar patrzenia na świat przez różowe okulary i przenoszenia zaobserwowanych przez nie obrazów na papier. Jeżeli dołożymy do tego lekkie pióro, otrzymamy wspaniałą powieść ku pokrzepieniu damskich serc. 

środa, 9 października 2013

J. Chmielewska z mojego dzieciństwa

Kiedyś, dawno temu w moim pokoju stała pękata szafa. Byłam wtedy dziesięciolatką w spódniczce i z warkoczykami, która już namiętnie połykała książki wszelkiej maści i rodzaju. Na dnie tej właśnie szafy moi rodzice przechowywali książki - jak to określali - nie dla dzieci. Aby nie było niedomówień dodam, że były to kryminały! Pamiętacie "Serię z jamnikiem" albo "Ewa wzywa 07"? Charakterystyczne malutkie książeczki w tekturowej oprawie... służyły mi głównie jako budulec dla mniejszych lub większych budowli. Oczywiście podczytywałam - jakżeby nie - jednak żadna z powieści mnie nie porwała. Do czasu. Pewnego dnia w moje ręce wpadła książeczka z "Serii z jamnikiem" pt. Wszystko czerwone". Wsiąkłam, przepadłam i wpadłam w uwielbienie. Przeczytałam ją ciurkiem i byłam zachwycona. Najlepsze jest to, że niewiele z niej zrozumiałam, jednak miłość do autorki tejże powieści Joanny Chmielewskiej owładnęła mnie niemiłosiernie. Kolejne były książki o Teresce i Okrętce; następne przeszły przez moją rodzinę sztormem. Czytał Tata, czytała Mama, wszyscy pękaliśmy ze śmiechu.
Szkoda, że już nic nie napisze ....

niedziela, 6 października 2013

Rozmowy o miłości z czterolatkiem :-)

W niedzielny poranek Młodszemu często zbiera się na czułości. Uściskom, całusom i przytulańcom nie ma końca. Napływ uczuć jest bardzo intensywny zwłaszcza wtedy, gdy Starsza nocuje u babci, a Młodszy ma Mamę tylko dla siebie. 
Dzisiejszy poranno - niedzielny dialog (Starsza śpi u Babci) 
Młodszy: Mamusiu, wiesz - kocham Cię strasznie mocno!
Ja: Ja Ciebie też synku.
M: A ja cię kocham mocniej, jak stąd do kosmosu!
Ja: A ja Cię kocham jak do kosmosu i z powrotem (nauka z książeczki "Nawet nie wiesz jak bardzo cię kocham" nie poszła w las :-))).
M: A ja cię kocham Mamo, jak stąd do gwiazdy!
Ja: A ja jak stąd do gwiazdy i z powrotem  synku.
M: Wiesz co Mamo?Ja cię kocham jak stąd do wszędzie. A wszędzie to też jest "z powrotem". I nie mów już więcej Mamo bo jeszcze coś wymyślisz....
Kurtyna

sobota, 5 października 2013

"Dziecięcym piórem" i mamusiną głową...

Dzieci są jak tablica. Możesz na niej rysować, pisać, malować i bazgrać, jednak trzeba zdawać sobie sprawę, że wszystko, co namalujesz zostawi "tam" trwały ślad. Niestety (albo też -stety) kredą do malowania na tej tablicy są m.in. książki. Można w małe główki ładować wróżki, magię, baśnie i fantazję (co moim zdaniem jest dla naszych pociech bardzo korzystne pod warunkiem, że na tym nie poprzestaniemy). Możemy też faszerować ich wszechobecną papką (patrz, Barbie, Monster High i tym podobne stwory). Możemy też spróbować przekazać im coś wartościowego, co przyda im się w dorosłym życiu i wykreuje pozytywne cechy charakteru. 
Przez dziewięcioletnie życie Starszej przewinęło się wiele książek; niestety niewiele z nich mogłam zaliczyć do tej trzeciej kategorii. Na pewno jest to "Kubuś Puchatek" (prawdy przez niego przekazywane wielbię), na pewno jest też tam "Dziecięcym Piórem" Ks. Jana Twardowskiego. 
Ponieważ Starsza w ubiegłym roku przystąpiła do I Komunii Świętej, postanowiłyśmy naprawdę sumiennie się do tego przygotować. Dodam tylko, że na co dzień jestem raczej daleko od Kościoła, jednak tu postanowiłam nie dawać Starszej żadnych forów. Pomyślałam sobie: "Chcesz? Proszę bardzo, ale z wszystkimi plusami i minusami". Uczestniczyłyśmy więc w Roratach, zaliczyłyśmy całe Triduum Paschalne, Nabożeństwa Różańcowe, Pasterkę ... ufffff, nie było łatwo. Moim problemem było to, że wiele obserwowanych przez nas obrzędów i zwyczajów było mi zupełnie obce. Patrzyłam na to wszystko jak na teatr. Jak wytłumaczyć dziewięciolatce o co chodzi w Wielkiej Nocy i Zmartwychwstaniu? I dlaczego święcimy pokarmy? I co to jest dusza? A Duch Święty? Pojęcie Trójcy było kompletnie nie do przeskoczenia. Dlaczego ksiądz ma moc rozgrzeszenia? I o co tak naprawdę chodzi w Komunii Świętej... poruszałam się jak dziecko we mgle....
Na szczęście (a raczej NA SZCZĘŚCIE) w moje ręce wpadł tomik "Dziecięcym piórem" ks. Jana Twardowskiego. Cóż za wspaniała książka!!! Mój zachwyt wcale nie jest udawany. To duchowy przewodnik, matczyny poradnik i moralny kodeks dla dzieciaków w jednym. Kiedy Starsza zadawała pytanie z serii pytań kościelnych w pierwszej kolejności sięgałam po czerwony tomik z nabożną prośbą "żeby tylko coś było, żeby tylko coś było"..... na szczęście najczęściej było. 
Wydanie, które posiadam zawiera III części: pierwsza o świętach w kościele,  druga o samym kościele, księżach i różnych obrzędach, trzecia o nas, modlitwie i pracy nad sobą. Opowiadania (a raczej przypowiastki) są króciutkie; rzadko przekraczają dwie strony; najczęściej mieszczą się na jednej i to razem z obrazkiem. Są opowiadania fotografie, zatrzymujące chwilę, są scenki proste i banalne, są też takie, które przekazują niesamowicie ważną treść w kilku zdaniach. Historyjki są poważne, są ironiczne, są śmieszne. Jedne przekazują proste prawdy - kochajmy rodziców, bądźmy grzeczni i uczynni; inne zmuszają do dyskusji. Krótki wierszyk "Pewna dziewczynka dawała mało, bo jej się kochać nie chciało" spowodował u Starszej taki słowotok, że nadążyć nie mogłam. 
Ksiądz Jan Twardowski zdobył moje serce i duszę. Pisał w tak cudownie prosty sposób...pokazywał drogę poprzez meandry kościelnych dogmatów i niezrozumiałych dla laika obrzędów - drogę jasną i prostą.Często używa słów "Mamusia i Tatuś", często tłumaczy jakieś zjawiska na przykładach dzieci, którym nie nadaje imion. Mówi "dziewczynka", albo "chłopczyk", co powoduje utożsamianie się małego czytelnika z bohaterami opowiadań. Często proza przeplata się z wierszami, co pewien czas jest śliczna ilustracja - naprawdę czytanie tej książki to prawdziwa przyjemność.
Kilka cytatów na zachętę:
"Co to jest post? Post to znaczy mieć na coś apetyt i nie zjeść, tak jak chłopiec, który nie był chory, nie miał grypy, nie miał gorączki, był głodny jak wilk, bo w dodatku zgubił śniadanie, ale nie zjadł ani jednego pączka choć miał ochotę. Czy potrafisz nie zjeść tego co chciałbyś zjeść?" 
Zdobyła mnie też droga krzyżowa dla dzieci. (Uczestniczyłam ze Starszą - bardziej smutnej i przygnębiającej "uroczystości" nie można sobie wyobrazić) "Dorośli obchodzą kościół i zatrzymują się czternaście razy jak na przystankach tramwajowych. Po drodze myślą, że idą za Jezusem. Dzieci także pójdą tą drogą ale zatrzymają się jeszcze na piętnastym przystanku". Tu następuje 14 przygnębiających opisów (choć ks. Twardowski próbuje smutek osłodzić). "A teraz piętnasty przystanek (...) Wszyscy wiemy, że trzeciego dnia Pan Jezus odwalił ciężki kamień i wyszedł z grobu. Poprzewracali się ze strachu żołnierze (...) Raniutko każdy kogut pieje z radością od razu na czterech płotach". Dziecko, które poznało drogę krzyżową przez różowe okulary ks. Jana zawsze będzie pamiętało tego koguta na czterech płotach...
Na zakończenie dodam, że dla zagubionych rodziców na końcu książki jest alfabetyczny spis utworów. Wiele trudnych pytań nie pozostało bez odpowiedzi dzięki tej książce.  Naprawdę zachęcam. 


piątek, 4 października 2013

Kraina, którą każdy, kto jest dzieckiem w sercu powinien odwiedzić.

Bajki są potrzebne nie tylko dzieciom. Owszem - im niezbędne, jednak dorośli też zyskują na tej "niezbędności". Często zdarza mi się czytać książki, które Starsza znosi do domu. Od kiedy zmieniła szkołę, czyni to bardzo często, ponieważ dzieci w jej klasie są generalnie czytelnicze i nie chodzić do biblioteki to obciach. I do tego wielbiona przez wszystkich bibliotekarka... 
Ostatnio przyniosła książkę pożyczoną od koleżanki. Patrząc na jej objętość (książki oczywiście, nie koleżanki) wiedziałam, że Starsza nie da rady. Koleżanka stwierdziła, że przeczytała ją w dwa dni, więc starsza zasiadła do czytania i .... widać było jak ucieka z niej powietrze. "Mama, ja ją będę rok czytać" stwierdziła i porzuciła powieść w kąt. Natychmiast ją przejęłam i zatonęłam w krainie, elfów wróżek i czarownic. 
Kendra i Seth to rodzeństwo. Kendra jest poważną i odpowiedzialną dziewczynką, Seth - roztrzepanym lekkoduchem. Pewnego dnia dowiadują się, że rodzice wybierają się na wycieczkę, wskutek czego oni będą musieli spędzić dwa tygodnie u dziadków. Są załamani, ponieważ dziadkowie to samotni dziwacy, którzy nigdy nie przejawiali chęci zapoznania się z wnukami. Nikt jednak nie pytał dzieci o zdanie, więc pewnego dnia wylądowały pod bramą wielkiego domostwa. Oprócz ogromnego, tajemniczego domu, dzieci zauważyły wielki ogród pełen motyli. Dziadek przekazuje im kilka zasad, których należy przestrzegać, a Kendrze dodatkowo ofiarowuje kilka maleńkich kluczyków. Do czego one pasują? I tu właśnie zaczyna się przygoda. Okazuje się, że dziadkowie są strażnikami "Baśnioboru" - rezerwatu dla magicznych zwierząt i stworów, które ukryły się tu przed światem ludzi. Oczywiście - jak to w bajkach bywa - są dobre i złe moce, które walczą ze sobą. Walka jest zacięta, piękna i straszna zarazem, a jej wynik zaskakujący. 
Książka jest po prosu piękna. Dopracowana w najmniejszych szczegółach kraina porywa czytelnika jak mocny nurt rzeki, więzi go i "wypluwa" dopiero na ostatniej stronie.. Elfy, wróżki, najady, satyrowie i wiele innych stworzeń - każde dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, każde z wyraźnie przypisaną rolą. Baśniobór też jest przecudowny - mroczny i tajemniczy, zamieszkały przez niewyobrażalne moce. Największą zaletą książki jest pomysłowość autora. Ogromna krowa dająca czarodziejskie mleko, handlarz wróżek, sposób powstawania chochlików- to wszystko powoduje, że książka jest czytana jednym tchem. Naprawdę godna polecenia.
Teraz czekam, aż Starsza przyniesie mi od koleżanki kolejne tomy.... 

środa, 2 października 2013

Mea culpa...

Przyznam się do czegoś. Wczoraj stało się to, o czym myślałam, że nigdy mi się nie przydarzy. Wstyd mi strasznie i nie wiem jak to odpokutuję. Moja rozpacz jest .... duża po prostu.
Wpadła mi książka do wanny. Wpadła cała i nie dała mi żadnych szans na to, aby ją uratować. Do tego była w plastikowej okładce więc kontakt z wodą był dramatycznie długi. Wygląda... strasznie...  Pociechą dla mnie jest to, że to nie mój Kundelek. Nigdy, przenigdy nie zabiorę go do kąpieli. 
Więcej grzechów nie pamiętam......

wtorek, 1 października 2013

Lipcowe przypadki Agatki

Zdarza mi się sięgnąć na niższe półki mojej biblioteczki, gdzie ustawione są książki dla nieletnich mieszkańców mego domostwa. Zdarza mi się sentymentalnie przeglądać pożółkłe ze starości tomiki np. Pana Samochodzika. Nie myślałam jednak, że przytrafi mi się sytuacja, w której nową powieść przypiszę do tej samej kategorii co moje ukochane starutkie książki z dzieciństwa. A Właśnie Agatka z resztą swojej paczki zaszczyciła moją półeczkę swoją obecnością.
Agata wyjechała ze swoimi rodzicami na urlop. Kiedy dojechała nad morze okazało się, że najbliższe dwa tygodnie spędzi w towarzystwie kolegi, za którym - delikatnie mówiąc nie przepadała. Trudno się mówi - Agata zagryzła zęby uznając, że da radę. Nie przypuszczała, że razem z Maćkiem i jego siostrą Jolą przeżyje świetną, kryminalną przygodę. Pewnego dnia zamiast na plażę wybrali się na spacer do ruin pobliskiego zamku. Tam w piasku znajdują zakopaną butelkę, w której jest (jakżeby inaczej) ukryty tajemniczy list. Zawiera on pierwszą zagadkę, a raczej wskazówkę, w jaki sposób dotrzeć do ukrytego skarbu. Zagadka nie jest łatwa i zmusza dzieciaki do myślenia. Od zagadki, do zagadki z narażeniem życia, docierają do końca wspaniałej przygody. A gdzie jest koniec, cóż - rozwiązanie jest naprawdę zaskakujące. 
Autor książki Pan Sławomir Hanak gościł w naszym domostwie po raz drugi. Pierwsza powieść pt. "Dziewczyny i chłopaki, niepotrzebne skreślić" rozbawiła nas do łez. "Lipcowe przypadki Agatki" nie były już tak zabawne. W zamian za to były naprawdę ciekawe i porywające. Przygoda godna Pana Bahdaja, lub Niziurskiego. Bardzo pomysłowo rozpisana daje małemu czytelnikowi zarówno wypieki na twarzy jak i chwile wytchnienia. Z zagadkami nie lecimy ciurkiem, o nie. Mamy tu podróż rejsem i instrukcję, dlaczego w trakcie choroby morskiej należy pilnować zawietrznej, mamy wspaniały opis zabytkowego motoru i kilka innych przygód niezwiązanych ściśle z zagadką. Natomiast jeżeli już coś się dzieje, to się dzieje na całego. Zagadki odnajdywane przez dzieciaków są pomysłowe, a ich rozwiązania niezmiennie zaskakują. Wisienką na torcie są ilustracje, które dopełniają całości. Miła dla oka kreska i rozmieszczenie obrazków tak "przypadkiem" daje poczucie lekkości i przygody. Taka lektura na jesień - w sam raz!

piątek, 27 września 2013

Skandaliści w koronach

Historia to nie jest to, co tygrysy lubią najbadziej. Kojarzy się z nudą i ciągłym graniem w statki pod ławką. Ja osobiście, z racji egzaminu z historii na studia, jakoś dawałam radę i na tyle się orientowałam, że maturę zdałam celująco, lecz nie oszukujmy się - to nie było moje hobby. Należy jednak podkreślić, że gdyby nauczyciele choć w części wykładali taką historię jak Pan Andrzej Zieliński w swojej książce, to większość uczniów leciałaby na lekcje historii jak na skrzydłach...
Mamy nasz fajowy kraj. Od początku z ciężkim sąsiedztwem i niezbyt rozgarniętymi władcami (w większości). Wiadomo, że każdy okres historii Polski ma swoje za skórą, w związku z czym ciekawostek i anegdot nie ma końca. Np. to że "Bolesław II był dzieckiem (Mieszka II) z nieprawego łoża, w dodatku spłodzonym w czasie, gdy król Mieszko II ... był już wykastrowany". Albo to, że za czasów Bolesława Chrobrego "najczęściej winnego cudzołóstwa przybijano do drzewa gwoździem wbitym w mosznę i dawano mu do ręki ostry nóż. Mógł uratować sobie życie odcinając przyrodzenie. Kobiecie natomiast odcinano łechtaczkę i przybijano na drzwiach jej domostwa." Autor książki w sposób prosty i zrozumiały prowadzi nas przez meandry polskiej historii. Od Piastów, przez Jagiellonów aż do Poniatowskich i rozbiorów. Świetne pióro i mnóstwo ciekawych anegdot powodują, że książkę pochłania się jednym tchem. Ta książka jest fenomenalna - jej się nie czyta jak podręcznik, ją się pochłania jak dobrą powieść. 
"...Klątwami polscy biskupi szafowali nie tylko w odniesieniu do władców. Najbardziej kuriozalny przyadek odnotowano w XIV wieku kiedy to biskup wrocławski przeklął rajców tego miasta za... zatrzymanie wozu z beczkami świdnickiego piwa, którym tenże biskup zamierzał handlować we własnej karczmie." Uśmiałam się do łez. Mniej do śmiechu mi było, kiedy dowiedzałam się, że papież Eugeniusz III nałożył na Polskę klątwę, która nigdy nie została anulowana. Teraz wszystko jasne....
Tak właśnie czyta się tę książkę. Ciekawostka goni ciekawostkę, a wiedza podana jest w sposób niesłychane dostępny dla przeciętnego zjadacza chleba. Autor ukazuje straszne fakty z panowania naszych władców; ich zepsucie, ich brak dbałości o własny kraj, ich brak własnej godności. I tak dochodzimy do słynnego zrywania sejmów i Liberum veto, które było podnoszone w proteście "...przeciwko przedłużaniu obrad na czas poobiedni, a nawet przeciwko wniesieniu do sejmowej sali... świec aby obradować także po zmierzchu"
Takich faktów "historycznych" jest w książce bez liku. Każdy powinien ją przeczytać. Czytelnik nabierze dystansu do tego, czego dowiedział się w szkole i zrozumie, że nawet człowiek w koronie jest tylko człowiekiem. Wiedza, którą nabyłam w trakcie tej lektury jest... warta jej zdobycia!

środa, 25 września 2013

Książkochłonem jestem na pewno, ale chyba nie do końca uzależnionym.

Swojego czasu portal "Buzz Feed" opublikował listę zachowań świadczących o uzależnieniu od książek. Potraktowałam to oczywiście jako zabawę, jednak dało mi to trochę (tak ociupinkę) do myślenia, czy mój system wartości jest właściwie poustawiany...

Zapraszam

W dzieciństwie książki były Twoimi najlepszymi przyjaciółmi. 
Tak własnie było. Pamiętam trzy ukochane książki wystane przez Mamę w kolejkach (wszak to były lata 80 - te). "Fizia Pończoszanka", "Piotruś pierwszak" i "W dolinie Muminków" były moimi najlepszymi przyjaciółmi. Oczywiście wychodziłam na podwórko, skakałam w gumę i wisiałam głowa w dół na trzepaku, ale niech no tylko ktoś zawołał: "Mam dla Ciebie nową książkę!" Rzucałam wszystko.

Kiedy czytasz dobrą książkę zapominasz o jedzeniu i spaniu. 
Niekoniecznie. Mój organizm sam dba o sen i nawet przy najlepszej książce po prostu zasypiam (podobnie na filmach). Nie umiem pół nocy siedzieć nad książką z wypiekami na policzkach. Zdarzyło mi się to dosłownie kilka razy. A o jedzeniu - z racji moich dzieciaków - muszę pamiętać. Rodzinne posiłki sa chyba jednak ważniejsze niż książka. (o rany, cóż za deklaracja...)

Twoje wzloty i upadki są całkowicie uzależnione od tego, co akurat czytasz.
Nie, ale niewątpliwie mój nastrój uzależniony jest od czytanej właśnie lektury. Widoczne jest to głównie wtedy, kiedy czytam felietony lub wywiady z mądrymi ludźmi. Wywiady z Panem Bartoszewskim, albo felietony Kisielewskiego stanowczo uskrzydlają mój mózg ;-) 

Przeżywasz traumę przez coś, co zdarzyło się „tylko” w książce. 
Nie - stanowczo nie. Może losy bohaterów nieznacznie wpływają na mój nastrój, ale żeby zaraz trauma...

Masz w portfelu na wierzchu kartę do biblioteki, a nie prawo jazdy.
Zgadza się, pierwsze są karty do biblioteki (sztuk trzy) dopiero potem prawo jazdy. 

Myślisz o kolorach w kategoriach serii Penguin Classics

Nigdy o tym tak nie myślałam, ale chyba zacznę. Bardzo mi się to podoba. 

Deszczowe dni>słoneczne dni.
Hmmm, właściwie nie wiem dlaczego. Przecież w słoneczne dni czytanie jest równie przyjemne co w deszczowe. Nagrzane deski tarasowe, donica z pachnącą miętą i macierzanką, kubeczek kawy i toniemy w literkach :-) 

Tak wyobrażasz sobie idealny dom.


Stanowczo nie. Raczej tak:



Przechodzenie obok zamkniętej księgarni jest torturą, a kiedy jest otwarta, nie jesteś w stanie wyjść bez kupienia czegoś. 
Nie tak do końca. Aby to zdanie było prawdziwe musiałabym zarabiać trzy razy tyle ile obecnie. Wchodzenie do każdej otwartej księgarni i wynoszenie z niej za każdym razem nowonabytych książek jest moim marzeniem, niestety codzienność powoduje, że po prostu nie wchodzę do księgarń...

Za każdym razem kiedy rozpoczynasz nowy projekt, musisz najpierw przeczytać mnóstwo książek na jego temat. Zakładasz, że z książek nauczysz się wszystkiego.
Też niezupełnie. Kiedy zabieram się za coś nowego raczej badam po omacku, a dopiero potem czytam i to nie całe mnóstwo książek a jedynie kilka, które uznam za najbardziej pomocne. Raz jeden jedyny przeczytałam mnóstwo książek na jeden temat, co więcej - temat upadł, a ja dalej czytałam... 

Nigdy nie wyśmiewasz tego, kto coś przeczytał, ale szydzisz z tych, co nie czytali. 
O tak - stanowczo. Może nie wprost, ale w duszy na pewno. Żal mi ludzi, którzy na każdy rzucony przez mnie tytuł stwierdzją z udawanym żalem: "Nie czytałem". Są też tacy, którzy udają, że czytali i z tych rzeczywiście szydzę. 


Gdy ktoś przychodzi do Ciebie po radę, dajesz mu książkę. 
Hmm... chyba nie tak. Najpierw rozmawiamy, omawiamy, dyskutujemy, rozkmniamy, rozbieramy na czynniki pierwsze, oceniamy, a na koniec kiedy już nie możemy znaleźć wyjścia, sięgamy po ... wcale nie książkę... sięgamy po internet. Książka jest dla mnie wisienką na torcie, a nie poradnikiem gospodyni domowej. 

Tak wygląda Twoja walizka gdy jedziesz na wakacje.


I znowu nieprawda. Moja walizka wygląda tak: 


Czytnik mieści w sobie dziesięć razy więcej książek, niż jest w tej walizce, a jest malutki i poręczny. Mieści się w każdej kieszonce plecaka, co więcej - mieści się w wewnętrznej kieszeni mojej kurtki :-)


Nie masz pojęcia, co robią na plaży ludzie, którzy przychodzą tam bez książek.
To wcale nie jest śmieszne - ja rzeczywiście zastanawiam się nad tym za każdym razem kiedy widze ludków tępo wpatrujących się w horyzont. A tyle literek czeka... A już dzieci marudzące na zasadzie "Nudzi mi się" doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Co za problem zaprowadzić dzieciaka do księgarni i kupić mu pierwszą lepszą pozycję, na której widok zaświecą mu się oczy? Niech to będzie nawet kolorowanka, albo krzyżówki...

Stos książek przy Twoim łóżku zaczyna przypominać wieżę z gry Jenga. 
Z racji posiadania "Kundelka" nie mam stosu książek przy łóżku. Za to stos książek w moim czytniku rośnie bez przerwy. 

Najseksowniej wyglądają dla Ciebie osoby, które trzymają w ręku książkę.
No to już gruba przesada. Trudno mówić o seksownym wyglądzie osoby, która jest tak zaczytana, że właściwie duchem jest nieobecna. Rozwiany włos, zamglone oczy - to raczej nie jest seksowne, a jedynie intrygujące. 

Im grubsza książka, tym lepsza. 
To też nie tak. Lubię grube książki. Mają często pokręconą fabułę wiele watków i piękny język; taki do podelektowania sie i pozachwycania. Ale książki o normalnej objętości też lubię, zwłaszcza takie 150 - 200 stron na jeden wieczór no może dwa. 

Oceniasz ludzi na podstawie ilości książek, które mają w domu. 
Oceniam i wcale się tego nie wstydzę. Co więcej - jestem zwolennikiem powiedzenia "Powiedz mi co czytasz, a powiem Ci kim jesteś." Przeżywam coś w rodzaju ogromnego rozczarowania kiedy idę do czyjegoś domu, a tam ani jednego słowa pisanego. Powiecie - ład i porządek. Może i tak. Ale jeżeli ktoś czyta, to w jego domu zawsze moim oczom napatoczy się jakaś książka. A tu ani widu, ani słychu. Natomiast jest jedno miejsce w każdym (KAŻDYM) domu, gdzie są książki. To pokój dziecięcy. I to też daje do myślenia. Mam wrażenie, że założenie jest takie: "Czytaj smarkaczu, bo tak trzeba. Dzieci powinny czytać i już. A że dorośli nie czytają to tym się nie przejmuj..." Dodam jeszcze, że moim zdaniem dom bez książek jest po prostu nudny...

Twoja wiara w ludzi wraca, kiedy ktoś przeczyta książkę, którą mu polecałaś.
W żadnym wypadku nie. Moja wiara w ludzi nie opiera się na moich gustach. Wierzę w ludzi bo są obok mnie i zawsze mogę na nich liczyć. Ostatnio kilka osób z mojego życia zniknęło (wyprowadziło się) i pustka po nich jest ogromna. I czy czytają to co im polecę, czy nie - to naprawdę nie ma żadnego znaczenia.

Książka jest zawsze, zawsze lepsza. 
Hmmm to zalezy od nastroju. Kiedy mam nastrój na spotkanie z przyjaciółmi to książka wcale nie jest lepsza...

Jedną z największych przyjemności w twoim życiu jest zapach ksiażek. 
Pod warunkiem, że w bibliotece, a nie w księgarni. 

Bardzo przejmujesz się przemocą wobec książek. 
Tak, bardzo. A już zagięte rogi są dla mnie równie złe, co ciąganie dzieciaków za uszy. 

Oczywiście, że ćwiczysz! 
Oczywiście, że ćwiczę! Zwłaszcza szybkie czytanie!

Zachowujesz się czasami jakbyś cierpiała na bezsenność, a kiedy już zasypiasz, to zwykle z książką w ręku. 
Ja ZAWSZE zasypiam z książką w ręku. Wyjątkiem są sytuacje, kiedy zasypiam przed telewizorem, ale nawet wówczas przenosząc się do sypialni biorę ze sobą książkę. Niestety w takich momentach często nawet jej nie otwieram...

Kończenie dobrej książki jest jak strata przyjaciela. Pomiędzy jedną, a drugą książką jesteś zagubiona. 
Jestem zagubiona to prawda, ale radzę sobie :-)

To by było na tyle. 
Wniosek: Książkochłonem jestem na pewno, ale chyba nie do końca uzależnionym.